Stanislaw Esden-Tempski - Kundel.pdf
(
583 KB
)
Pobierz
Stanisław Esden–Tempski
Kundel
Opowieść tę, która jest moim osobistym pożegnaniem z minioną Epoką, dedykuję Carli,
computerelli, która urodziła się jak ja – w XX wieku.
Chłopcy galijscy nigdy nie spadali ze skały. Uczyli się wspinaczki od najwcześniejszego
dzieciństwa. Wyrastali na krępych, zwinnych mężczyzn – urodzonych wspinaczy. Kościec
mieli w pewnej mierze ptasi. Kostki ich stóp były dwa razy odporniejsze na skręcanie niż
kostki osób urodzonych gdziekolwiek indziej, a paluchy stóp mieli długie, krogulcze,
odchylone w bok…
I
1.
Coś wreszcie jej nie usłuchało, złamało jej dumę! Po stypie pomyślałem: „No, ma czego
chciała, poszła do piachu!” Myślałem, że mam ją wreszcie z głowy. Jak bardzo się
myliłem, poczułem w Londynie.
Wynająłem pokój na Green, w Richmond. Moją lanlord była ostrożnie wścibska pani
Medow
– zadbana wdowa, uśmiechająca się na mój widok zgryźliwie i serdecznie zarazem. Gdy
wieczorem wróciłem z POSK–u, wysławszy do „Dziennika” ostatnią korespondencję z
karnawału pan, Medow wysunęła siwy pyszczek zza oszklonych drzwi pokoju
przeznaczonego na biuro i spytała, czy wszystko załatwiłem.
– Tak, już ją pochowali – rzekłem obojętnie.
– Czy to była bliska osoba? – drążyła dalej.
– Ciotka Asia była moim ulubionym generałem.
Przez twarz gospodyni przemknął delikatny cień rozbawienia. Więcej okazać nie umiała,
dlatego zamknęła płochliwie drzwi, jakby bała się, że chcę się włamać do jej serca. I
zbezcześcić jej duszę.
Uciekłem do pokoju na pierwszym piętrze. Tam, w fotelu pod oknem, było bezpiecznie.
Śmierć ciotki, jakkolwiek by to brzmiało, bardzo ułatwiła mi życie. Mój byt został
zapewniony, zależny od własnej inicjatywy. Nie miałem nikogo, ale też na samą myśl, że
ktoś mógłby się wtrącać w moje życie jak ojciec czy ciotka Asia, robiło mi się nieswojo.
Londyn był tylko przystankiem do dalszej podróży. Chciałem otrząsnąć się z domowych
miazmatów i uciec od męczących widm rodzinnych. Musiałem poskładać się w
samotności. Za spadkowe pieniądze mogłem wreszcie pojechać na Hebrydy. Na wyspę
Old Storr.
Wszyscy ciągną na Południe. Jakby w upale, w słońcu łatwiej się było odnaleźć. Głupi
przesąd. To, co najistotniejsze, jest zawsze ukryte, tkwi w chłodzie i mroku. Dopiero w
walce z ciemnością i zimnem krzepnie wosk ducha. Pastor Macculoch pisał w 1851 roku:
„Utopia, tak długo szukana – gdzie ją znaleźć? Gdzie znajdziesz ziemię, na której nie ma
armii, pieniędzy, kodeksów, gdzie lekarstwa są zbędne, nie ma polityków ani podatków,
żadne gazety nie zaniepokoją cię swoimi sądami, nie spotkasz dziesięciny u drzwi
kościoła, ręce prawa nie dosięgną białych, morskich głuptaków… Jest taka ziemia,
powiadam wam. Ta ziemia – to Old Storr. Możemy ją łatwo zniszczyć naszym wścibstwem,
zabić naturalne szczęście Storran…”
Po ukończeniu cyklu korespondencji z karnawału w Notting Hill Gate planowałem ruszyć
w drogę.
Zmierzchało już i z zielonych trawników Green dochodził szmer kroków. Nagle coś
spadło
mi na kark jak ciemny liść lub cień. Byłem pewien, że od tej chwili nic nie będzie już
takie samo… Ogarnął mnie lęk tak silny, że na czole wystąpiły kropelki potu. Ścisnęło mi
się gardło, a stóp dotknęła fala zimnej, lodowatej pustki. Kręciłem się po pokoju, nie
mogąc znaleźć sobie miejsca. Skąd ta nagła emocja – pytałem siebie. Dlaczego?!
Wstydziłem się swoich emocji, jak niegdyś wstydziłem się pryszczy i wychudzenia.
Pryszcze już dawno znikły, stałem się postawnym mężczyzną, ale uczucia goniły we mnie
bezładnie jak szczury w ciemnej piwnicy. Zawsze byłem nieopanowany. I – co tu dużo
gadać –
nieobliczalny… Ciotkę bardzo to gniewało. „Masz to po matce” – mówiła. To właśnie, w
jej oczach, obnażało niższość mojej rasy…
Ale przecież j a musiałem c z u ć mocno, żeby być czegokolwiek pewnym. Nie ufałem
myślom! Osamotnione, chłodne myśli – myśli bez mocnych uczuć – stawały mi w gardle
jak nie podlany sosem kawał wołowiny. Jednak lęk, który mnie nagle ogarnął, nie chronił
mnie, nie dodawał pewności. Przeciwnie – zdawał się być gniewnym pomrukiem Ciotki.
Tak! Wciąż żyła we mnie niby jakiś dokrewny gruczoł lub krystaliczny procesor!
Zerwałem się z fotela i wybiegłem na Green. Nie piłem długo – dwanaście lat. Właściwie
uważałem się za wyleczonego. Ale pomóc mógł mi jedynie alkohol…! Tylko on.
Nosić na głowie gliniany dzban – to wymaga ostrożności, ale nosić na głowie czajnik
pełen wrzątku – to horror! Więc czemu się wahać? Czyż nie zasłużyłem sobie na chwilę
psychicznego komfortu?! Na chwilę ulgi?!
Wargi mi wyschły, gdy wszedłem do pubu Gold Crown. Za barem stała tamta kobieta w
towarzystwie rudzielca w okularach. Rudzielec miał nerwową, inteligentną twarz. Znałem
mnóstwo takich typów, podobnych do mnie – sparaliżowanych tym, że się narodzili.
Nawet gdy uciekają, ich bieg jest kurczowy.
Kobieta uśmiechnęła się po angielsku, to znaczy tak, jakby uśmiech ten wywołało
zahamowanie nad przepaścią. Poprosiłem ją o whisky. Zapytała o którą. Co za różnica?
Powiedziała coś do rudzielca i spostrzegłem, że pod jej układnością czai się agresja.
Długo nie mogłem dojść, skąd to wrażenie. Dopiero gdy się odwróciła, jej profil obnażył
to, co kryło się pod uśmiechem. Jej twarz nie była ludzka, płaska – była pyskiem ogolonej
małpy!
Nie mogłem dłużej znieść tego widoku. Wychyliłem jednym haustem alkohol i poczułem,
że wszystko się nagle zmieniło. Moje przerażenie, moja gorycz doznały ulgi. Mężczyźni
chodzili w krótkich spodniach, kobiety czesały długie włosy. Whisky wprowadziła mnie
znów w świat doskonałej jednoznaczności.
2.
Jedynym dźwiękiem, dochodzącym do mego pokoju, był głos samolotów, chroniących się
na Heathrow. Rzeczywistość stała się na powrót spójna. Była cała, jak cała jest noga w
bucie.
Mogłem po prostu siedzieć i myśleć. Zapomniałem, jakie to szczęście. Dwanaście lat – to
już prawie inne życie!
Lecz to, co widzę za oknem, może być zawsze dwojakie. Pełne słońca i słodyczy jak
spacer po kwiaty, jak poranek w Garczynie, gdy siedząc w fotelu dziadka Beno mieściłem
się w nim cały, a światło słoneczne było tak niewyobrażalnie miłe, jak może je odczuwać
tylko chłopiec, spędzający wakacje daleko od domu. A potem ciotka Marysia przykrywała
mnie
przedwojennym, wełnianym kocem. Leżałem na puchowej mieliźnie, wiedząc, że gdy się
obudzę, zjem pajdy świeżego, żytniego chleba, a Kasia zrobi psikus i pocałuje w policzek.
Ale to samo może być zupełnie inne – ciemne i rozpaczliwe, obce, jakbyś już nie miał
prawa do życia. Gdy żagwie lęku zapłoną w moich żyłach. I nie będę wiedział, czy
wytrzymam choćby
tę jedną chwilę, potrzebna, by się ubrać. Kiedy jak wściekły pies będę bał się wody! I
dobrze mi będzie jedynie w kompletnej ciemności, gdy będę czuł, że zasypiam, marząc o
Hebrydach.
Stary, zakurzony numer „Problemów”, który uświadomił mi istnienie Old Storr, znalazłem
u ciotki w szufladzie ogromnej gdańskiej szafy. Chciałem natychmiast lecieć piętro wyżej,
do Mirka, by pochwalić się znaleziskiem. Nie zdążyłem jednak zrobić ani kroku, gdy do
salonu weszła ciemna od urazy i oburzenia sama Joanna Somk, grożąc chudą, szponiastą
ręką:
– A kto ci, kawalerze, pozwolił wchodzić tutaj pod moją nieobecność?! Czy tam, na dole,
uczą cię, że można grzebać w cudzych szufladach? Wyjdź, proszę – rozkazała.
Później cała rodzina przypominała mi, gdy tylko była ku temu okazja, ten incydent jako
przykład, do czego mogą doprowadzić braki w kindersztubie. Bo przecież ja nie byłem w
Gdańsku s w o i m, ani nawet przyjezdnym, jak moja matka. Urodziłem się i trwałem w
jakiejś bolesnej strefie niczyjej. Mama mówiła, że jestem po prostu k u n d l e m.
Do pieczar ciotki Asi wkradałem się pod jej nieobecność, zwykle po to, by dotykać
rzeczy, do których nigdy nie będę miał prawa. W szufladach ciotka gromadziła cały
śmietnik. Zwiędłe róże z butonierki Antonio Wiatraka, konsula prawie wszystkich
bananowych republik, rękopisy liryków Pompowskiego i Przybyszewskiego, guziki i
wizytówki prababek, pożółkłe blankiety firmowe dziadka Beno… Nad tym wszystkim
unosił się swąd naftowego oświetlenia jak zapach cmentarnych chryzantem. Bez tej
archeologii tamten świat, Wolne Miasto Gdańsk, mógł zostać podany w wątpliwość, mógł
zostać nawet zanegowany. A wtedy nasz dom stałby się pustą karoserią, mój umysł
komputerem bezsensownie świecącym w półmroku, a ja sam –
człowiekiem bez programu. Moje maszyny mogły zamilknąć na zawsze. To przerażało.
Ciotka umierała dwa lata, oglądając telewizję. Pewnego dnia nie mogła już iść sama do
sklepu monopolowego, by kupić swój codzienny koniak. Wykrzykiwała wtedy:
– Nie chcę już żyć, Jacek. Chcę do piachu!
To było fałszywka. Myślała, że tym bluźnierstwem wyjedna zwłokę. Wystraszy kostuchę!
Była agresywna – lęk walczył w niej jak kot w worku, ranił każde jej słowo.
Jakie binokle wkładała na swój haczykowaty nos, gdy krzyczała tak w nocy? Może wołało
z niej jakieś trzecie ego, z którym obcowaliśmy codziennie, nigdy go nie znając – ego
Ciotki Asi, ego Starego Karamazowa? Nie wiem i nigdy się tego nie dowiem.
Któregoś dnia położyła się na tapczanie przed telewizorem i już nie wstała. Pochowaliśmy
ją obok pradziadka na cmentarzu w Oliwie. Byliśmy zadowoleni, że mamy taki grób, grób
wielu pokoleń i nie musimy wałęsać się po jakiś Łostowicach czy Srebrzyskach. Było to
w samo skwarne południe. Płakałem, jak to mężczyzna, raczej wyciskając łzy na dowód
płaczu niźli dając się ponieść uldze.
Między nami nie mogła być do pomyślenia jakakolwiek równość. Czy dlatego tak mało
było we mnie żalu? Całując jej dłoń na przywitanie i pożegnanie, zawsze miałem
wrażenie, że to dłoń istoty wyższego gatunku. Myślałem o zmianie nazwiska. Ale jak
długo można udawać, że nie jest się częścią tego, co cię tworzy? Bez czego byś nie
istniał? Nawet w piwnicy na Kuźniczkach, we Wrzeszczu. Ze zdziwieniem dowiedziałem
się od adwokata, że po sprzedaży domu dziadka Beno, gdzie kitwasiliśmy się wszyscy,
otrzymam niezłą kasę. Zapragnąłem szerszego oddechu. I wyjechałem.
Plik z chomika:
uzavrano
Inne pliki z tego folderu:
Stanislaw Esden-Tempski - Kundel.epub
(179 KB)
Stanislaw Esden-Tempski - Kundel.pdf
(583 KB)
Inne foldery tego chomika:
S. E. Lynes
S. K. Bangor
S.J. Bolton
S.J. Watson
S.M. Borowiecky
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin