Bohdan Petecki - Pierwszy Ziemianin.pdf

(852 KB) Pobierz
Rozdział I
Wiktor Lambert trącił mnie lekko w ramię.
— Spójrz tylko — powiedział ciepłym, rozradowanym głosem. — Kirsti wygląda jak
dziewczynka w pierwszym dniu wakacji.
Odwróciłem się i zamiast na Kirsti, spojrzałem wprost w roześmiane oczy Wiktora.
Zwykle
jasnoniebieskie, teraz w oprawie kre-dowobiałej twarzy, świeciły jak szafiry. Oswoiliśmy
się z tą naszą jedyną w swoim rodzaju bladością, jaką kosmos naznacza ludzi, którzy zbyt
długo
obcowali z jego ślepą pustką, zaczęliśmy ją dostrzegać dopiero tutaj, po zetknięciu z
miejscową załogą, tak często uciekającą stąd na słoneczne, ziemskie weekendy.
— PrzecieŜ naprawdę zaczyna wakacje… jak ty i ja — zrewanŜowałem mu się
uśmiechem.
— Dwa tygodnie… — pokiwał głową i wzruszył ramionami. — Dwa tygodnie! Piętnaście
dni… po sześciomiesięcznej mordędze w przytulnej, przeklętej, plamentowej klatce. Niby
cała wieczność, ale ani się obejrzymy, a juŜ znowu wylądujemy w tej pięknej sali.
ChociaŜ —
przybrał wyraz zabawnej powagi — moŜe zafundują nam poŜegnalny rejs bez przesiadki
na
Lunie? Kurs bezpośredni:
Alpy — orbita Marsa — Wega i od razu hop! — poza horyzont zdarzeń! — zaśmiał się.
— Alpy? — powtórzyłem z mimowolnym zdziwieniem. Wiedziałem, Ŝe pochodzi z
Europy,
jednak ilekroć wspominał o swoim domu, zawsze wymieniał Instytut InŜynierii
Klimatycznej
nad Morzem Północnym, gdzie jego rodzice opiekowali się kompleksem sanatoriów
geobionicznych i terenami upraw na obu brzegach Cieśniny Duńskiej.
— Alpy — przytaknął. — Widzisz, wisząc pod jakąś paskudną przewieszką, popatrzę za
siebie w dół i będę ryczał z radości na myśl, Ŝe mogę w kaŜdej chwili wrócić, ułoŜyć się
wygodnie w leŜaku i spoglądać spod przymkniętych leniwie powiek na jeziora, drzewa,
na
górskie wioski zamieszkane przez normalnych ludzi.” To będzie wspaniałe! A ty?
W ciągu kilku minionych dni parokrotnie juŜ musiałem odpowiadać na to pytanie.
PrzecieŜ
ostatnio w naszym gronie mówiło się niemal wyłącznie o tych czekających nas dwóch
tygodniach na Ziemi.
— Zamówiłem bungalow nad Pacyfikiem — rzuciłem lekko. — Błękit, trochę białych
obłoków, rozpalony piasek i biegnące spod widnokręgu długie fale, pod którymi moŜna
nurkować bez zmęczenia całymi godzinami. Słowem dolce far niente, nie skaŜone nawet,
jak w twoim wypadku, przekornym i miłym trudem wspinaczki. Przepraszam cię, muszę
to
odnieść — nie przestając się uśmiechać wskazałem oczami talerz, który trzymałem w
lewej
ręce, po czym niezwłocznie ruszyłem w stronę srebrzystego bufetu, biegnącego łukiem od
bocznej ściany do obłoŜonego kamieniami ogródka; gdzie wśród rachitycznych palm
kwitły
wielkie orchidee. Wrzuciłem talerz do promiennika i nie zatrzymując się poszedłem do
eskalatora.
Dopiero sunąc juŜ miękko w górę, poszukałem wzrokiem Kirsti. Stała pośrodku sali,
otoczona grupką „galaktydów”, jak nazwał nas Dawid Lumb, koordynator Stacji Alberta,
w wygłoszonym przed kwadransem toaście powitalnym. Wiktor trafił w sedno. Tak
właśnie
powinna wyglądać licealistka po ostatniej lekcji, a przed wyjazdem na obóz w andyjskim
rezerwacie, gdzie blask bijący od białych szczytów i wiatr znad wysokogórskich jezior w
ciągu dwóch dni zetrą z jej twarzy ślady godzin, spędzonych w domu, w czterech ścianach
uczniowskiego pokoju.
Kirsti Langell… Jasne, krótko ścięte włosy, brązowe oczy z drobniutkimi złotymi cętkami
wokół źrenic, smukła, nieco chłopięca sylwetka. Uroda ujmująca raczej, niŜ niezwykła.
Jeszcze na Ziemi, pięć lat temu pytano mnie o nią, bo ludzie byli ciekawi, jak wyglądają
kobiety, które wyruszą na taką wyprawę, ale juŜ wtedy zrozumiałem, Ŝe gdybym zaczął
opisywać jej czoło, brwi, nos, usta, jej pojedyncze gesty, zawsze nieco zaskakujące, to
postawiłbym się w sytuacji głupca, pragnącego oddać piękno symfonii poprzez ge
ometryczną analizę poszczególnych nut, zapisanych w partyturze. Nikomu chyba nie
przyszłoby na myśl nazwać Kirsti piękną. O jej urodzie i wdzięku trzeba by mówić
najprostszymi słowami, jeśliby się umiało nadać tym słowom ich pierwotną świeŜość i
odkrywczą, dziecięcą siłę.
Płynąc wciąŜ wyŜej, stopniowo ogarniałem wzrokiem całą salę recepcyjną Stacji Alberta.
Była niemal pusta. Trzydziestu ludzi w pomieszczeniu przeznaczonym dla trzystu. Trzech
członków tutejszej załogi oraz dwudziestosiedmioosobowa gromadka ,,galaktydów”, po
półrocznym staŜu w próŜni, wypełnionym na zmianę czujną pracą w komorach
stymulatorów,
ciasnych kabinach datorów i ciaśniejszych jeszcze sterowniach sond, udająca się na
wymarzony ziemski urlop. Po nim czekało nas zaledwie dwadzieścia dni, znowu w
pancernej
muszli „Araratu”, na orbicie Marsa. Trzy tygodnie. Przelotna chwilka w porównaniu z
pięcioletnimi przygotowaniami na wyspach Antarktyki, no i z ostatnim półroczem;
końcowy
szlif, bo juŜ nawet nie trening, bezpośrednio poprzedzający moment STARTU.
I wreszcie pionierska podróŜ, obliczona na trzydzieści lat. PodróŜ, której zazdrościł nam
kaŜdy Ziemianin, a o której my wiedzieliśmy juŜ, Ŝe niezaleŜnie od szans powodzenia,
ponoć
niemałych, oraz szans powrotu, takŜe — przynajmniej głośno — przez nikogo nie
kwestio-
nowanych, będzie nieustającym pasmem morderczej pracy i udręki, przeplatanym, przy
odrobinie szczęścia, wielkimi, choć moŜe sekundowymi olśnieniami.
Zaraz znajdę się na wyŜszym piętrze i przestanę ich widzieć. Lukas Page powiedział
właśnie coś, co Kirsti powitała wybuchem śmiechu. Prześliznąłem się wzrokiem po
twarzach
pozostałych. Bengt Salmia, Nik Reilly, Oleg Dikin, Wiktor, Lukas, Arnolf Bieler…
MęŜczyźni, otaczający obie nasze kobiety, Kirsti i Jane Fowler, sprawiali takie wraŜenie,
jakby nagle
przypomnieli sobie, Ŝe róŜnica płci moŜe łączyć nie tylko poprzez wspólną fascynację
cywi-
lizacjami Galaktyki i jakby to odkrycie w jednej chwili odmłodziło ich o wszystkie
ostatnie, wspólnie spędzone lata.
Wyglądali na uszczęśliwionych i to mnie cieszyło. Lubiłem ich. Nigdy teŜ, jeśli nie liczyć
pierwszych tygodni, nie odczuwałem braku wzajemności z ich strony. Zaakceptowali
mnie,
wraz z moimi nawykami, tak niezwyczajnymi w naszych czasach. Z moją manią
nieustannego kontrolowania własnych zachowań, gestów i słów, z moją rezerwą, której w
gruncie rzeczy wstydziłem się sam przed sobą i chyba jedynie dlatego nie nazywałem jej
w myślach po imieniu: nieśmiałością, wreszcie z moimi ucieczkami, takimi jak w tej
chwili. Ale byliśmy wszyscy astronautami, połączył nas kosmos, a to oznaczało, Ŝe ta
nigdy nie wyraŜona słowami przyjacielska umowa między nimi a mną musiała mieć
swoje rozsądne granice.
Dzisiaj na przykład nie ośmieliłbym się im powiedzieć, Ŝe z jakichś nieokreślonych i
pozbawionych rozumowych przesłanek powodów, perspektywa urlopu na Ziemi nie budzi
we
mnie entuzjazmu. śe wolałbym juŜ pozostać choćby tutaj, by powałęsać się samotnie po
księŜycowych górach. Nikt nie chciałby lecieć w najdalsze gwiazdy z człowiekiem,
przekładającym dzikość martwego globu nad błękit i .zieleń ojczystej planety. Nikt
bowiem nie miałby pewności, Ŝe taki człowiek zrobi naprawdę wszystko, co w ludzkiej
mocy, aby wrócić.
‘ Zawsze najlepiej czułem się sam. Dlaczego?
Był czas, gdy uparcie szukałem odpowiedzi na to pytanie. Wracałem wtedy myślami do
tragicznie nonsensownej śmierci rodziców, do stryja, którego dom, potem, nie stał się juŜ
nigdy moim, chociaŜ dom pozostał ten sam, poniewaŜ najstarszy brat ojca, zaraz po
oznaj-
mieniu mi smutnej nowiny, zamieszkał u mnie.
Do dziś nie wiem, czy ten gest skrupulatnego i troskliwego — to muszę przyznać —
opiekuna, mający ułatwić mi otrząśnięcie się z głębokiego szoku, jakim dla
dwunastoletniego chłopca była utrata najbliŜszych, stanowił szczęśliwe pociągnięcie. Ale
zarówno te po-szukiwania w czasie minionym, jak i naiwne próby zestawiania własnych
losów z Ŝyciem
innych ludzi, tak jakby mógł istnieć jeden klucz do dwóch róŜnych zamkniętych
osobowości,
nic mi nie powiedziały, a juŜ na pewno nie wzbogaciły mnie o wiedzę, którą mógłbym
spoŜytkować w praktyce. Dziś tak czy owak czas wytęŜonej introspekcji naleŜał do
przeszłości. Pogodziłem się z sobą i ze światem, do którego naleŜałem, chociaŜ on nie
naleŜał
do mnie. MoŜe, gdybym się zakochał… MoŜe, gdyby Kirsti…
Zszedłem z eskalatora i zatrzymałem się pośrodku prześwietlonej słońcem, zupełnie pustej
sali trzeciego poziomu Stacji. Niewiele wiedziałem o dziewczynach i miłości, byłem
jednak
przekonany, Ŝe jeśli juŜ ktoś z naszego zespołu miałby się podobać kobietom, to
Oleg, Bruno, a przede wszystkim Wiktor. Wiktor Lambert był przystojny, wesoły i pełen
Ŝycia.
Umiał harować jak automat i bawić się Jak dziecko. A ja? Ja byłem odludkiem. Zresztą
Kirsti pociągała mnie, niepokoiła nawet, lecz nigdy, ani przez moment, jej bliskość nie
przejęła mnie ową kojącą, twórczą radością, której istnienie przeczuwałem zaledwie, bo
sam dotąd jej nie
zaznałem. MoŜe, gdyby ona…
Potrząsnąłem ‘głową i ruszyłem przed siebie. Po chwili stanąłem przed przezroczystą,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin