Łukasz Orbitowski - Rekopis znaleziony w gardle.pdf

(1416 KB) Pobierz
Łukasz Orbitowski
Rękopis znaleziony w gardle
Rękopis znaleziony w gardle
Redakcja: Katarzyna Derda
Skład i korekta: Katarzyna Derda i Paweł Dembowski
Ilustracja na okładce: Jarek Kubicki
Projekt graficzny okładki: Nina Makabresku
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
ISBN 978-83-64416-89-7
Wydawca: Code Red Tomasz Stachewicz
ul. Sosnkowskiego 17 m. 39
02-495 Warszawa
http://www.bookrage.org
Równik
I
Nad moją działką znieruchomiało słońce — błyszczący ćwiek wbity w błękit. Nie
chciało zajść, nie wiem jak długo, dni i tygodnie przepadły wraz z nocą. Zastygła kula
spaliła mnie na brąz, promienie przywoływały sawannę. Tylko powietrze drży, w
zieleni pojawiają się dzikie zwierzęta, bluszcz i światło spowiły mój dom.
II
Działkę mam w Rudniku. Kupiłem ją w latach osiemdziesiątych, spora jest,
ćwierć hektara słabej zieleni. Posadziłem drzewa — gruszę, orzech, modrzewie,
potem żywopłot i kwiaty, wreszcie wyrósł mi domek. Tu przyjechałem, żeby
pożegnać się ze sobą nieco zdziwiony, że wszystko stoi i tylko ja — bez lasek —
nieustannie się wywracam. Oferma wsparty na drewnie, niezdolny do kroku bez
użalania się nad sobą. Laski mam dwie.
Czasem mogłem poruszać się o jednej, drugą zastępowało mi wszystko obok:
regały i ściany, ludzie i latarnie, niekiedy odrzucałem i tę pierwszą. Stawałem
pośrodku pokoju i gdyby sprzedać mi pstryczka, padłbym na plecy. Trach. W strachu
przed drugą laską było coś nieuczciwego, jakbym nie mógł się zgodzić, że ciało nie
zgadza się już na mnie. Aż wziąłem ją i nawet zżyliśmy się ze sobą. Stawiałem przy
łóżku te drewniane bliźniaczki, a raz nawet śniłem, jak to się budzę z nimi
wrośniętymi w dłonie. Laską robię herbatę, chwytam pigułkę za pigułką, wrzucam
sobie w usta, zakładam pampersa. Nawet kości miałem z drewna, w tym śnie.
No i przyjechałem na działkę, by umrzeć, mówiłem sobie, naprawdę —
porozpaczać nad sobą. Kochałem siebie i to jojczenie; gdyby ktoś mnie słuchał,
puknąłby się w głowę. Stary jedzie na śmieci trzy razy młodsze, by pić i konać, kurwa,
przecież myślałem, że przetrwam tam wieki z butelczyną i lamentem. No
przyjechałem. Zaraz zdziwienie — tak dawno mnie tu nie było. Żywopłot się
pokrzaczył, brama zardzewiała, klucz obrócił się z trudem i wszedłem w dzicz. Trawa
po kolana, pompę pośrodku z trudem mogłem dostrzec, koty i kocięta pierzchały
przede mną, wszędzie fura butelek; drzwi domku uchylone, wewnątrz dywan z kurzu
i popiołu, trzeszczało szkło. Meble pocięto. Telewizor, lodówka, radio, przepadły. To
miejscowe pijaki urządziły sobie u mnie garownię, nie ma co się złościć. Nie byłem na
działce od sześciu lat.
Domek ma taras, na dole jest kuchnia i salon, na piętrze dwie sypialnie, nie
wszedłem tam. Próbowałem, pękłem na trzecim stopniu (liczenie stopni idzie mi
lepiej niż cokolwiek). Ale zyskałem trochę siły. Zamiotłem. Starłem meble.
Pozbierałem świerszczyki. Pościel przepadła, ale znalazłem koc. W maju noce są
ciepłe. Worki ze śmieciami poszły w trawę, otworzyłem okna, żeby wygnać dym,
słońce zachodziło za lasem. Rozłożyłem łóżko, papierosowe oparzenia ziały z
tapicerki, przez środek biegł rząd wygnieceń, akurat po trzech tyłkach. Skończyłem
nim zapadł zmrok. Rozejrzałem się — co zostało? Zimny kominek, szafka, gołe ściany
i drewniany, ruchomy kalendarz. Przestawiłem go na właściwą datę. Zabrałem się za
rozpakowywanie: cztery butelki. Bateria lekarstw. Stare gazety z placu za pół ceny.
Chleb. Szynka. Bielizna. Pieluchy. Sweter. Karty do gry. Dres. I tak dalej, rozstawiłem
to dziadostwo przy łóżku jak magiczny krąg, chroniący przed złem.
Zapadła noc, piękna jak to w majowym Rudniku. Las pociemniał, księżyc śmiał
się do mnie, z dwoma gwiazdami tuż obok, razem złożyły się w przewrócony
uśmiech, podobny do tego, który Wojtek pokazał mi w telefonie i nazwał emotką.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin