Krystyna Boglar - Libusza.pdf

(416 KB) Pobierz
Kystyna Boglar
Libusza
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA
Projekt okładki i karty tytułowej BOGUSŁAW ORLIŃSKI
Akc
?9.?
IN azywano je Mokrym Wzgórzem.
W czasie wiosennych deszczów i jesiennych roztopów, kiedy błoto i glina wiązały
koła wozów, kiedy nogi grzęzły w bryjowatej mazi, nikt ze wsi nie mógł dotrzeć
do chałupy Bystroniów. I nikt się tam specjalnie nie spieszył. Wieś położona
niżej, u stóp Bukowej Kopy, rozciągała się długą, wijącą wstęgą, omijając
Jaworowy Stok i bystry potok bulgocący wśród szerokich liści lepiężnika. Ludzie
byli tam zwyczajni, pracowali ciężko na kamienistych spłachetkach, wyrywając z
trudem niebogatej ziemi skąpe plony — ziemniaki, owies i liche żyto. W oborach
ryczały krowy, podzwaniały zbyrkadłami małe stadka owiec. Drogami pełnymi
kamieni wspinały się czasem silne włochate koniki.
Wieś otaczał od północy gęsty świerkowy las, pełen porostów i paproci. Wyżej
kępy świerków przenikały się z płaskimi jęzorami kosówki, wśród której
wystrzelały pojedynczo rosnące żylaste i pokraczne sosenki — „krzywulce”. Dalej
rozciągała się łąkami kraina hal aż do stóp Sinej Turni, która czasem
przybierała ostry odcień granatu.
5
Wieś, przycupnięta pod ścianą wiekowych drzew, osłonięta była od podmuchów
lodowatego wichru, który długo nie pozwalał nadejść wiośnie. Ale wreszcie i on
musiał ustąpić.
jq-,a Mokrym Wzgórzu rozplenił się wawrzynek, zwany ^ilczym łykiem, a z głębi
uskoku znikły pewnej nocy ostatnie poczerniałe płaty śniegu.
?yy chałupie starej Bystroniowej zapachniało zielem, które powiązane w pęczki
suszyło się pod okapem. Bo też i zielarka była z niej znana na całą okolicę.
Wiedziała jak nikt, co^ gdzie i kiedy kwitnie, co się zbiera przed, a co po
wschodzie słońca. Ludzie przychodzili do chałupy na Mokrym Wzgórzu a to po
arcydzięgiel, co to „dobry na wszystkie choroby”, a to po inne ziele
- na stłuczenie, złamanie lub rany. „Bliżej jak do apteki” — mawiał ten i ów,
aby przed sobą samym i swoimi bliskimi wytłumaczyć ową dziwną wiarę w leki z
czasów dziada pradziada. A tak naprawdę to do apteki było o Wiele bliżej.
lkanoc w tym roku wypadła późno, w połowie
nia> po niezwykle ciepłej i prawie bezśnieżnej
ot°ki płynęły nisko, odsłaniając dawno nie wi-
ykroty. Woda była w nich przejrzysta, zielonkawa. W *
• . , • ? ? 1 U
, ,, , Powietrzu pachniało pvłem z olszynowych
kotków, a u j ? ii i , ? ? i • j -?
•am, gdzie zwykle podmokłe łąki gromadziły
e opary — w suchych łodygach zeszłorocznej
0, , ~~~ szeleściły myszy.
Słońce gw , J . .. …?’.
5rzało mocno i juz w południe gazdowie zrzu-
?
cali z pleców serdaki, bez których często i w samym środku lata obejść się
trudno. Była to dziwna, nietypowa wiosna. Nad turniczkami nie kłębiły się szare
chmury i spod kosówki nie schodziła mgła. Nocą gwiazdy błyszczały, jakby im do
ziemi było o wiele bliżej niż naprawdę. Najstarsi górale kręcili głowami i
przepowiadali różnie: albo klęskę nieurodzaju, albo koniec świata. Niektórzy
woleli to drugie. Ale na razie przygotowywali się jak co roku do walki z twardą,
wiatrami płoszoną ziemią, która jednak jakoś żywiła.
Na Mokrym Wzgórzu było sucho. Ścieżka, która wiodła od wsi przez las, pełna
głazów i ostrych odłamków skał, pięła się ostrym stokiem jak koryto dawno
wyschłego strumienia.
Stara kobieta przystanęła, ciężko dysząc. Zdjęła z pochylonych pleców płócienną
płachtę pełną pęków ziół, traw i liści, która lekka dla młodego, dla niej była
już ciężarem. Spojrzała ponad korony drzew na mały skrawek błękitu. Była
zmęczona. Oparła się o szorstki pień.
— Babkooo! Jesteście tam?
Zielarka chwyciła płachtę i ruszyła pod górę.
— Idę, idę!
Jasnowłosa dziewczynka w szerokiej spódnicy i długiej bluzce spoglądała na
staruszkę z niepokojem.
— Gdzie byliście? Przecież prosiłam…
— Dobrze, już dobrze. Sama wiesz, że jak teraz ziela nie narwę, potem będzie za
późno.
7
—’ A bo to musicie? Żyć i tak macie z czego. Krowy są. I owce- I ten kawatek
ziemi pod jarzec. Musicie tak biegać po łąkach?
Stara nie odpowiedziała. Patrzyła tylko z troską na gładkie czoło i jasne
warkocze dziewczynki.
W chałupie jadły ziemniaki ze słoniną. Na ścianie na dużej fotografii za szkłem
czarnowąsy młodzik prezentował szamerowany mundur z czasów Austro-Węgier.
— Babko, opowiedzcie jeszcze o dziadku! Bartusio-wa ze wsi opowiada, że on nie
był tutejszy.
Staruszka roześmiała się. Jej pobrużdżona twarz wygładziła się na moment.
— Widać do grobu będzie mi pamiętała, że Peter mnie wybrał, a nie ją! Ona ci to
mówiła?
— Witek Wosiaków. Babka spochmurniała.
— Górale nigdy nie lubili obcych. I długo im to wypominają. Teraz to co innego.
Pobudowali się na dolinach panowie z miast. Górale im ziemię sprzedają. Tego
nigdy przedtem nie było. Dla górala liczy się tylko chałupa, krowa, owce i ten
kawałek gruntu. To jego z dziada pradziada. A tam, na nizinach…
— Ale mieliście o dziadku. — Dziewczynka marszczy piegowaty nos.
— Ano przyjechał tu. Mówili — ukryć się. Z wojska uciekł. Była tu niedaleko
granica. Czarny był taki…
— Czarny?
— No, śniady. Włosy jak u kruka. Gadał tylko po
8
*
swojemu. Znaczy, po węgiersku. Górale wilkiem na niego patrzyli, ale
dziewuchy…
— Iz tobą się ożenił?
— Ze mną. Nie dali rodzice posagu. Ziemię wziął brat. My z Peterem tutaj się
pobudowaliśmy. Z dala od ludzi. Tak chciał.
— Do wsi nie chodziliście?
?—? Nie. Dopiero jak się trochę naszego języka nauczył. No i jak się twoja matka
urodziła. Ze wsi przyszli tu z chlebem i solą. Taki obyczaj. Petera przyjęli za
swego, ale to już było później…
Szare cienie błądzą po chacie. Pomału gaśnie blask za oknami.
— Zapalić lampę?
— Trza.
Migoce płomień naftowej lampy. Babka wychodzi do obory. Dziewczynka zamyka na
noc zagrodę dla owiec. Wełniane, ciepłe mordki żują kępki siana. Jak to dobrze,
że wystarczyło —• myśli obciągając rękawy bluzki, bo ze zmrokiem wkroczył ziąb.
Jakże często w górach nie starcza siana i owsa dla bydła i owiec. Na przednówku
zwierzęta chodzą wychudzone, sierść mają zmierzwioną i matową. Zresztą ludzie
też często cierpią niedostatek. Niełatwo się żyje pod turniami. Co o tym wiedzą
ci „z dołu”? Tyle co nic.
Blask lampy pada na rzeźbione zydle i dwa łóżka z kopą poduszek. Sen nadchodzi
nieproszony i zwycięski.
— Babko…
— A co tam?
9
—? Mamie było Jadźka, tak?
— Tak.
Dziewczynka kręci się w pościeli, aż siennik szeleści.
— To dlaczego daliście mi Libusza? Babka uśmiecha się w ciemność.
Lany poniedziałek jak co roku rozpoczął się wrzaskiem dziewuch, pluskiem wody
obficie wylewanej z wiader, chichotem wystrojonych odświętnie mężatek i ostrym
śpiewem podchmielonych mężczyzn.
Ponad łąki i regle, aż od samej turni, odbijało się echem głośne:
Na wirsycku stała pieknom się widziała hej, kiedym ku ni podseł… Juhuuu!
Cała wieś rozbrzmiewała śmiechem i gwarem. Psy szczekały, a późno dojone krowy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin