Brandys Kazimierz - NIERZECZYWISTOŚĆ.rtf

(568 KB) Pobierz

Kazimierz Brandys

Nierzeczywistość

 

Jeżeli, mając nie dość głośne nazwisko, wysyła się sprostowanie do re- | dakcji w takiej czy innej sprawie, trudno liczyć na entuzjastyczną odpo­ wiedź, a nawet nie zawsze można być pewnym zamieszczenia nadesłanego pisma. Mimo to niekiedy trzeba się zdecydować. Tak jest w moim wypadku.

W związku z artykułem Kartka z dziejów walki, jaki się ukazał w nume­ rze 11 redagowanego przez Pana kwartalnika, pozwalam sobie przesłać garść uwag i wspomnień dotyczących organizacji „Rondo”, której działalność w la­ tach 1942—1944 omawia autor, prof. W. Janota. Zdaję sobie sprawę, że ni­ niejszy mój tekst uzna Pan za nie nadający się do druku. I to z dwóch przy­ czyn: po pierwsze ze względu na zbyt obszerny rozmiar, po drugie z uwagi na osobisty charakter mojej wypowiedzi. Trzecią przyczyną będą, jak mi się wydaje, daleko idące wątpliwości co do prawdopodobieństwa opisywanych przeze mnie wydarzeń. Jeśli więc mimo wszystko zdecydowałem się prze­ słać Panu te stronice, to proszę mi wierzyć, iż czynię to nie tyle z myślą

o              druku, co dla poszanowania obiektywnej prawdy. Jedynym moim życze­ niem jest zapoznać z nią kogoś, kto z tytułu swych zainteresowań historią najnowszą poświęci moim zapiskom nieco uwagi i po przeczytaniu nie umieś­ ci ich w koszu, lecz w jakiejś archiwalnej przegródce czy tece.

Wybrałem Pana. Nie ukrywam, iż na mój wybór bezpośrednio wpłynęło opublikowanie Kartki z dziejów walki w kwartalniku, którego jest Pan re­ daktorem; sądzę bowiem, że moja wypowiedź obejdzie Pana chociażby z tego powodu, iż kwestionuje artykuł zakwalifikowany przez Pana do druku. Mam ponadto nadzieję, że do zadań Pańskiego pisma należy również groma­ dzenie — nie tylko ogłaszanie — autentycznych materiałów z lat II wojny światowej. Dlatego postanowiłem zwrócić się właśnie do Pana.

Zacznę od paru głównych faktów, jakie ^poruszył autor. Podkreślam, że w sprawach tych, a również i innych, byłem kilkunastokrotnie przesłuchiwa­ ny przez kompetentne władze bezpieczeństwa po wojnie. Moje ówczesne pi­ semne zeznania oraz protokoły z przesłuchań pokrywają się w najistotniej­ szych zarysach z treścią poniższego wyjaśnienia, jakie — co prawda w bar­ dziej rozwiniętej i szczegółowej formie — składam na ręce Pana Redaktora.

Prof. W. Janota twierdzi, że: 1) organizacja „Rondo” powstała w maju 1942 roku; 2) założyli ją ludzie przerzuceni w tym celu z Londynu; 3) dzia­ łalność jej polegała na szeroko rozgałęzionej penetracji środowisk Wehrmach­

tu i ss oraz niemieckich obiektów strategicznych; 4) w związku z kierow­ nictwem grupy wspomina autor o utrzymujących się nie sprawdzonych po­ głoskach, jakoby faktycznym przywódcą „Ronda” był ściśle zakonspirowa­ ny pełnomocnik Naczelnego Dowództwa, osobistość tajemnicza, której — jak pisze autor — przypisywano „osnute legendą pochodzenie”. Po czym prof. Janota dodaje od siebie: „pogłoski z wszelką pewnością bezpodstawne”. X wreszcie: 5) że najważniejsze akcje „Ronda” były organizowane przez wy­ dział I-R (informacja i rozpoznanie), którym kierował sam autor, Janota. Wśród swoich współpracowników wymienia m. in. Tolę Mohoczy, aktorkę teatrów warszawskich przed wojną.

Nieprawdziwość wszystkich przytoczonych twierdzeń, z wyjątkiem pierw­ szego, postaram się wykazać w dalszym ciągu. Na wstępie ograniczę się tyl­ ko do zasadniczego oświadczenia, a raczej pytania. Mianowicie, czy organi­ zacja „Rondo” w ogóle istniała.

I tu proszę o chwilę cierpliwości. Nie mogę na to pytanie udzielić jedno­ znacznej odpowiedzi: „tak” lub „nie”. Mogę natomiast zapewnić, że orga­ nizacja „Rondo” w swym początkowym okresie nie istniała. Powiem ściślej: została utworzona po to, aby nie istnieć. Jeśli o cokolwiek jeszcze mógłbym Pana prosić, to o dalszą chwilę cierpliwej uwagi. Nie jestem maniakiem, nie cierpię na urojenia i nigdy dotąd nie wysyłałem żadnych oświadczeń do re­ dakcji. Nie trudziłbym się więc tą pisaniną, gdyby nie miała związku (o czym się Pan przekona) z najbardziej dramatyczną sprawą w moim życiu. Organi­ zację „Rondo” założyłem ja. Mówiąc dokładniej, nie tyle założyłem, ile wy­ myśliłem. W artykule Kartka z dziejów walki jedno jest zgodne z praw­ dą: data, maj roku 1942.

Miałem wówczas 28 lat. Urodziłem się w r. 1913 w Krakowie, gdzie mój ojciec był nauczycielem gimnazjalnym. W pierwszych latach Niepodległości ro­ dzice przenieśli się do Wielkopolski i ojciec objął dyrekcję szkoły średniej w jednym z prowincjonalnych miast dawnego zaboru pruskiego. Tam spę­ dziłem wczesną młodość. Po maturze odbyłem służbę wojskową w podcho­ rążówce we Włodzimierzu Wołyńskim, po czym zapisałem się na wydział prawa Uniwersytetu Warszawskiego.

W tym miejscu mego życiorysu muszę się zatrzymać nieco dłużej. Jest to bowiem moment, w którym biorą początek pewne wydarzenia decydujące dla mojej biografii.

Kiedy przyjechałem do Warszawy, kilka pierwszych miesięcy spędziłem chodząc po ulicach. Miałem dużo wolnego czasu, wykłady odbywały się przed południem, do wieczora pozostawało wiele godzin. Nikt mnie tu nie znał, nie liczyłem na przygody i, proszę mi wierzyć, byłbym szczerze zaintrygowany, gdyby mi ktoś powiedział, że życie może być czymś innym niż szeregiem dni wypełnionych czynnościami, jak mycie się czy jedzenie, którym towarzyszy stan połowicznej rezygnacji i niezbyt rozpaczliwej nudy, bynajmniej nie przeżywanych jako rezygnacja i nuda, lecz niemal jak prawa natury, z oczy­ wistym poczuciem ich przyrodzonego bytu i bez komentarzy. W podobny sposób reagowałem wówczas na większość doznawanych wrażeń, takich jak ruch uliczny, śnieżyce, przejeżdżające tramwaje i wystawy sklepów, a rów­ nież twarze przechodzących kobiet. Mógłbym powiedzieć bez przesady, że na­ wet mój stosunek do siebie w tym czasie był nacechowany brakiem silniej-

2              — Twórczość nr 1S

17

szych przeżyć i odznaczał się przyzwoitą obojętnością służącego. Poda wałom sobie kawę, czyściłem sobie buty i myłem ręce, tak jak wyręcza się kogoś, kto musi zjeść śniadanie, chodzić w wyglansowanym obuwiu i utrzymywać w czystości paznokcie. Nie oczekiwałem żadnych wydarzeń ani zmian w po­ wyższym biegu rzeczy i żyłem w spokojnym mniemaniu, że takie jest ludz­ kie życie. Jedna tylko myśl powodowała chwilową przerwę w trybie mojej egzystencji: myśl o moich włosach. Fakt, że miałem rudą czuprynę, zdawał się mnie wyodrębniać z powszechnej materii i zapowiadać nieprawidłowość mego przeznaczenia. Kolor włosów odziedziczyłem po matce.

Czytając Kartkę z dziejów walki natknąłem się parokrotnie na wzmiankę

o              mojej osobie z wyróżnieniem tego właśnie szczegółu. Prof. Janota pisze

0              mnie, że pojawiłem się „z płomiennym jeżem” i że moje włosy stanowiły „charakterystyczny akcent w lokalnym kolorycie”. Wymienia mnie przeważnie na ostatnim miejscu: „...i wreszcie milczący, lecz niezawodny (tu moje imię

1              nazwisko) ze swą solidną, prowincjonalną elegancją i szopą ognistych wło­ sów” — nie wspominając ani słowem o tym, że okresami miałem kruczo­ czarne. Zamykam więc mazura sunąc w ogonie, czerwono w losy, nadliczbowy i nie do pary, jednakże ten obraz nie sprawia mi przykrości, bo prawdę mó­ wiąc uważam się za typowego outsidera. Może gdyby nie wybuch wojny i to wszystko, co później nastąpiło, byłbym dziś radcą prawnym jakiejś spół­ dzielni mieszkaniowej albo pracowałbym w zespole adwokackim. Ale oś­ wiadczam, że ani przez chwilę niczego nie żałuję.

Proszę mnie zrozumieć — wiem, że piszę to bardziej dla siebie niż do Pa­ na. Wciąga mnie własna pamięć, wspomnienia to ciepłe torfowiska, w które osuwamy się stopniowo coraz głębiej.

W pierwszym okresie mojego pobytu, po schludnej wielkopolskiej prowin­ cji, z której przyjechałem, Warszawa wywarła na mnie niekorzystne wraże­ nie i z początku nie mogłem pojąć, o co chodzi w tym mieście pełnym prze­ ciągów i rozpędzonych tramwajów. Było tu więcej pałaców niż w Poznaniu, który już nieźle znałem, ale tutejsze kamienice o płaskich, przykopconych frontach wydały mi się niezamożne i niezbyt porządnie utrzymane. Przewa­ żał kolor brudnego piasku albo ziemistej szarzyzny, fasady — w porówna­ niu z poznańskimi — uderzały brakiem kamiennych okładzin z granitu i cio­ su, nie było też prawie budynków z gładko wypalonej cegły, tak charakte­ rystycznych dla miast zaboru pruskiego. Chwilami przychodziło mi na myśl, że domy zaczęto tu budować na modelu parterowej, murowanej chałupy; parę takich chałup nasadzonych jedna na drugą tworzyło kilkupiętrowe czynszówki, z jakich składały się rozległe i źle ze sobą zrośnięte dzielnice. Tego miasta nie można było obejść wokół, arterie prowadziły prosto przed siebie do brzydkich przedmieść, które urywały się w polu, rzeka płynęła jak­ by za nisko i rozlewała się za szeroko, do parków musiałem dojeżdżać tram­ wajem. Dziwiło mnie również, że na śródmiejskich placach w kępach drzew były ukryte klozety. Przechodnie nie dostrzegający tych osobliwości wyda­ wali rai się nieco pomyleni. Kiedy opuściłem dworzec i doszedłem z waliz­ ką do przystanku, spytałem, w jakim kierunku mam jechać do śródmieścia. Okazało się, że jestem w śródmieściu, w jego centralnym punkcie. Było to skrzyżowanie szyn tramwajowych. Tramwaje nadjeżdżały z czterech stron, ludzie wsiadali i wysiadali, po czym tramwaje odjeżdżały w cztery strony.

Dworzec z zegarową wieżyczką przypominał wprawdzie gmachy magistrac­ kie, ale w pobliżu nie widać było rynku, katedry, zamku ani opery, tylko kilkupiętrowe domy obwieszone szyldami, sieć drutów elektrycznych i rządy latarni rozchodzące się pod kątem prostym w te same cztery strony świata.

A jednak stałem dokładnie w centrum stolicy, niejako w głównym miejscu kraju. Kiedy wsiadłem w dorożkę każąc się wieźć pod Belweder, po kwa­ dransie trzęsienia się i kłapania kopyt zobaczyłem spod budy stojący za sztachetami wiejski pałacyk z gankiem. Dalej droga zjeżdżała w dół, najwi­ doczniej wybiegając z miasta.

Miałem powody, by wprost z dworca jechać pod Belweder. Moja matka od , kilku lat nie żyła, ale przed pierwszą wojną światową, gdy rodzice mieszkali w Krakowie, w ich domu często bywał Marszałek. Prawdziwych faktów ni­ gdy się nie dowiedziałem, tak czy owak legenda o moim pochodzeniu wkro­ czyła w lata Niepodległości. Pewnego dnia w czasie pauzy dwóch kolegów poinformowało mnie, że jestem naturalnym synem Marszałka. Pogłoska mu-, siała dotrzeć za nami z Krakowa i wkrótce nauczyłem się ją rozpoznawać we wzroku profesorów wywołujących mnie do tablicy. Przypuszczam, że zamą­ ciła życie memu ojcu; w niespełna dwa lata po owdowieniu wziął cichy, szybki ślub z dużo młodszą od siebie pielęgniarka miejskiego szpitala i po. moim powrocie z podchorążówki czym prędzej wysłał mnie na studia do Warszawy.

Wszystko to nie tylko tłumaczy moją chęć obejrzenia Belwederu natych­ miast po przyjeździe, lecz łączy się również z innymi okolicznościami, które później zaważyły na moim życiu. Po kilku miesiącach pobytu w Warszawie spotkałem na ulicy Kruczej jednego ze szkolnych kolegów, Władka Szneja, wówczas studenta humanistyki, dorabiającego statystowaniem w teatrze. Umówiliśmy się, że nazajutrz przyjdę na przedstawienie, aby go obejrzeć, jak w trzecim akcie wbiega na scenę z halabardą. Przy pożegnaniu sięgnąłem do portfelu i na wszelki wypadek, aby nie stracić kontaktu, wręczyłem mu moją wizytówkę. Zanim ją wetknął do kieszeni, spojrzał przelotnie na wy­ drukowane nazwisko i adres. Trwało to sekundę, domyśliłem się jednak, że właśnie w tej sekundzie przejęła go niepewność, czy potraktował mnie z na­ leżycie uprzejmym respektem. Nie miałem wątpliwości, co oznacza błysk oprzytomniałej pamięci w jego oku, gdy powtórzywszy: „A więc do jutra wieczór!” oddalił się lekkimi, rzekłbym, delikatnymi krokami.

Dla ścisłości powinienem dodać, że był to jeden z owych dwóch kolegów, którzy na szkolnym korytarzu ujawnili mi domniemaną prawdę o moim uro­ dzeniu. Ale już przedtem miałem w stosunku do niego mieszane uczucia. Przedtem i potem. Jego ostatnie studia krytycznoliterackie mają podobno no­ watorskie znaczenie, lecz dla mnie Władek Sznej zawsze pozostanie najmniej upragnionym świadkiem moich przygód.

Nazajutrz, w dniu przedstawienia, nie rezygnując z popołudniowego spa­ ceru, wyszedłem z domu już o 5-ej. Włożyłem ciemniejszy z moich dwóch garniturów i białą koszulę z wykrochmalonym kołnierzykiem. Zamiast kra­ wata zdecydowałem się na wiśniową kokardkę, a prócz kapelusza i laski po­ stanowiłem wziąć tego dnia rękawiczki. Trzymałem je w lewej ręce, laskę

w prawej. Wprawdzie w owej epoce swoboda stroju nie była ta powszec na jak dzisiaj, ale gdybym był przyszedł do teatru bez kapelusza, rękawiczek i laski, nie zwróciłoby to niczyjej uwagi i tylko bileterzy rozpoznaliby we mnie studenta oszczędzającego drobnych na szatnię.

Burza zaskoczyła mnie na placu Napoleona. Przeczekałem ulewę w gmachu poczty, około 7-ej niebo zaczęło się przecierać. Nie spiesząc się przeszedłem przez jezdnię, zmierzając w stronę miejskiego szaletu. Z mokrych gałęzi spadały bębniące krople. Umieściłem rękawiczki w lewej kieszeni marynarki, laskę przewiesiłem przez ramię i wstrzymałem oddech, by nie czuć duszącej woni amoniaku. Po minucie wyszedłem z powrotem na ulicę. Jednocześnie ze mną opuścił szalet okazały, wyprostowany mężczyzna, z którym omal się nie zde­ rzyłem. Najwidoczniej się spieszył, bo mimo moich przeprosin nie zwrócił na mnie uwagi, a w chwilę później spostrzegłem, jak wsiada na rogu Warec­ kiej do oczekującej nań dorożki z rosłym, siwym koniem. Ale jego postawa i rysy wydały mi się nieprzeciętne i przyszło mi na myśl, że musiałem go znać z portretu. W każdym razie nie była to twarz często spotykana, a rondo bardzo jasnego kapelusza, szerokie i odgięte nad czołem, zwiększało jej po­ dobieństwo do twarzy z dawnych epok. Ponadto moją uwagę przyciągnął pewien znamienny dla mnie szczegół w wyglądzie tego człowieka. Wyjaśnię to później.

Przeżyłem więc dziwne wrażenie, kiedy w parę minut po rozsunięciu kur­ tyny ten sam mężczyzna wbiegł na scenę. Poznałem go od razu, mimo iż na głowie miał kaptur podróżny, lecz właśnie wielkopańska niedbałość, z jaką go odwinął nad czołem, ułatwiła mi rozpoznanie. Prócz niego w sztuce wy­ stępowały trzy kobiety. Nie znany mi autor nazwiskiem Herman Fey umieś­ cił akcję w feudalnym zamku na przełomie XIII i XIV wieku, przypuszczal­ nie we Flandrii. Sztuka nosiła tytuł Synogarlica. Był to jeden z wielu wa­ riantów historii Don Juana, ale Don Juana żonatego. W antrakcie kupiłem program i oczywiście główną męską rolę w przedstawieniu grał znany aktor, Cezarewicz, którego twarz musiałem pamiętać ze zdjęć. Władka Szneja na­ tomiast, tak jak zapowiadał, ujrzałem dopiero pod koniec trzeciego aktu wśród strażników uzbrojonych w halabardy. Gdy mądra i współczująca żona uwodziciela wbija mu sztylet pod łopatkę, by go uchronić od ścięcia topo­ rem, strażnicy kamienieją w zgrozie. Wtedy zauważyłem wzrok mojego kole­ gi, również stojącego bez ruchu z halabardą i wpatrzonego w zabójczynię. Wzrok, który mnie zastanowił. Władek Sznej patrzył na tę kobietę o ładnej, małej głowie w inny sposób niż pozostali strażnicy: spojrzeniem osobistym i łakomie zainteresowanym. Pamiętałam je z klasy. W jego oczach błyszczała podobnie niedyskretna pokusa, jak wtedy na pauzie, gdy nie umiał sobie odmówić przewrotnych słów, po których go spoliczkowałem.

Było to ohydne wspomnienie. Jedyny raz w życiu uderzyłem w twarz czło­ wieka, który jęknął i przyłożył rękę do policzka. Odgadłem, że się boi. Nie bał się następnych uderzeń (doprawdy mógł się ich nie lękać!), raczej prze­ straszył się nowej sytuacji, bo wymierzyłem mu policzek już jako domnie­ many syn Marszałka, i na pewno pomyślał, że będę się na nim mścił w tym groźnym i nieobliczalnym charakterze.

Ponieważ wiele osób przyszło w okryciach i z parasolami, po przedsta­ wieniu dość długo stałem w kolejce do szatni. Gdy wręczyłem numerek,

szatniarka z początku nie mogła odnaleźć moich rzeczy, po chwili zai podała mi wymięty beżowy kapelusz. Zwróciłem go tłumacząc, że mój był ciemno- popielaty a oprócz niego miałem rękawiczki i laskę. Poprosiła, żebym zacze­ kał, aż szatnia się opróżni, wtedy z pewnością moje rzeczy się znajdą. Przy­ stanąłem więc z boku i paląc papierosa usiłowałem nie myśleć o niczym, gdyż wciąż powracająca myśl o przypadkowo uchwyconym wzroku mojego kolegi sięgała wstecz do sceny uderzenia w twarz i czułem, jak oblewa mnie pąs. Zdarza mi się to do dzisiaj, jakkolwiek od tamtego dnia upłynęły lata i na dobrą sprawę jakież znaczenie miał ów dzień w porównaniu z innymi, które musiałem przeżyć. A w dodatku przeprosiliśmy się wtedy, ba, wkrótce nawet połączył nas rodzaj zażyłości. Nie potrafię jasno tego pojąć, możliwe jednak, że wiek, w którym się coś przeżywa, jest czynnikiem bardziej istotnym niż sprawa, jaką się przeżywa; miałem wtedy szesnasty rok życia.

Gdy foyer opustoszało, podszedłem do szatniarki, aby się dowiedzieć o los moich rzeczy, lecz wyjaśniła mi, że szatniarki już nie ma, a ona jest tylko sprzątaczką. Nie było również mego kapelusza, rękawiczek i laski. Pomyśla­ łem wówczas o jedynym człowieku, do którego mogłem zwrócić się o pomoc. Sprzątaczka przeprowadziła mnie przez wygaszoną salę i po drugiej stronie wskazała niewielkie drzwi nad trzema schodkami, liczyłem, że statyści gra­ jący halabardników nie zdążyli jeszcze się przebrać i opuścić teatru.

W ciemnym przejściu za dekoracjami były następne schodki, prowadzące do wąskiego korytarza z szeregiem drzwi. Minąłem go nie spotykając nikogo po drodze. Kończył się załamaniem na półpiętrze oblepionym afiszami, skąd w dół znowu prowadziły schody. Zszedłem i z powrotem znalazłem się w pu­ stym foyer. Wróciłem już nie przez scenę i odszukałem korytarz. Zza drzwi po obu jego stronach dochodziły nikłe szmery rozmów, ale krępowałem się zapukać. Dopiero przy czwartych z kolei przystanąłem. Były nie domknięte. Zastanawiając się jak postąpić, usłyszałem nagle męski głos. Był to właści­ wie krzyk, przejmująco wysoki w tonie, przerwany natychmiast kobiecym śmiechem i krótką odpowiedzią. Uderzyła mnie niezgodność obu tonacji z wy­ powiadanymi słowami. Męski głos zawołał: — Zobaczysz! Wszystko będzie dobrze! — lecz brzmiała w nim rozpacz. Kobieta odparła jakby z pobłażliwą przekorą: — Nie, za nic i nigdy — i wybuchnęła śmiechem. Nim zdołałem cokolwiek pomyśleć, drzwi gwałtownie się otworzyły. Przez sekundę staliśmy naprzeciw siebie, niemal pierś w pierś, po czym ona cofnęła się mówiąc: —

Z wąsami byłoby panu bardziej do twarzy — ja zaś wymamrotałem przepro­ szenie i szybko odszedłem; za moimi plecami rozległo się trzaśnięcie drzwi.

Naturalnie poznałem ją, ale nie od razu. Miała chyba zmytą szminkę, ale poznałem ją po małej głowie. Jaskrawe światło garderoby padało na nią od tyłu, korytarz był ciemniejszy. Właściwie zobaczyłem tylko jej oczy wbite we mnie z rozweseloną wściekłością, tak bym to określił. Nie mogłem nawet stwierdzić, kim był ten mężczyzna, bo wszystko trwało mgnienie i oprócz jej wzroku nic nie doszło do mojej świadomości. Dopiero gdy dobrnąłem z po­ wrotem do szatni, przyszło mi na myśl, że słowa, które wypowiedzieli oboje, słyszałem już wcześniej. Ależ tak, padły ze sceny. Nie potrafiłem jednak zrozumieć, na czym polegała różnica, zmiana — czy tylko na intonacji? Słu­ chałem niezbyt uważnie, jak sprzątaczka wyjaśnia, że moje rzeczy odnalazły się w schowku pod ladą szatni, i dziękując jej, raz jeszcze wytężyłem pa-

»nieć bv ustalić, co mogło się kryć intrygującego, szczególnego lub odmien­ nego* w sposobie wypowiedzenia tych słów: „Zobaczysz, wszystko będzie dobrze... Nie, za nic i nigdy...” Ale i tym razem do sedna

nie dotarłem.              .

Wziąłem kapelusz, rękawiczki i laskę, rozglądając się za wyjściem z bu­ dynku. gdy raptem posłyszałem swoje nazwisko i zabiegł mi drogę mój kole­ ga halabardnik. Powiedział, że „od godziny” szuka mnie po całym teatrze. Władek Sznej, o którym zdążyłem już zapomnieć, wydał mi się niemile rze­ czywisty ze swoim przedziałkiem, inteligentnie świecącymi okularami i bia­ łym kołnierzykiem wyłożonym na marynarkę. Podejrzenie, że mogło go coś leczyć z tą kobietą, odrzuciłem na sam jego widok jako niedorzecjne.

Ilaczego od tego dnia zacząłem chodzić co wieczór do Teatru Aktorów na

Isynogarlicę? Nie pamiętam. Może z nadmiaru czasu. W Warszawie nadal czułem się samotny, moje studia na wydziale prawa ograniczały się jak przed­ tem do porannych wykładów, a myśl o egzaminach nie budziła we mnie obaw, miałem sprawny mózg. Ponadto między mną a Władkiem Sznejem wytwo­ rzył się nawyk niemal codziennych spotkań, które nie sprawiały mi radości ani zadowolenia, ale przerwać ich nie potrafiłem. Był moim jedynym bliż­ szym znajomym w stolicy i łączyła nas wspólna prowincjonalna młodość. Drażnił mnie, to prawda, jednakże osamotnienie kontentuje się nieraz czyjąś irytującą lub nudną obecnością, a z nim mogłem przynajmniej rozmawiać

0              szkolnych latach w naszym małym mieście. Muszę też przyznać, że mój kolega był oczytany, i jak się to mówi, au courant. Jego elokwencja, jak dla mnie zbyt spekulatywna i skacząca z przedmiotu na przedmiot, za­ stępowała mi niejedną lekturę i często wyręczała w obserwacjach. Warszawę znał już lepiej ode mnie, miał nawet wiadomości o sferach rządowych, wyra­ żając zaś opinie o prądach artystycznych sypał nazwiskami: Kaden, Nałkow­ ska, Miriam, Boy... Po przedstawieniu Synogarlicy zwykle czekałem na niego przed teatrem. Z początku załatwiał dla mnie w sekretariacie gratisowy bi- łet, lecz z czasem, gdy zacząłem taić przed nim mój nałóg przychodzenia co wieczór, sam wykupywałem studencką wejściówkę za okazaniem legitymacji.

Sztukę Hermana Feya małem już na pamięć. Nie był to utwór znakomity

1              wątpię, czy jakikolwiek teatr wystawił go po wojnie. Za każdym...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin