Bohdan Petecki - Sola z Nieba Polnocnego t.1.pdf

(823 KB) Pobierz
Bohdan Petecki
Sola z Nieba Północnego
1977
Sen czy nie sen…
— Jarek!
Zaszumiało. Południowy wiatr przeczesał brzegi Płocicznej zmiótł z powierzchni
jeziora odbicie suchych pni, sterczących ze skarpy niby olbrzymie, rosochate
wędziska, po czym pomknął w stroną obozu i zatargał koronami wysokich sosen.
— Jaaarek!!! — głos druŜynowego wzniósł się w ślad za wiatrem. Był to dobry,
męski głos, z tych jakie nie milkną w ryku pędzonych sztormem oceanów.
CóŜ tam dla nich przedwieczorny wietrzyk, buszujący w sosnowych kitkach.
Tym razem jednak i ten głos nie spowodował upragnionego odzewu. Sosny
poburczały jeszcze jakiś czas, następnie ucichły. Las zamarł w milczącym bezruchu.
Druh Aleksander, czyli po prostu Olik, druŜynowy i komendant obozu „WęŜy
wodnych” czekał jeszcze chwilę nasłuchując, wreszcie potrząsnął ze złością głową i
spojrzał na zegarek.
— Siódma… — mruknął. — JeŜeli ten… — tu nastąpiło słówko, które akurat
utonęło w ponownym przypływie wiatru — …dzisiaj takŜe wytnie jakiś numer, to
sam osobiście odstawię go na stację i wsadzę do pociągu. Niech mama i tata biegają za
nim po mieście kiedy przyjdzie mu ochota zniknąć im z oczu. Obóz to obóz.
Chłopcy mają coś lepszego do roboty niŜ uganiać po lesie za…
Bieg myśli druha druŜynowego przerwany w tym, tak obiecującym, miejscu nigdy
juŜ nie został wznowiony. Gniewne mamrotanie Olika zagłuszyły nagle odgłosy
nieporównanie potęŜniejsze, niŜ szum wiatru w koronach drzew. Przez gęsty,
świerkowy młodniak, rozpościerający się zaraz za piaszczystą ścieŜką, szło coś
ogromnego. Komendantowi zaświtał w myśli obraz bawołu naszpikowanego
indiańskimi strzałami, następnie wielkiego goryla, po gorylu przyszła kolej na starą,
wąskotorową lokomotywę, a po niej dopiero na druha Chrabala. Tę ostatnią myśl
poprzedził bowiem dźwięk, którego sprawcą nie mógł być nikt inny, jak tylko
wspomniany młody człowiek z obozu „WęŜy”.
Z zagajnika wysunęła się pokraczna, szara bryła, przypominająca monstrualne
mrowisko. Dotarła do środka ścieŜki i zatrzymała się, chybocząc do tyłu i do przodu.
Z bliska juŜ nieco mniej wyglądała na starą lokomotywę, a więcej na to, czym była w
istocie: kupę chrustu z Kazikiem Chrabalem pod spodem.
— O rany… — jęknął grobowy głos. Dochodził jakby z głębi ziemi i brzmiała w
nim najczarniejsza skarga, zdolna obudzić litość w granitowym posągu.
Ale druŜynowy to nie posąg. Skarga nie przystoi „WęŜom”, nawet jeśli chwilowo
przebywają wewnątrz kupy chrustu. Nic dziwnego, Ŝe twarz Olika ściągnęła się w
surowym grymasie. Jego prawa brew powędrowała do góry, co czyniła zawsze,
ilekroć druh komendant miał przemówić w całej powadze swego autorytetu i swych
dwudziestu z górą lat.
— Co tam znowu?!
Na dźwięk tego głosu w kupę chrustu wstąpiło nowe Ŝycie. Zafalowała
gwałtownie, po czym uniosła się o kilka centymetrów, odsłaniając utkwioną w piachu parę
niebieskich trampek.
— Nic, druhu… — zabrzmiał zduszony szept. Równocześnie Kazik raźno ruszył
do przodu.
— UwaŜaj! — wrzasnął Olik. O ułamek sekundy za późno. Głos druŜynowego nie
opadł jeszcze z wierzchołków sosen, kiedy niebieskie trampki osiągnęły przeciwległy
kraniec ścieŜki, gdzie czekał juŜ na nie okazały pień zwalonego przez burzę drzewa.
W niebo uderzył rozpaczliwy krzyk, przy którym poprzednie „o rany” brzmiało
niemal jak pogodna piosenka. Chruściana wieŜa strzeliła raptownie w górę i
opisawszy w powietrzu szeroki łuk, runęła na ziemię, napełniając las przeraźliwym,
złowieszczym trzaskiem. To co przedtem ukazywało się nieśmiało przy samej
powierzchni ścieŜki, teraz sterczało dumnie w całej okazałości niby dwa powiewające na
wietrze proporce. Nie da się ukryć, Ŝe to coś bardzo przypominało niebieskie
trampki, tyle Ŝe oglądane z dość niezwykłej, powiedziałbym: odwrotnej, perspektywy.
— No właśnie… — burknął druŜynowy, przytakując sobie ruchem głowy.
Odczekał chwilę, by policzyć tańczące wśród pękających gałązek kończyny druha
Chrabala, po czym, stwierdziwszy, Ŝe Ŝadna z nich nie utraciła przyrodzonej
spręŜystości, dorzucił z przekąsem:
— Łamaga…
Ta obelga zdopingowała WęŜa do zdwojenia wysiłków w celu odzyskania pozycji
pionowej. Na skutek tego jego odpowiedź została zagłuszona gwałtowną strzelaniną,
jakby stary słoń gramolił się w ogromnym blaszanym pudle, wypełnionym
kapiszonami.
Olik obrzucił ostatnim, nieŜyczliwym spojrzeniem miejsce krótkiej potyczki
niebieskich trampek z sosnowym pniem, po czym odwrócił się i ruszył przed siebie.
Przeszedłszy kilka kroków, zatrzymał się jednał ponownie, jakby tknięty jakąś nową
myślą.
— Widziałeś Jarka? — rzucił przez ramię, nie oglądając się.
Trwało chwilę zanim za jego plecami umilkły odgłosy kotłowaniny. Wreszcie
nastała cisza.
— Nie, druhu… — zabrzmiał zdyszany, niemniej juŜ pełen uraŜonej godności głos
Kazika. — A co, znowu wyparował? Pewnie śpi w jakiejś dziurze, jak zwykle…
Pięć minut później druŜynowy stanął na skraju wysokiej, stromej skarpy, porosłej
kępami kłującej trawy. U jego stóp leŜał obóz. RozłoŜył się na płaskim, piaszczystym
cypelku, osłoniętym od zachodu ruinami dwóch potęŜnych bunkrów. W tej okolicy
widok tych ostatnich był czymś zwyczajnym. W ostatnim roku drugiej wojny
światowej biegła tędy pancerna linia Wału Pomorskiego. Przez wiele dni z tysięcy
strzelnic takich właśnie bunkrów hitlerowcy pluli ogniem dział i karabinów
maszynowych do nacierających polskich i radzieckich Ŝołnierzy. Od Wałcza przez
Człopę po Dobiegniew oraz dalej na północ, do Mirosławca i Drawska, lasy dziś
jeszcze pocięte były jak pajęczyną gęstą siecią rowów przeciwczołgowych i okopów,
łączących owe mroczne, ślepe, posępne budowle. Ich Ŝelbetowe stropy, przewaŜnie
zwalone i pokruszone, porastały teraz zielskiem. Niektóre z nich, lepiej zachowane,
wabiły przechodniów tajemniczymi czeluściami wyzierającymi zza uchylonych
pancernych drzwi. Takie drzwi zawsze obiecują przygodę, nie zawsze jednak
spełnienie tej obietnicy przynosi poŜądane skutki. Pół biedy, jeśli wdepnie się tylko w
pułapkę pozostawioną przez poprzedników, których jednak zapędziła do bunkra nie
Ŝądza wiedzy, a nieubłagana konieczność. Gorzej, kiedy z mroku wyłoni się nagle
stalowa belka, i to akurat na wysokości wietrzącego przygodę nosa. Całkiem źle,
jeŜeli po omacku trafi się stopą w betonową rozpadlinę. Wtedy pozostaje tylko liczyć na
własne struny głosowe oraz na to, Ŝe ktoś, kto przypadkiem błąka się w pobliŜu, pojmie, o
co chodzi i pośpieszy z pomocą.
Nie bez powodu przypomnieliśmy teraz właśnie niebezpieczeństwa groŜące
badaczom starych bunkrów. One to bowiem, to znaczy niebezpieczeństwa, nie
bunkry, przewijały się przez wyobraźnię druha Aleksandra, kiedy tak stał nad
urwiskiem na skraju puszczy i wodził wzrokiem po rozłoŜonym w dole obozie.
Olik nie bał się jeziora, chociaŜ jego brzeg świecił srebrnymi blaszkami w
odległości zaledwie piętnastu metrów od namiotów. Warunkiem przyjęcia na obóz
było posiadanie karty pływackiej i druŜynowy sam osobiście sprawdził, Ŝe jego WęŜe w
wodzie przeobraŜają się w węgorze. Nie, myśląc o powierzonych jego opiece
Zgłoś jeśli naruszono regulamin