rycerze mrocznej chwały_kr33.doc

(1633 KB) Pobierz
rycerze mrocznej chwały

 

David Gemmel

 

Rycerze mrocznej

chwały

 

 

 

 

 

 

 

 

Przekład:

Sylwia Twardo

 

 

 


DEDYKACJA

 

Prawdziwi przyjaciele to rzadkość, lecz bez nich życie nie miałoby żadnej wartości.

Rycerzy mrocznej chwały poświęcam moim dobrym przyjaciołom i sąsiadom, Val i Mikowi Adamsom. Dedykuję ją także Ivanowi Kellhamowi, Sue Blackman oraz pracownikom Village Video w Hastings, którzy cierpliwie spełniali kaprysy autora, pożyczając mu filmy spod lady, ilekroć zapragnął oderwać się od swego komputera.

 

PODZIĘKOWANIA

 

Jak zwykle pragnę wyrazić wdzięczność Lizie Reeves za wskazówki, Jean Maund za korektę, a także Stelli Graham, Tomowi Taylorowi i Edith Graham za ich komentarze.

Dziękuję również Val, mojej przystani na burzliwych falach życia.


PROLOG

 

Szybował gdzieś pod gwiazdami, wysoko ponad oblaną blaskiem księżyca ziemią, odczuwając zarazem smutek i wielką radość. Był to sen. Nawet w wieku dziesięciu lat wie się, że ludzie tak naprawdę nie potrafią latać. Ale bez względu na to, czy był to sen, czy też nie, w tej właśnie chwili był sam i był wolny.

Nikt tu nie wychłoszcze go za kradzież ciastka na miodzie, nikt go nie zbije za niedoskonale, mimo wielogodzinnych starań, wyczyszczone srebra.

Gdzieś tam - nie potrafił tego określić dokładniej - znajdowało się ciało jego zmarłej matki. Myśl o tym przeszyła mu serce jak nóż. Jednak, jak to dziecko, odrzucił ją i popatrzył na jaskrawo świecące gwiazdy. Wydawało się, że są bardzo blisko, więc spróbował się do nich wznieść, lecz mimo wszelkich wysiłków cały czas znajdowały się poza jego zasięgiem, zimne i niedostępne. Spowolnił swój lot i popatrzył w dół.

Gabala wydawała mu się teraz niewielką krainą na przeogromnej ziemi. Puszcza nad Oceanem wyglądała jak wilcza skóra, góry zaś przypominały zmarszczki na ciele starca. Chłopiec zniżył lot, aż nagle zaczął spadać, zataczając kręgi. Widząc, że zbliża się do ostrych zębów gór, krzyczał ze strachu. Niespodziewanie chłopiec przestał spadać i poszybował ponownie. Koło Portu Pertii widział na morzu wielkie okręty - tryremy - o kwadratowych żaglach i z podniesionymi wiosłami, a na lądzie światła wiosek i miast. Na murach fortecy Macthy paliły się cztery wielkie ognie, połyskując jak świeczki na torcie urodzinowym. Jak najszybciej oddalił się od tych świateł i skierował w stronę odległych gór.

Z całej duszy pragnął więcej nie wracać do domu, chciał zawsze już tak szybować z dala od udręk niewolnictwa. Za życia matka dbała o Luga - nie jak o niewolnika, ale jak o własne dziecko, krew ze swej krwi. Jej ramiona zawsze były gotowe objąć go serdecznym uściskiem.

A potem okazało się, że odeszła... kiedy on spał. Pocałował ją na dobranoc, zanim go odprowadzono do pomieszczenia, które dzielił z pięcioma innymi chłopcami. Kiedy wykonał swoje poranne obowiązki, pobiegł do jej pokoiku. Leżała tam przykryta białym całunem. Odsłonił jej twarz. Miała przymknięte powieki i półotwarte usta. Nie oddychała ani się nie poruszała.

Znalazł go podstarzały niewolnik domowy imieniem Patricaeus i zaniósł do swojego pokoju. Lug zdawał sobie sprawę, że gdzieś go niosą, ale nie mógł się poruszyć. Był jak sparaliżowany. Czuł, że Patricaeus układa go w swoim łóżku i okrywa kocem, ale nawet nie miał siły zamknąć oczu. Stary człowiek łagodnie pogładził go po policzku i delikatnie przymknął mu powieki.

Przez pewien czas chłopiec spał. Potem coś się stało i jego dusza poszybowała w mrok.

Lug zadrżał, chociaż wcale nie było mu zimno, i zatęsknił za matką. W tym samym momencie skierował swoją uwagę na jakiś ruch w dole, na ziemi. Po dłuższej chwili spostrzegł dziewięciu jeźdźców posuwających się w mroku jeden za drugim na wielkich białych rumakach. Zniżając lot, skierował się w ich stronę i zauważył, że mieli na sobie srebrne zbroje, a z ich ramion luźnymi fałdami opadały białe płaszcze. Wjechali na jakąś łąkę i zatrzymali się, tworząc równą linię. U kopyt ich koni kłębiła się gęsta, biała mgła. Na szczycie pobliskiego wzgórza chłopiec ujrzał mężczyznę ukrywającego twarz pod czarnym kapturem atłasowej peleryny. Mężczyzna śpiewał coś w nie znanym Ługowi języku. Rycerze czekali w milczeniu, a mgła z wolna gęstniała.

Chłopiec zbliżył się jeszcze bardziej, omijając śpiewającego mężczyznę, i wylądował na porośniętym drzewami zboczu sąsiedniego wzgórza. Gdy zetknął się z ziemią, zaczął się w nią zagłębiać, ale pod wpływem paniki znowu nieco się uniósł, z całych sił pragnąc stać się na powrót istotą materialną. Jego życzenie spełniło się i Lug znienacka usiadł na murawie. Mgła nie dotarła jeszcze do wyższych partii wzgórza. Chłopiec skoncentrował się na obserwacji rycerzy.

Ich zbroje lśniły w blasku księżyca: hełmy z wysokimi pióropuszami, srebrne nakarczki połączone z wygiętymi naramiennikami, grawerowane napierśniki, nabiodrki i nagolenice. Żaden nie miał tarczy.

Dziewięciu jeźdźców na białych rumakach...

Lug przypomniał sobie historię, którą Patricaeus opowiadał niewolnikom podczas sobótki - i już wiedział, kogo przed sobą widzi.

Legendarnych rycerzy Gabali.

Lug nie znał ich imion; wiedział tylko, że najważniejszy z nich nazywał się Samildanach i był niedoścignionym szermierzem. Chłopiec przyjrzał się dokładniej milczącej grupie. Rycerz stojący pośrodku był wyższy od pozostałych, a jego hełm ozdabiały lśniące, wykonane ze srebra skrzydła krucze. Tak, to Samildanach... zamarły w oczekiwaniu.

Ale na co?

Chłopiec przeniósł wzrok na śpiewającego mężczyznę. Nagle konie zaczęły rżeć z przerażenia. Rycerze powściągnęli wodze, a oszołomiony Lug patrzył, jak gwiazdy znikają z firmamentu, przysłonięte wielkimi, czarnymi wrotami, które pojawiły się przed jeźdźcami. Ich krawędzie połyskiwały srebrem. Zerwał się lodowaty wiatr. Wtedy mgła podniosła się jak wielka fala i ogarnęła jeźdźców. Zza wrót dało się słyszeć nieziemskie głosy i wycia.

- Za mną! - rozległ się krzyk i Lug ujrzał wzniesiony miecz Samildanacha, lśniący niczym pochodnia, i usłyszał tętent kopyt, gdy rycerze ruszyli naprzód.

Zapadła cisza, a mrok znowu rozjaśniły gwiazdy. Lug popatrzył na wierzchołek sąsiedniego wzgórza, ale nie dostrzegł już na nim śpiewającego mężczyzny.

Mgła zaczęła się podnosić i ogarniać coraz większą część zbocza. Chłopiec wstał i próbował wznieść się w powietrze, lecz nie potrafił. Był nadal materialny i przykuty do ziemi. Zadrżał pod powiewem lodowatego wiatru.

Ten sen stawał się coraz bardziej nieprzyjemny. Lug zapragnął wrócić do domu. Ale gdzie jest teraz jego dom? Jak bardzo się od niego oddalił?

Z mgły dobiegł jakiś dźwięk - coś jakby szelest. Chłopiec wpatrzył się w tamtą stronę, ale szara mgła przesłaniała wszystko. Z bijącym sercem ruszył biegiem na szczyt, ale pośliznął się i upadł na błotnisty stok. Gdy obrócił się na plecy, zobaczył nad sobą cień. Ostre szpony zawisły nad nim, więc przetoczył się znowu, usiłując ich uniknąć.

- Nie! - zawołał, gdy nad jego twarzą pojawiła się ociekająca śliną paszczęka. Podniósł rękę, a z jego palców trysnął złocisty promień światła. Ogarnął on prześladujące Luga stworzenie, które znikło, wydając bolesny wrzask. Chłopiec opadł bezwładnie na trawę. Zamajaczył nad nim następny cień i Lug przywarł do ziemi.

- Nie bój się - odezwał się jakiś głos.

Lug spojrzał w górę i dostrzegł nad sobą zarys ludzkiej postaci. Księżyc przeświecał zza jej ramienia, nie pozwalając wyodrębnić rysów twarzy.

- Boję się - powiedział Lug. - Chcę do domu.

- Zaraz się tam znajdziesz, chłopcze. A wtedy... ten sen... zniknie z twojej pamięci.

- Co to był za potwór?

- Przeszedł przez wrota. Ale już nie żyje. Zabiłeś go, tak jak przewidywałem, albowiem posiadasz moc. Do widzenia. Spotkamy się jeszcze.

- Kim jesteś?

- Nazywam się Dagda. Zaśnij teraz... i wracaj do domu.

Lug zamknął oczy i stracił świadomość. Kiedy otworzył je ponownie, leżał w łóżku Patricaeusa, a stary niewolnik drzemał obok niego na krześle.

Chłopiec ułożył się wygodniej. Łóżko skrzypnęło, budząc Patricaeusa.

- Jak się czujesz?

- Co ja tutaj robię, proszę pana? Gdzie jest moja matka?

- Nie żyje, chłopcze - powiedział ze smutkiem Patricaeus. - Pochowaliśmy ją dziś po południu. - Chłopiec usiadł gwałtownie, zrzucając z siebie koc.

- Bogowie! - wyszeptał stary niewolnik. - Coś ty sobie zrobił? - Lug spojrzał w dół: na piersi miał cztery płytkie zadrapania, które krwawiąc obficie, poplamiły prześcieradło znajdujące się pod kocem. Patricaeus odkrył chłopca i dostrzegł jego zabłocone stopy.

- Wytłumacz się, Lug. Gdzie byłeś, kiedy spałem?

- Nie wiem - odparł chłopiec. - Nie wiem nic. Gdzie moja mama?

Stary niewolnik usiadł obok płaczącego chłopca i objął go ramieniem.

- Przykro mi, Lug. Naprawdę.


ROZDZIAŁ 1

 

Jeździec zwolnił na przełęczy, wśród poszumu wiatru, który szalał na szczytach gór. W dole rozciągały się ziemie Gabali o barwie soczystej zieleni, poprzecinane wstążeczkami strumieni i lśniącymi rzekami, wzgórza i doliny, puszcze i lasy - wszystko takie samo jakie pojawiało się w jego snach, wzywając do powrotu.

- Dom, Kuanie - wyszeptał do wielkiego szarego ogiera, ale wiatr porwał jego słowa. Jeździec dotknął piętami boków konia, odchylił się w siodle i zaczęli powoli schodzić. Wiatr uspokoił się, gdy dotarli w pobliże opuszczonego fortu granicznego z dębowymi, okutymi brązem wrotami wiszącymi na połamanych zawiasach. Orzeł Gabali został zerwany - na butwiejącym drewnie pozostał tylko fragment skrzydła tak spatynowany, że z trudnością dawało się go zauważyć.

Jeździec zsiadł z konia. Był wysoki i miał na sobie długi płaszcz z kapturem, a jego twarz przysłaniał szal, który przytrzymywał również kaptur. Mężczyzna wprowadził zwierzę do środka zrujnowanej strażnicy i zatrzymał się przed posągiem Manannana. Figurze brakowało lewego ramienia, które leżało na brukowanej posadzce, a także nosa i podbródka, jakby ktoś odrąbał je toporem albo młotem.

- Krótka jest pamięć ludzka - powiedział mężczyzna.

Słysząc głos pana, koń zbliżył się i położył pysk na jego ramieniu. Człowiek odwrócił się, zdjął grube wełniane rękawice i pogładził zwierzę po szyi. W forcie było cieplej, więc pozbył się też szala i zawiesił go na łęku siodła. Zsunął kaptur i słońce zalśniło na jego srebrzystym hełmie.

- Muszę cię napoić, Kuanie - rzekł, podchodząc do studni znajdującej się pośrodku dziedzińca. Wiadro rozeschło się i pod żelaznymi obręczami widać było spore szczeliny. Lina wyschła na pieprz, ale przy zachowaniu ostrożności nadawała się jeszcze do użytku. W opuszczonych zabudowaniach strażnicy mężczyzna znalazł gliniany dzbanek i głęboką misę. Wstawił dzbanek do wiadra i opuścił je do studni. Potem wyciągnął ostrożnie wiadro, z którego szczelinami tryskała woda, ale dzbanek był pełny. Człowiek podniósł naczynie do ust i pił długo. Po czym postawił misę na bruku dziedzińca, napełnił ją wodą i napoił konia. Poluzował popręg, dolał wody do misy, a w końcu usiadł na schodach prowadzących na mury i grzał się w słońcu.

A więc taki był koniec imperium. Nie na krwawych polach bitwy, nie dzięki wyjącym hordom wroga, nie w szczęku oręża, ale tutaj... na tym zakurzonym, zaniedbanym dziedzińcu, w tym bezrękim posągu, rozeschniętym wiadrze i cmentarnej ciszy.

- Nie tego chciałeś, Samildanachu - szepnął mężczyzna. - Ten widok złamałby ci serce.

Zamyślił się, próbując odnaleźć w sobie żal z powodu upadku Gabali. Ale nie znalazł nic... Patrząc na posąg, potrafił tylko litować się nad własnym losem.

Manannan, rycerz Gabali. Jeden z dziewięciu. Stał ponad książętami i zwykłymi ludźmi. Sięgnąwszy do sakiewki, wydobył z niej nieskazitelne srebrne zwierciadło i uniósł je przed oczy.

Były Rycerz przyjrzał się swojej kwadratowej twarzy i otaczającemu ją srebrzystemu metalowi. Hełm stracił pióropusz w jakieś potyczce na północy, a przyłbicę, teraz podniesioną, wyszczerbił wrogi miecz podczas wojen fomoriańskich. Runy oznaczające imię rycerza zostały zerwane w jednej z bitew na wschodzie. Rycerz nie pamiętał tego ciosu... zbyt wiele wymierzono ich w ciągu sześciu samotnych lat, od dnia kiedy zatrzasnęły się wrota. Przeniósł wzrok na brodę, która rosła pod hełmem: powoli, ale nieodwołalnie zbliżała się chwila, w której go udusi.

Co za śmierć dla rycerza Gabali: uwięzionego w swoim hełmie, uduszonego własną brodą. Taka jest cena zdrady, powiedział sobie Manannan. Tak płaci się za tchórzostwo.

Czy rzeczywiście okazał się tchórzem? Zamyślił się nad tym. Przez te kilka lat samotnej wędrówki wiele razy wyróżnił się odwagą: w walce na miecze, szarży, długim oczekiwaniu na bitwę, w której nie ma się szans. Ale to nie ciało zawiodło go sześć lat temu, gdy otworzyły się czarne wrota i umarły gwiazdy. Zupełnie inna ułomność sprawiła, że stał w miejscu jak sparaliżowany.

Inni jej nie ulegli. No, ale Samildanach rzuciłby się do walki z ogniami piekielnymi, mając do dyspozycji garstkę śniegu. Tak samo pozostali. Pateus, Edrin... Każdy z nich.

- Bądź przeklęty, Ollathairze - syknął Były Rycerz. - Przeklęta niech będzie twoja pycha!

Schował zwierciadło do sakiewki.

Odpoczywał jeszcze pół godziny, po czym ruszył dalej. Twierdza była oddalona o trzy dni drogi na zachód. Omijał miasta i osady; kupował pożywienie w odludnych gospodarstwach i nocował w polu. Czwartego dnia rano znalazł się na miejscu.

Przejechał pod drzewami i skierował konia tam, gdzie dawniej znajdował się ogród różany. Teraz kompletnie zarósł, ale tu i ówdzie widać było kwiaty wyłaniające się spośród chwastów. Wyłożoną kamieniami ścieżkę pokryła trawa i małe, niebieskie kwiatki. To nic dziwnego, pomyślał Były Rycerz, przez sześć lat wiatr nawiewał ziemię na ten starannie ułożony bruk. Boczna furtka była otwarta, więc wjechał na dziedziniec. Tu także w szparach między kamieniami rosła trawa, która czerpała wodę przelewającą się przez marmurową obudowę fontanny.

Powoli zsiadł z konia, pobrzękując zbroją. Rumak stał bez ruchu.

- Nie tak to pamiętasz, Kuanie - szepnął, zdejmując rękawice i gładząc zwierzę po szyi. - Oni wszyscy odeszli. - Poprowadził konia do fontanny i zaczekał, aż się napije. Szarpnięta podmuchem wiatru drewniana okiennica uderzyła o ścianę. Koń niespokojnie poruszył głową i stulił uszy.

- To nic, stary - powiedział kojąco Manannan. - Nic ci tutaj nie grozi.

Gdy zwierzę piło, poluźnił popręg i zdjął juki. Zarzucił je na ramię i wszedł po schodach, a potem przez podwójne drzwi do wielkiej sali. Pełno tu było kurzu, a długi dywan wydawał z siebie woń rozkładu i pleśni. Posągi patrzyły na niego pozbawionymi wyrazu oczami.

Poczuł silniejszy przypływ winy, przechodząc obok posągów do kaplicy na tyłach budynku. Gdy otwierał drzwi w kształcie liścia, zawiasy zaskrzypiały przeciągle. Wewnątrz było czysto: niskiego ołtarza nie szpecił nawet pyłek kurzu, ale zniknęły gdzieś złote lichtarze, srebrne kielichy i jedwabne zasłony. Mimo to kaplica tchnęła spokojem. Mężczyzna odstawił juki i odwiązał rzemienie. Podszedł do ołtarza, zdjął sztylet i pas, spod naramienników wysunął napierśnik. Ostrożnie ustawił na ołtarzu części zbroi, naramienniki i fartuch. Będzie mu brakowało kolczugi: niejeden raz uratowała mu życie. Położył na kamieniu ołtarza fartuch zbroi, nabiodrki, nakolanki i nagolenice, a na końcu umieścił na napierśniku srebrno-czarne rękawice.

- Niechaj się to wreszcie skończy - wyszeptał, sięgając do hełmu, ale powstrzymał go nagły lęk. Sześć lat temu Ollathair właśnie w tej kaplicy rzucił zaklęcie... ale czy sama jej atmosfera bez obecności maga zdejmie z niego czar? Manannan przywołał się do porządku. Dotknął zatrzasku, ale metalowy pręcik ani drgnął. Nacisnął mocniej, a potem opuścił rękę. Strach minął, a na jego miejsce pojawił się gniew.

- Czego jeszcze ode mnie chcesz? - zawołał. Opadł na kolana i modlił się o wyzwolenie, ale czuł, że jego słowa nie docierają do miejsca przeznaczenia. Podniósł się wyczerpany: rycerz bez zbroi. Wyjął z juków ubranie: dopasowane wełniane spodnie i skórzaną tunikę, i przebrał się szybko. Potem przerzucił pendent przez ramię, tak że miecz i sztylet znalazły się na jego prawym boku. Na koniec włożył miękkie buty do jazdy konnej i sięgnął po koc. Juki zostawił na miejscu.

Na podwórzu koń skubał trawę przy przeciwległym murze. Były Rycerz przeszedł obok niego do kuźni. Tutaj także widać było ślady opuszczenia: wszędzie kurz, narzędzia poniszczone i zardzewiałe, wielki miech dziurawy i postrzępiony, a w palenisku zagnieździły się szczury.

Manannan znalazł zardzewiały brzeszczot piły. Nawet gdyby był nowy i naostrzony, do niczego by mu się nie przydał. Srebrzysta stal hełmu była bardzo wytrzymała, a dodatkowo została wzmocniona zaklęciem Ollathaira, tak że tylko wysoka temperatura mogłaby ją uszkodzić. Pewnego razu przez dwie godziny cierpiał męki, podczas gdy kowal usiłował przepalić pręcik zatrzasku. W końcu poddał się i upadł przed Manannanem na kolana.

- Panie, mógłbym przepalić ten zatrzask, ale to na nic. Od żaru twoje ciało rozpłynęłoby się, a mózg by wyparował. Potrzebujesz czarnoksiężnika, a nie kowala.

A więc Manannan znalazł czarnoksiężników, niedoszłych magów, jasnowidzów i kobiety Wyccha. Ale żadne z nich nie potrafiło pokonać zaklęcia Zbrojmistrza.

- Potrzebuję twojej pomocy, Ollathairze - powiedział Były Rycerz. - Twoich czarów i umiejętności. Dokąd odszedłeś?

Ollathair był przede wszystkim patriotą. Nie opuściłby królestwa dobrowolnie. Ale kto potrafiłby zmusić do czegokolwiek Zbrojmistrza rycerzy Gabala? Manannan siedział w milczeniu pośród przerdzewiałych szczątków narzędzi Ollathaira i usiłował sobie przypomnieć rozmowy sprzed wielu lat.

W porównaniu z czasami swojej świetności kraina Gabala nie odznaczała się wielkością. Droga od granic Fomorii na południu do przybrzeżnych szlaków na Cithaeron nie przekraczała tysiąca mil. Odległość ze wschodu na zachód: od stepów zamieszkanych przez Nomadów do zachodniego morza i Asripur, liczyła ich zaledwie czterysta. Jedno było pewne: Ollathair niewątpliwie unika dużych miast, zawsze nienawidził nowobogackich marmurów Furbolg.

A więc dokąd się udać? I jako kto?

Ollathair to imię, którego Zbrojmistrz używał oficjalnie, ale korzystał także z innego, gdy podczas wędrówki, nie chciał zwracać na siebie uwagi. Manannan poznał je przypadkiem dziesięć lat temu podczas podróży do jednego z dziewięciu księstw, wysuniętego najdalej na północ. Zatrzymał się w zajeździe i obserwował, jak jego właściciel popisuje się ptaszkiem z brązu, który potrafił śpiewać w czterech językach. Gospodarz podniósł rękę, a ptaszek przeleciał przez pokój, napełniając wnętrze słodkim zapachem.

Manannan podszedł do mężczyzny, który skłonił mu się nisko, widząc zbroję rycerzy Gabala.

- Skąd wziąłeś tego ptaszka? - zapytał.

- Nie ukradłem go, panie, przysięgam. Na życie moich dzieci.

- Nie przyjechałem, by cię sądzić. Pytam tylko.

- Był tu podróżny, panie... dwa dni temu. Niski, mocno zbudowany, brzydki jak noc. Nie miał pieniędzy, więc zapłacił mi w ten sposób. Czy wolno mi go zatrzymać?

- Zatrzymaj go albo sprzedaj, rób, co chcesz. Dokąd pojechał ten podróżny?

- Na południe, Drogą Królewską.

- Podał jakieś nazwisko?

- Tak, panie, wszystko zgodnie z prawem. Wpisał się do księgi meldunkowej. Oto ona.

Podał rycerzowi oprawną w skórę księgę.

Następnego popołudnia Manannan dogonił Ollathaira na prostym odcinku drogi. Zbrojmistrz dosiadał tłustego kuca.

- Nigdy nie dacie mi spokoju? - zapytał. - O co chodzi?

- U mnie wszystko w porządku; nasze spotkanie jest przypadkowe - odparł Manannan. - Widziałem twój wyrób w zajeździe: chyba trochę drogo zapłaciłeś za jedną noc.

- Ptaszek ma wadę: działa tylko przez kilka dni. A teraz jedź i daj mi spokój. Do zobaczenia za tydzień, w twierdzy.

Teraz, widząc dookoła siebie obraz zaniedbania i rujnacji, Manannan poczuł, że przechodzi go zimny dreszcz.

Być może Ollathair przybrał nowe imię. A może już nie żyje.

Nie posiadając jednak żadnych innych danych, Były Rycerz nie mógł uczynić niczego innego, jak tylko wyruszyć na północ i szukać wieści o Rzemieślniku zwącym się Ruad Ro-fhessa.

* * *

Chłopiec mocniej ujął szczypce, podniósł maleńki płatek brązu i wziął głęboki oddech. Oblizał wargi, pochylając się nad stołem warsztatowym. Drżała mu ręka.

- Spokojnie - powiedział siedzący obok niego brzydki mężczyzna. -Uspokój się i oddychaj normalnie. Jesteś zbyt napięty.

Uczeń kiwnął głową i poruszył ramionami, starając się rozluźnić mięśnie. Jego dłoń uspokoiła się i płatek brązu trafił na swoje miejsce na grzbiecie modelu.

- No! - powiedział z triumfem mężczyzna, oglądając swym jedynym okiem metalowego jastrzębia. - A teraz podnieś mu skrzydło. Ostrożnie!

Chłopiec wykonał polecenie i skrzydło rozwinęło się, połyskując metalowymi piórami.

- Puść! - Skrzydło złożyło się i przywarło do pokrytego brązową łuską korpusu.

- Udało się, Ruad, udało mi się! - zawołał uczeń, klaszcząc w dłonie.

- Rzeczywiście - zgodził się mężczyzna, ukazując krzywe zęby w szerokim uśmiechu. - W jeden rok osiągnąłeś to, co mnie zajęło trzy, gdy byłem w twoim wieku. No ale ty masz lepszego nauczyciela niż ja!

- Będzie latał? - zapytał chłopiec, a Ruad Ro-fhessa zmierzwił mu jasne, mocno kręcone włosy. Wzruszył szerokimi ramionami i wstał, prostując plecy.

- To zależy od tego, ile magii potrafisz pobierać z powietrza. Chodź, posiedzimy trochę.

Ruad wyszedł zza stołu i przeszedł przez warsztat do dużej komnaty, w której przed wielkim kominkiem stały dwa głębokie fotele. Usiadł w jednym z nich, wyciągając swe krótkie nogi w stronę ognia i krzyżując grube ramiona na piersi. Blask ognia odbijał się w brązowej opasce, która zakrywała mu oko i wydobywał z mroku siwe pasemka w ciemnych, rzedniejących włosach. Chłopiec usiadł w drugim fotelu. Jak na swój wiek był wysoki i prawie już wyrósł z roboczej tuniki.

- Dobrze się spisałeś, Lug - powiedział Ruad. - Pewnego dnia zostaniesz Mistrzem Rzemiosła. Jestem z ciebie bardzo zadowolony.

Lug zaczerwienił się i spuścił oczy. Ruad rzadko go chwalił i nigdy przedtem nie zapraszał, by usiadł przy ogniu.

- Będzie latał?

- Czy czujesz magię w powietrzu? - zapytał w odpowiedzi Ruad.

- Nie.

- Zamknij oczy i połóż głowę na oparciu fotela.

Ruad wziął ciężki pogrzebacz, poruszył nim drewno na kominku, ożywiając płomienie, a potem dodał trzy nowe polana.

- Magia ma wiele nurtów, a Kolory są silne i niekiedy zaskakujące. Musisz zacząć od Kolorów. Pomyśl o Białym, który oznacza pokój. Harmonię. Wyobraź sobie ten kolor i uleć wraz z nim. Widzisz go?

- Tak - szepnął Lug.

- Biały to antidotum na gniew, nienawiść i cierpienie inne niż fizyczne. Wezwij go. Błękit to niebo, siły powietrza, marzenie o lataniu. Widzisz Błękit?

- Widzę, panie.

- Co odczuwasz?

- Czuję, że nieboskłon mnie wzywa. Czuję, że chciałbym mieć skrzydła.

Ruad uśmiechnął się.

- A więc wróćmy do jastrzębia, ale nie zapominaj o swoich odczuciach.

Poszli do warsztatu, gdzie chłopiec wziął do ręki nieduży nóż.

- Czy jestem gotów? - zapytał.

- Zobaczymy - odparł Ruad. - Uwolnij magię Błękitu. Lug zadrasnął nożem skórę na swoim prawym przegubie i przytrzymał rękę nad głową ptaka, aż kropla krwi kapnęła na dziób.

- Teraz skrzydła - polecił Ruad. - Szybko.

Lug wykonał polecenie i cofnął się o krok.

- Przyłóż palec do rany i zatamuj krwawienie.

Lug wykonał polecenie, ale nie odrywał swych niebieskich oczu od jastrzębia. Z początku nic się nie działo, ale po chwili złocista głowa drgnęła, zgrzytając płytkami metalu. Skrzydła rozpostarły się powoli i ptak zerwał się ze stołu, a potem wyleciał przez otwarte okno. Mężczyzna i chłopiec wybiegli na stok i patrzyli, jak lśniący ptak wzbija się coraz wyżej. Nagle zachwiał się i Lug spostrzegł, że jastrząb gubi jedno ze swych metalowych piór... potem następne... i jeszcze jedno. Lot stał się niezgrabny.

- Nie! - krzyknął Lug, wyciągając szczupłą rękę w kierunku ptaka. Ruad patrzył ze zdumieniem, jak dwa delikatne pióra unoszą się i wracają na swoje miejsce. Na chwilę lot się wyrównał. Potem skrzydła zamknęły się z trzaskiem i jastrząb runął jak martwy na ziemię. Lug podbiegł do niego, zbierając pióra i kołysząc w ramionach pokrzywiony korpus.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin