Ray Bradbury - Ostatnia posługa (poprawiony).rtf.pdf

(80 KB) Pobierz
Ray Bradbury
OSTATNIA POSŁUGA (Last Rites)
Z “NF” 11/95
Przełożyła Paulina Braiter
Harrison Cooper nie był jeszcze taki stary - miał zaledwie trzydzieści dziewięć lat i
przekroczywszy już chłodną granicę trzydziestki, zbliżał się do ciepłej krainy czterdziestolatków, a
to ogromna różnica nie tylko w temperaturze, ale i punkcie widzenia. Był także nieżonatym, nie
związanym z nikim, bezdzietnym (o ile się orientował), błyskotliwym geniuszem i nie miał nic
specjalnego do roboty. Pewnego letniego ranka 1999 roku obudził się płacząc.
1
Dlaczego?
Wyskoczywszy z łóżka, stanął przed lustrem, aby przyjrzeć się łzom, zbadać boleść,
prześledzić szlak żalu. Niczym dziecko, ciekawe bez względu na okoliczności, nakreślił swą
własną mapę, nie odkrył jednak żadnej stolicy rozpaczy, a jedynie rozległe pustkowie smutku,
ogolił się zatem.
Niewiele to jednak pomogło, bowiem Harrison Cooper natrafił przypadkiem na ukryte źródło
melancholii i nawet podczas golenia zawartość owego źródła spływała wąskimi strumyczkami po
jego namydlonych policzkach.
2
Wielki Boże! - wykrzyknął. - Jestem jak pogrzeb. Ale kto nie żyje?
Zjadł swą codzienną grzankę, nieco wilgotniejszą niż zwykle, po czym popędził do
laboratorium sprawdzić, czy zerknięcie na Wehikuł Czasu rozwiąże tajemnicę oczu, które roniły
deszcz łez, podczas gdy reszta ciała kąpała się w słońcu.
Wehikuł Czasu? O tak.
Gdyż Harrison Cooper poświęcił większą część czwartej dekady swego życia na
łączenie obwodów niemożliwych przeszłości i dotąd nietkniętych przyszłości. Zazwyczaj
ludzie filozofują siedząc w samochodach piękniejszych niż dziewczyny. Harrison Cooper
wybrał marzenia i
z czystego powietrza oraz wyładowań elektrycznych stworzył
coś, co nazwał Machiną Mobiusową.
Jak wyjaśniał swym przyjaciołom z zaprawioną winem nonszalancją, brał pasmo przeszłości
i pasmo przyszłości, a następnie przekręcał je w punkcie TERAZ tak, aby zapętliły się w jedną
płaszczyznę, jak owe przypominające ósemkę wstęgi, wycinane i klejone przez kochanego starego
A. F. Mobiusa, dziewiętnastowiecznego matematyka.
3
A, tak, Mobius - mamrotali zazwyczaj przyjaciele.
W rzeczywistości znaczyło to: “Ach, nie. Dobranoc”.
Harrison Cooper nie był szalonym naukowcem, był natomiast niewiarygodnie nudny.
Wiedząc o tym, wycofał się z życia towarzyskiego, aby skończyć Machinę Mobiusową.
Teraz zaś, owego dziwnego ranka, skąpany w padającym z oczu zimnym deszczu, stał
wpatrując się w swój przeklęty wynalazek, zdumiony, że nie tańczy wokół niego w radości
prawdziwego Stwórcy.
Kontemplację przerwał mu brzęk dzwonka laboratoryjnego. Otworzywszy drzwi, ujrzał
jednego z owych rzadko spotykanych ludzi: prawdziwego posłańca z Western Union na
prawdziwym rowerze. Harrison Cooper podpisał dowód przyjęcia telegramu i już miał zamknąć
drzwi, gdy zauważył, że chłopak wpatruje się intensywnie w Machinę Mobiusową.
4
Co to ma być? - wykrzyknął chłopak.
Harrison Cooper odsunął się i pozwolił mu obejść szerokim łukiem Machinę. Oczy chłopca
tańczyły, mierząc wzrokiem ogromną ósemkę z błyszczącej miedzi, mosiądzu i srebra.
5
6
7
8
Jasne! - zawołał w końcu, szeroko uśmiechnęty. - Maszyna czasu!
Strzał w dziesiątkę!
Kiedy pan wyrusza? - spytał chłopak. - Gdzie się pan uda, z kim się spotka i kiedy? Z
Aleksandrem? Cezarem? Napoleonem! Hitlerem?!
Nie, nie!
Chłopiec rozszerzył swą listę.
9
Lincolnem...
10
To już bardziej prawdopodobne.
11
Generałem Grantem! Rooseveltem! Benjaminem Franklinem!
12
Franklinem, tak!
13
Czyż nie szczęściarz z pana?
14
Szczęściarz? - Harrison Cooper, oszołomiony, odkrył, że potakuje. - Tak, na Boga... i nagle.
Nagle już wiedział, dlaczego o świcie płakał.
Potrząsnął dłonią chłopaka.
15
Wielkie dzięki. Jesteś katalizatorem...
16
Kata...?
17
Moim testem Rorschacha. Sprawiłeś, że sporządziłem własną listę, a teraz, szybko, nie
obraź się, ale - uciekaj!
Drzwi zatrzasnęły się. Cooper pobiegł do telefonu w bibliotece, wystukał numer i czekał,
prześlizgując się wzrokiem po tysiącach książek na półkach.
18
Tak, tak - mruczał, muskając spojrzeniem wspaniałe, wyzłocone słońcem tytuły. - Niektórzy
z was. Dwaj, trzej, może czterej. Halo? Sam? Samuel? Czy możesz zjawić się tu w ciągu
pięciu minut albo jeszcze lepiej trzech? Nagły wypadek. Przychodź!
Gwałtownie cisnął słuchawkę i odwrócił się, wyciągając rękę.
19
Szekspir - szepnął. - Willy, Williamie, czy będziesz to ty?
Drzwi laboratorium otwarły się. Sam/Samuel wsunął do środka głowę i zamarł.
Bowiem tam, szedzący w centrum swej wielkiej, Mobiusowskiej ósemki, odziany w skórzaną
kurtkę i wysokie, błyszczące buty, zaopatrzony w kanapki na drogę, tkwił Harrison Cooper. Jego
ramiona poruszyły się, łokcie sterczały po bokach, palce unosiły czujnie nad klawiaturą komputera.
20
Gdzie twoja czapka-pilotka i gogle? - spytał Samuel.
Harrison Cooper wygrzebał je z kieszeni i założył, uśmiechając się krzywo.
21
Podnieście Titanica, a potem go zatopcie! - Samuel podszedł do cudownej maszyny i
spojrzał wprost na jej niesamowitego pasażera. - I co, Cooper, co zamierzasz? - zawołał.
22
Dziś rano obudziłem się we łzach.
23
Jasne. Wczoraj wieczór przeczytałem ci na głos książkę telefoniczną. To na pewno dlatego.
24
Nie. Czytałeś mi to!
Cooper podał mu książki.
25
Oczywiście! Kłapaliśmy do trzeciej, pijąc za zdrowie literatury angielskiej!
26
I uzyskałem odpowiedź - łzy!
27
Na co?
28
Na to, co stracili. Na fakt, że umarli nieznani, niedostrzeżeni. Na ponurą prawdę, że
doceniono ich i pokochano dopiero w latach dwudziestych!
29
Przestań gadać i przejdź do rzeczy - rzucił Samuel. -
Wezwałeś mnie, aby wygłaszać kazania, czy może chcesz prosić o radę?
Harrison Cooper wyskoczył z machiny i pchnął przyjaciela w stronę biblioteki.
30
Musisz sporządzić dla mnie mapę wyprawy!
31
Wyprawy?
32
Wyruszam w podróż, w drogę, Szlakiem Wielkiej Literatury.
Jako jednoosobowa Armia Zbawienia!
33
Chcesz ratować życia?
34
Nie, dusze. Co komu po życiu, jeśli dusza jest martwa?
Siadaj! Przypomnij mi wszystkich pisarzy, którymi zachwycaliśmy się w nocy, przywodząc
mnie do porannych łez. Masz tu brandy. Pij. Pamiętasz?
35
Pamiętam!
36
Wymień ich zatem. Pierwszy - melancholik z Nowej Anglii.
Smutny pustelnik, który wyrzekł się świata. Powinien był utonąć w morzu, zagubiona,
sześćdziesięcioletnia dusza! A teraz, o jakich innych smutnych geniuszach rozmawialiśmy?
37
Boże! - wykrzyknął Samuel. - Zamierzasz ich odwiedzić?
Och, Harrisonie, Harry, uwielbiam cię!
38
Zamknij się! Pamiętasz, jak należy pisać dowcipy?
Najpierw się śmiejesz, a potem cofasz myślą. Płaczmy zatem i cofnijmy się kanalikami
łzowymi aż do źródła. Płaczmy nad Wielorybem, by odnaleźć płotki!
39
Zdaje się, że wczoraj cytowałem...
40
Tak?
41
A potem rozmawialiśmy...
42
Mów dalej...
43
Cóż.
Samuel przełknął brandy. Ogień oparzył mu oczy.
44
Zapisz to!
Zanotowali i rzucili się biegiem.
45
Co zrobisz, kiedy już tam dotrzesz, doktorze-bibliotekarzu?
Harrison Cooper, siedzący z powrotem w cieniu górującej nad nim wstęgi Mobiusa,
roześmiał się i pokiwał głową.
46
Tak! Harrison Cooper, dr n. m. - doktor nauk międzyliterackich. Uzdrowiciel pięknych,
starych, wygłodniałych lwów, rozpaczliwie spragnionych czułej miłości, choćby
niewielkiego aplauzu, słodkiego wina słów, przepełniającego moje serce, moje usta.
Powiedz “aaa”. Na mnie już czas. Do zobaczenia!
47
Niech cię Bóg błogosławi!
Cooper nacisnął dźwignię, przekręcił gałkę i w wirze metalu, w błysku motylej wstęgi,
machina po prostu zniknęła.
W chwilę później Machina Mobiusowa skręciła swe atomy - i powróciła.
48
Voila! - krzyknął Harrison Cooper. Policzki miał zaróżowione, jego oczy błyszczały. -
Gotowe!
49
Tak szybko? - zdumiał się jego przyjaciel Samuel.
50
Minuta tutaj oznacza godziny w drodze.
51
Udało ci się?
52
Spójrz! Oto dowód.
Z jego podbródka kapały łzy.
53
Co się zdarzyło? Mów!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin