James Grady - Rzeka ciemności.pdf

(1829 KB) Pobierz
James Grady -
RZEKA CIEMNOŚCI
Wszystkie statki żeglują w
chwale po rzece ciemności.
Generał William Cochran
Wicedyrektor CIA
TUŁACZ
Pewnej zimowej niedzieli w Los Angeles, siedem minut przed północą,
Jud Stuart spojrzał w lustro za barem i stwierdził, że cłiudzielec
w kraciastej sportowej kurtce przyszedł, żeby go zabić.
„Najwyższy czas" — pomyślał.
Tamten przysiadł na stołku w pobliżu wejścia i strzelił zapałką,
przypalając camela. Siedzący o dziewięć stołków dalej Jud, poprzez
smród uryny i skwaśniałego piwa, wyczuł swąd siarki. Przyjrzał się
oświetlonym płomykiem rysom zabójcy i zyskał pewność, że nigdy
przedtem go nie widział.
Sięgając drżącą dłonią po piwo potrącił pusty kieliszek. Uniósł
szklankę niczym puchar, dopił resztkę gorzkiego napoju i poczuł, jak
w miejsce strachu i wściekłości wraca chłodne opanowanie. Nareszcie.
Po upływie tysiąca bezbarwnych, wypełnionych pijaństwem dni znów
znalazł się na znanym sobie gruncie. Wysłanie zabójcy miało w końcu
jakiś sens.
Krzepki barman, który do tej pory zasypywał Juda kłamstwami
o swej grze w uniwersyteckiej drużynie piłkarskiej, pochylił się teraz
w jego stronę i trzymaną w zębach wykałaczką wskazał kilka monet
leżących obok pustych naczyń.
Nie starczy na następną kolejkę — powiedział.
W takim razie się ustatkuję — mruknął Jud. Był potężnie
zbudowanym mężczyzną, o niezwykle szerokich ramionach i wielkim,
wystającym brzuszysku. Miał krótkie, rudawobrązowe włosy, a ręce
niemal tak grube, jak łydki innych ludzi. W jego twarzy, o łagodnych
kiedyś, chłopięcych rysach, a teraz obwisłej i bladej, wyróżniały się
tylko sine wory pod przekrwionymi oczyma.
Jedynie podstęp mógł mu dopomóc w ucieczce. Zamknął oczy
i powoli osuwał się ze stołka, rozkładając szeroko ręce, aby dyskretnie
zastosować jeden z padów dżudo.
Lecz zawartość alkoholu we krwi osłabiła jego refleks. Grzmotnął
z całej siły głową o kafelki podłogi i stracił przytomność.
— Pijany jak bela — orzekł barman.
Żaden z pijaczków nawet się nie obejrzał, nikt się nie zaśmiał.
Facet w kraciastej kurtce musiał wydawać na swoje ciuchy więcej niż
cała reszta klientów baru; dla nich był strojnisiem. Przyglądał się, jak
barman wsypuje forsę Juda do kieszeni i wychodzi zza kontuaru.
— Wstawaj! — wrzasnął. — Rusz się, bo wylądujesz w korralu.
Kopnął opiętą dżinsami goleń leżącego. Ten nie drgnął nawet. Nie
musiał udawać, był naprawdę nieprzytomny.
— Cholera! — Barman schylił się i chwycił pijaka za kostki. —
Nie płacą mi za sprzątanie gówna.
Szarpnął. Ciało Juda przesunęło się ledwie o kilka centymetrów.
Do diabła! On musi ważyć z tonę!
Pomogę panu — zaofiarował się Chudzielec.
Chwycił jedną nogę Juda, który nosił tanie, czarne tenisówki; był
bez skarpetek. Barman ruchem głowy wskazał tylne wyjście i zaczął
odliczać:
— Raz, dwa, już!
Pociągnęli go razem po podłodze. Wełniany bezrękawnik podwinął
się, odsłaniając wielkie brzuszysko i nie owłosioną pierś.
— Jesteś silniejszy, niż myślałem — stwierdził barman.
— Owszem — odparł Chudzielec.
Jud poczuł coś, gdy głowa mu podskoczyła, kiedy mijali próg
tylnego wyjścia. Nie otwierał oczu, udawał pozbawionego czucia.
Wlokący go mężczyźni przystanęli na podeście za drzwiami.
— Oto i korral — rzekł barman, wskazując w dół na ogrodzone
drewnianym parkanem, zaśmiecone podwórko. — Ale trzymamy tu
wyłącznie kastrowane byki. — Ich śmiech rozbrzmiał echem pośród
mroźnej nocy. Barman zerknął w stronę tonących w mroku schod-
ków. — Mam nadzieję, że nikt się tam nie ułożył do snu —
mruknął. — Zobaczmy zresztą, może da radę zejść o własnych siłach.
Jud pozwolił się dźwignąć na nogi. Jego głowa zwisła nisko
na piersi, zdobył się więc na odwagę i odrobinę rozchylił powieki.
Dostrzegł przedramię w kraciastym rękawie wsunięte pod jego
prawą rękę.
— Hej! Koleś! — barman wrzasnął mu prosto w lewe ucho. — Nic
ci nie jest? Poradzisz sobie sam? — Po chwili zwrócił się do Chudziel-
ca: — Na pewno da sobie radę.
t
Pchnął Juda w kierunku schodów. Ten potoczył się na dół, obijając
to o ceglaną ścianę, to o barierkę z prętów, aż wylądował na ziemi.
Odczekał kilka sekund, wreszcie przekręcił się na bok.
— Widzisz? — rzekł barman. — Trudno skrzywdzić pijaka.
Wziął Chudzielca pod rękę i powiódł do baru, żeby mu postawić piwo.
„Wstawaj — rozkazał sobie w myślach Jud, dysząc ciężko w obłoku
kurzu. — Pospiesz się, nim Chudzielec zdąży zapewnić sobie alibi".
Namacał ścianę i wbijając w nią palce dźwignął się w górę. Usiadł.
Stanął. Oparł się plecami o ceglany mur. Byle nie upaść.
Z wnętrza baru doleciał głośny śmiech. Rozbrzmiała piosenka
Williego Nelsona o federalnych i szpiclach. Jud nie wiedział nawet, że
mają tam szafę grającą. Tylko Chudzielca było stać na to, żeby tracić forsę
na muzykę. „Zresztą dla niego to żadna strata\— pomyślał. —
Kamuflaż".
Pogrążony w kalifornijskiej nocy korral był otoczony ponad-
dwumetrowej wysokości drewnianym parkanem. Upadek otrzeźwił
nieco Juda. Na chwiejnych nogach ruszył ku ogrodzeniu i bramie.
Zamknięta. Delikatnie przesunął palcami po gładkiej powierzchni
zamka. Trzydzieści sekund — gdyby miał narzędzia. 1 gdyby nie
drżały mu tak silnie palce. Zacisnął dłonie na krawędzi parkanu, ale
nie mógł się podciągnąć nawet o centymetr.
W barze zmieniła się piosenka, rozbrzmiał czysty, dźwięczny głos
śpiewaczki. Jud od razu polubił piosenkarkę o tak pięknym, melodyj-
nym i mocnym głosie, który zdolny był zagłuszyć wszystko, cokolwiek
zamierzał Chudzielec.
Ostatnia szansa. Cofnął się aż do podestu. Odetchnął głęboko trzy
razy i runął do przodu, przecinając mrok niczym żywy pocisk armatni
i siłą powstrzymując się od krzyku.
Huknął ramieniem w drewniane wrota.
Odbił się jak piłka i potoczył po ziemi. Cały parkan zadrżał
w posadach, lecz zamek wytrzymał.
Przekręcił się na plecy. Bolało puchnące ramię. Wbijał oczy w czerń
smogu przesłaniającego gwiazdy. Miał ochotę się poddać, rozpłynąć
w otchłani. Oczyma duszy widział uśmiechniętego Chudzielca na
barowym stołku.
„Mogli przynajmniej wysłać kogoś z klasą".
Wstał.
Śpiewaczka skończyła. Brzęknęło szkło. Jud ujrzał w wyobraźni,
jak Chudzielec zsuwa się ze stołka, grzebie w kieszeni w poszukiwaniu
ćwierćdolarówki, wreszcie wrzuca ją w szczelinę szafy grającej i wraca
do baru. Wyćwiczone ruchy. Kamuflaż.
9
Wdrapał się na schody. Nie znalazł żadnej ułamanej deski, cegły,
kawałka rury czy chociażby szkła. Popatrzył na roztrzęsione dłonie.
Wóda wyciągnęła z nich wszystko, czego nauczył się od dziesiątków
mistrzów. Dziś nie było chyba w barze takiego pijaczka, który nie
dałby mu rady. A przecież nie z pijaczkiem miał się zmierzyć.
W noc popłynął tym razem „Tułacz" Diona, przebój z czasów
młodości Juda.
Za uchylonymi drzwiami dostrzegł zakratowane okienko. Obok
zbiegała z dachu rynna.
— Hej! — z wnętrza „Oazy" doleciał głośny okrzyk barmana. —
Dokąd idziesz?
Jud wśliznął się za drzwi, chwycił prętów w oknie i wdrapał na
parapet. O mało nie zleciał, lecz przywarł do ceglanego muru i wcisnął
się za rynnę, klękając na wąskim występie ściany.
Starał się za wszelką cenę opanować, odprężyć, nie myśleć. Jedyna
szansa, jeden ruch.
Jakiś cień przeciął smugę światła padającą z półotwartych drzwi.
Ze swej kryjówki Jud dostrzegł jedynie łysiejący czubek głowy tamtego
i ramiona w kraciastej kurtce.
— Ktoś powinien się upewnić, że nic mu nie jest! — krzyknął
mężczyzna.
Wyszedł na podest, wbijając wzrok w ciemności zalegające po-
dwórko. Omiótł uważnym spojrzeniem schody, poczynając od czubków
swoich butów, i jednocześnie po cichu zamknął drzwi.
Jud rozluźnił uścisk palców i poleciał w dół, rozkładając szeroko
ręce, jakby całkowicie poddawał się grawitacji i ciemności nocy.
Runął na Chudzielca niczym słoń morski atakujący cętkę na
lamparciej skórze. Obaj stoczyli się z drewnianych schodków, lądując
z hukiem na ubitej ziemi. Jud znalazł się na wierzchu.
Mężczyzna pod nim leżał nieruchomo, głowę miał wykręconą pod
straszliwym kątem. Jud przytknął dłoń do jego szyi; nie wyczuł pulsu.
Kiedy wróciła świadomość, stał oparty o deski ogrodzenia. Wy-
miotował. W głowie mu wirowało, a przy każdym oddechu czuł palącą
żółć w gardle. Z oczu pociekły łzy, zamrugał energicznie.
„To dopiero upadek — pomyślał. — Gdybym nie był pijany,
pewnie także leżałbym martwy. Miałem go tylko ogłuszyć i uciec. Nie
chciałem go zabić. Na pewno nie jego".
Stłumił wyrzuty sumienia, schylił się i zaczął przetrząsać ubranie
zabitego.
W kurtce znalazł tani notatnik
7
długopisem, paczkę cameli
i pudełko zapałek. Z kieszeni spodni wydobył dwie setki dolarów
10
Zgłoś jeśli naruszono regulamin