lwy al-rassanu_kr33.doc

(2548 KB) Pobierz
lwy al-rassanu

 

Guy Gavriel Kay

 

Lwy Al-Rassanu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przekład:

Agnieszka Sylwanowicz

 

 

 


Dla Harryego Karlinskyego i Mayera Hoffera, po trzydziestu pięciu latach

 

 

PODZIĘKOWANIA

 

Ci z nas na tyle zuchwali, by stąpać po linii oddzielającej historię od tego, co stworzyła wyobraźnia – lub taką linię tworzyć – mają ogromny dług wobec historyków, którzy, zagłębiając się we fragmentaryczne zapiski z naszej przeszłości, podejmują się tym bardziej twórczej pracy, im dalej się cofają.

Jeśli chodzi o prace przygotowawcze oraz natchnienie do stworzenia mojego wyimaginowanego Al-Rassanu, jestem dłużnikiem wielu osób. Wśród nich chciałbym szczególnie wyróżnić Richarda Fletchera, Davida Wassersteina, T. F. Glicka, Nancy G. Siraisi i Manfreda Ullmanna (w kwestiach medycznych), S.D. Goiteina, Bernarda Reillyego, Pierre’a Riche’a, a także poruszające, płomienne pisarstwo Rheinharta Dozy’ego.

Osoby dobrze znające okres, który posłużył mi za punkt wyjścia, znajdą w wierszach i piosenkach pojawiających się na kartach tej książki echa najbardziej elokwentnych głosów półwyspu. Wypada mi w tym miejscu złożyć hołd sztuce – między innymi – al-Mutamida, ar-Rundiego, ibn’Ammara oraz ibn Bassama.

Z zawiłościami i potęgą Półwyspu Iberyjskiego zaznajomiło mnie dwoje ludzi, którzy od dawna ucieleśniają w moim życiu pojęcie cywilizowanego istnienia: Gladys i David Bruser. To, że mogę im tu podziękować, sprawia mi wielką przyjemność.

Nieustannie korzystam z talentu i doświadczenia wielu osób. Dr Rex Kay, który zawsze służy mi pomocą, jak nigdy pomógł mi zebrać informacje na temat poruszanych w tej książce zagadnień medycznych oraz na bieżąco starannie przeglądał maszynopis. Sue Reynolds sporządziła kolejną przejrzystą, niezbędną mapę. We Francji wspierali mnie swą przyjaźnią i zachętami Stan Robdell i Cynthia Foster oraz Mary i Bruno Grawitzowie. W Toronto mój stary przyjaciel Andy Patton nieustannie pozwala mi korzystać ze swej inteligencji i równie niesłabnącego wsparcia. A w domu i za granicą dodają mi sił trzy osoby, które darzę miłością: moja matka, syn i żona.

 

Wieczór na zawsze jest głęboko we mnie.

Niejeden platynowy, północny wschód księżyca,

Niczym stłumione odbicie, miękko,

Po wielekroć mi przypomina.

Będzie moją oblubienicą, moim alter ego.

Bodźcem, bym się odnalazł.

Ja sam Jestem południowym wschodem księżyca.

 

Paul Klee „Dzienniki tunezyjskie”


GŁÓWNE POSTACIE

 

W AL-RASSANIE

(Wszyscy są aszarytami, czcicielami gwiazd Aszara, chyba że podano inaczej)

 

Król Almalik z Cartady („Lew z Cartady”)

Almalik, jego najstarszy syn i dziedzic

Hazem, jego drugi syn

Zabira, jego ulubiona kurtyzana

Ammar ibn Khairan z Aldżais, jego główny doradca, opiekun królewskiego dziedzica

Król Badir z Ragusy

Masur ben Avren, jego kanclerz, wiary kindathijskiej

Tarif ibn Hassan z Arbastro, człowiek wyjęty spod prawa

Idar i Abir, jego synowie

Husari ibn Musa z Fezany, kupiec handlujący jedwabiem

Dżehana bet Iszak, lekarka w Fezanie, wiary kindathijskiej

Iszak ben Jonannon, jej ojciec

Eliana bet Danel, jej matka

Velaz, ich służący

 

W TRZECH KRÓLESTWACH ESPERANII

 

(Wszyscy są dżadytami, czcicielami boga-słońca, Dżada)

Król Sanczo Otyły z Esperanii, zmarły

Król Raimundo z Valledo, najstarszy syn Sancza, zmarły

 

W królestwie Valledo (stolica: Esteren)

Król Ramiro, syn Sancza Otyłego

Królowa Ines, jego żona, córka króla Ferrieres

Hrabia Gonzalez de Rada, konetabl

Valledo Garcia de Rada, jego brat

Rodrigo Belmonte („Komendant”), żołnierz i hacjender, były konetabl

Valledo Miranda Belmonte d’Alveda, jego żona

Fernan i Diego, jego synowie

Ibero, duchowny, nauczyciel synów Rodriga Belmontego

Lain Nunez, Martin, Ludus, Alvar de Pellino, członkowie oddziału don Rodriga

 

W królestwie Dżalonii

Król Bermudo, brat Sancza Otyłego

Królowa Fruela, jego żona

Hrabia Nino di Carrera, ulubiony dworzanin króla (oraz królowej)

 

W królestwie Ruendy

Król Sanczez, najmłodszy syn Sancza Otyłego, brat Ramira z Valledo

Królowa Bearte, jego żona

 

NA PUSTYNI MADŻRITU

(Za południową cieśniną; ojczyzna plemion muwardyjskich)

Jazir ibn Q’arif, z plemienia Zuhritów, władca Madżritu

Ghalib, jego brat, wojenny przywódca plemion

 

W KRAJACH NA WSCHODZIE

Geraud de Chervalles, najwyższy duchowny Dżada, z Ferrieres

Rezzoni ben Cordi, kindathijski lekarz i nauczyciel; z miasta Sorenika w Bachiarze


PROLOG

 

Kiedy Ammar ibn Khairan przekroczył Bramę Dzwonów i wszedł do pałacu Al-Fontina w Silvenes, by zabić ostatniego z kalifów Al-Rassanu, minęło właśnie południe i niedługo miało rozbrzmieć trzecie wezwanie do modlitwy.

Znalazł się na Dziedzińcu Lwów i stanął przed jednymi z trojga podwójnych drzwi prowadzących do ogrodów. Wrót strzegli eunuchowie. Znał ich z imienia. Zostali przygotowani na jego przybycie. Jeden z nich skinął mu lekko głową; drugi miał odwrócony wzrok. Ten drugi bardziej mu odpowiadał. Otworzyli ciężkie drzwi, a kiedy przez nie przeszedł, usłyszał, jak się za nim zamykają.

W środku upalnego dnia ogrody były wyludnione. Wszyscy, którzy jeszcze nie opuścili rozpadającej się wspaniałości Al-Fontiny, szukali zapewne cienia w pomieszczeniach leżących w samym jej środku. Sączyli chłodne słodkie wina lub wymyślnie długimi łyżeczkami, zaprojektowanymi przez Ziryaniego, nabierali sorbetów, utrzymywanych w stanie zamrożenia w głębokich piwnicach dzięki śniegowi sprowadzanemu z gór. Luksusy z innej epoki, przeznaczone dla mężczyzn i kobiet bardzo różniących się od tych, którzy mieszkali tu teraz.

Pochłonięty takimi myślami ibn Khairan przeciął bezszelestnie Ogród Pomarańczy i przeszedłszy pod łukiem w kształcie podkowy, znalazł się w Ogrodzie Migdałowym, a potem za następnym łukiem, w Ogrodzie Cyprysowym z jego jednym wysokim, idealnym drzewem odbijającym się w trzech sadzawkach. Każdy następny ogród był mniejszy od poprzedniego, każdy przeszywał serce swoim urokiem. Pewien poeta powiedział kiedyś, że Al-Fontina została zbudowana, by przeszywać serce.

Po długiej wędrówce dotarł wreszcie do Ogrodu Pożądania, najmniejszego i najbardziej ze wszystkich podobnego do klejnotu. I tam, jak zostało wcześniej ustalone, na szerokim obramowaniu fontanny siedział spokojnie i samotnie odziany w biel Muzafar.

Powodowany głęboko zakorzenionym nawykiem ibn Khairan skłonił się w łukowatym wejściu. Niewidomy starzec nie mógł widzieć jego ukłonu. Po chwili przybysz wszedł na ścieżkę prowadzącą ku fontannie.

– Ammar? – zapytał Muzafar, usłyszawszy odgłos kroków. – Powiedziano mi, że tu przybędziesz. To ty? Przyszedłeś, by mnie stąd wyprowadzić? To ty, Ammarze?

Można było odpowiedzieć na wiele sposobów.

– Tak – odparł ibn Khairan, zbliżając się. Wyciągnął sztylet z pochwy. Wtedy starzec uniósł nagle głowę, jakby poznał ten dźwięk. – Zaiste, przyszedłem, by cię wyzwolić z tego miejsca pełnego duchów i ech.

Z tymi słowy gładko wbił sztylet po rękojeść w serce starego. Muzafar nie wydał dźwięku. Śmierć została zadana szybko i pewnie. Jeśli to będzie konieczne, ibn Khairan powie wadżim w ich świątyniach, że koniec był łatwy.

Ułożył ciało spowite w białą szatę na krawędzi fontanny, tak by martwy mężczyzna wyglądał jak najgodniej. Umył klingę w fontannie, patrząc na wirującą wodę zabarwiającą się na chwilę czerwienią. Nauki jego ludu, wywodzące się z dalekich pustyń na wschodzie, gdzie powstała wiara aszarytów, głosiły od stuleci, że zabicie jednego z namaszczonych kalifów boga jest zbrodnią nie do zmazania. Popatrzył na Muzafara, na krągłą, pomarszczoną twarz, niezdecydowaną nawet w chwili śmierci.

„Nie został prawdziwie namaszczony”, powiedział dawno temu w Cartadzie Almalik. „Wszyscy to wiedzą”.

Ledwie w tym jednym roku było czterech marionetkowych kalifów – jeden tu, w Silvenes, przed Muzafarem, jeden w Tudesce, i to biedne dziecko w Salos. Nie można było pozwolić, by taka sytuacja trwała nadal. Pozostali trzej już zginęli. Muzafar był ostatni.

Ostatni. Niegdyś w Al-Rassanie mieszkały lwy, lwy zasiadały na podwyższeniu w tym pałacu, zbudowanym po to, by ludzie padali na kolana na posadzki z marmuru i alabastru przed oszałamiającym dowodem na istnienie chwały, której nie mogli pojąć.

Muzafar rzeczywiście nie został prawidłowo namaszczony, tak jak mówił Almalik z Cartady. Lecz kiedy dwudziestoletni Ammar ibn Khairan stał tak w Ogrodzie Pożądania Al-Fontiny w Silvenes i czyścił nóż splamiony czerwoną ludzką krwią, przyszło mu na myśl, że cokolwiek zrobi ze swoim życiem w ciągu dni i nocy, jakie Aszar i bóg uznają za stosowne mu przydzielić pod świętymi obrotami ich gwiazd, on sam już na zawsze może być znany jako człowiek, który zabił ostatniego kalifa Al-Rassanu.

– Najlepiej ci będzie z bogiem wśród gwiazd. Teraz nastanie czas wilków – rzekł do martwego człowieka leżącego na krawędzi fontanny.

Potem osuszył sztylet, schował go do pochwy i wrócił przez cztery idealnie utrzymane, puste ogrody do drzwi, przy których czekali przekupieni eunuchowie, by go wypuścić. Po drodze usłyszał, jak jakiś niemądry ptak śpiewa w białym skwarze południa, a potem, jak biją dzwony, wzywające wszystkich dobrych ludzi do świętej modlitwy.


 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

Zawsze pamiętaj, że oni pochodzą z pustyni.

W czasach, kiedy Dżehana nie rozwinęła jeszcze własnej praktyki, a ojciec wciąż mógł do niej mówić i ją uczyć, ciągłe powtarzał jej te słowa, mając na myśli rządzących aszarytów, wśród których ledwie ich tolerowano i wśród których pracowali – jak wszędzie czyniły to rozrzucone plemiona Kindathów – by stworzyć sobie bezpieczną niszę i odrobinę spokoju.

Pamiętała, że raz zapytała wyzywającym tonem:

– Ale my też mamy pustynię w naszej historii, prawda?

Nigdy nie była potulną uczennicą ani dla niego, ani dla nikogo innego.

– Przemierzyliśmy ją – odparł wtedy Iszak pięknie modulowanym głosem. – Zabawiliśmy tam jakiś czas po drodze. Nigdy nie byliśmy naprawdę ludem wydm. Oni nim są. Nawet tu, w Al-Rassanie, wśród ogrodów, wody i drzew, Zrodzeni z Gwiazd nie są pewni trwałości takich rzeczy. W głębi serca pozostali tym, kim byli, gdy po raz pierwszy przyjęli wśród piasków nauki Aszara. Kiedy nie będziesz umiała zrozumieć któregoś z nich, przypomnij sobie o tym, a zapewne ujrzysz przed sobą wyraźną drogę.

W owych czasach, mimo jej kapryśności, słowa ojca Dżehany były dla niej niczym słowo pisane i święty przewodnik. Kiedy indziej, gdy podczas męczącego poranka po raz trzeci zaczęła narzekać przy preparowaniu proszków i naparów, Iszak łagodnie ją upomniał, że życie lekarza często może być nudne, lecz że nie zawsze tak jest i że jeszcze doczeka czasów, gdy będzie tęsknić za spokojną rutyną.

Obie te nauki miała sobie przypomnieć bardzo wyraźnie, nim wreszcie zasnęła pod koniec dnia, który jeszcze długo potem był wspominany w Fezanie – z przekleństwami i paleniem czarnych świec na znak pamięci – jako Dzień Fosy.

Lekarka Dżehana bet Iszak miała pamiętać ów dzień przez całe życie z powodów znacznie ważniejszych niż te, które mieli współmieszkańcy tego dumnego, znanego z buntowniczego ducha miasta: owego popołudnia zgubiła flaszkę na mocz, a nim zaszły księżyce, zgubiła na zawsze kawałek serca.

Biorąc pod uwagę rodzinną historię, flaszka wcale nie była błahostką.

Dzień się rozpoczął cotygodniowym targiem przy Bramie Cartadzkiej. Tuż po wschodzie słońca Dżehana znalazła się w budce przy fontannie, należącej przedtem do jej ojca, akurat na czas, by zobaczyć, jak ze wsi ciągną ostatni rolnicy z obładowanymi mułami. Ubrana w białą lnianą szatę, usiadła ze skrzyżowanymi nogami na poduszce pod zielono-białym płóciennym daszkiem, oznaczającym lekarza, gotowa spędzić ranek na badaniu pacjentów. Velaz jak zwykle czekał za nią, by odmierzać i wydawać leki według jej wskazówek oraz stawić czoło wszelkim kłopotom, jakie mogą spotkać młodą kobietę w miejscu tak ruchliwym, jak targowisko. Kłopoty były jednak mało prawdopodobne; Dżehana dała się już dobrze poznać.

Poranek spędzony przy Bramie Cartadzkiej wiązał się z przepisywaniem leków dla rolników przybywających zza murów, przy budce pojawiali się też jednak miejscy służący, rzemieślnicy, kobiety targujące się o żywność na bazarze. Dość często przychodzili do niej ludzie wysoko urodzeni, lecz zbyt oszczędni, by płacić za prywatną wizytę, lub zbyt dumni, by dać się leczyć w domu przez któregoś z Kindathów. Tacy pacjenci nigdy nie przychodzili osobiście; przysyłali służącą z flaszką moczu do badania i czasami z listem sporządzonym przez skrybę, opisującym objawy i dolegliwości.

Własna flaszka Dżehany na mocz, która przedtem należała do jej ojca, stała wyeksponowana na kontuarze pod daszkiem. Był to rodzinny znak, ogłoszenie. Flaszka stanowiła wspaniały przykład kunsztu dmuchacza szkła; były na niej wytrawione wyobrażenia dwóch księżyców, czczonych przez Kindathów, i wróżebne Wyższe Gwiazdy.

Pod pewnymi względami był to przedmiot zbyt piękny do codziennego użytku, wziąwszy pod uwagę mało wytworną funkcję, jaką spełniał. Flaszkę wykonał przed sześciu laty rzemieślnik w Lonzie na zamówienie króla Almalika z Cartady po tym, jak Iszak pokierował akuszerkami – zza parawanu porodowego – podczas trudnych, lecz udanych narodzin trzeciego syna Almalika.

Kiedy nadszedł czas urodzenia czwartego syna, a poród był jeszcze trudniejszy, Iszak z Fezany, słynny kindathijski lekarz, otrzymał od króla Cartady inny, kontrowersyjny prezent. Na swój sposób był to dar bardziej szczodry, lecz świadomość tego faktu wcale nie łagodziła ukrytej głęboko goryczy, którą Dżehana wciąż odczuwała, chociaż minęły cztery lata. Nie była to jakaś przemijająca gorycz; co do tego miała całkowitą pewność.

Dała receptę na bezsenność, a potem na dolegliwości żołądkowe. Kilka osób się zatrzymało, by kupić lek jej ojca na ból głowy. Był to prosty, choć, jak wszystkie własnej roboty mikstury lekarzy, pilnie strzeżony specyfik: mieszanka goździków, mirry i aloesu. Matka Dżehany przez cały tydzień przygotowywała go we frontowych pomieszczeniach ich domu, służących do przyjmowania pacjentów.

Poranek mijał. Na tyłach straganu Velaz spokojnie i systematycznie napełniał gliniane garnczki wedle wskazówek Dżehany. Flaszka moczu przejrzystego na dnie i jasnego u góry świadczyła o przekrwieniu płuc. Dżehana przepisała fenkuł i kazała kobiecie wrócić w następnym tygodniu z jeszcze jedną próbką.

Don Rezzoni z Soreniki, człowiek sardoniczny, nauczał, że istota udanej praktyki lekarskiej leży w nakłanianiu pacjentów do powrotu. Zauważył, że martwi pacjenci rzadko to robią. Dżehana pamiętała, że się wtedy roześmiała; często się wówczas śmiała, podczas studiów w odległej Bachiarze, zanim urodził się czwarty syn króla Cartady.

Velaz zajmował się wszystkimi płatnościami, najczęściej w drobnych monetach, lecz nie zawsze. Kobieta z pobliskiej osady, nękana rozmaitymi powracającymi dolegliwościami, przynosiła co tydzień dwanaście brązowych jaj.

Targowisko było wyjątkowo zatłoczone. Dżehana podniosła na krótko wzrok znad monotonnej roboty i przeciągnęła się, z zadowoleniem zauważając stojącą przed nią sporą kolejkę pacjentów. W pierwszych miesiącach po objęciu cotygodniowej praktyki tu, na targowisku, oraz codziennych obowiązków w pomieszczeniach dla pacjentów w domu, ruch był niewielki; teraz chyba Dżehanie wiodło się niemal tak dobrze, jak Iszakowi.

Tego ranka hałas był naprawdę niezwykły. Musiał istnieć jakiś powód zaaferowania i podniecenia, panujących wśród ludzi, ale Dżehana nie potrafiła go określić. Przypomniała sobie dopiero wtedy, gdy ujrzała trzech jasnowłosych, brodatych cudzoziemskich najemników, którzy arogancko torowali sobie drogę przez tłum. Tego dnia wadżi mieli poświęcić nowe skrzydło zamku i młody książę Cartady, noszący imię ojca, najstarszy syn Almalika, miał tu przyjąć wybranych dygnitarzy z ujarzmionej Fezany. Status społeczny miał znaczenie nawet w mieście znanym ze swoich buntowników; ci jego mieszkańcy, którzy otrzymali upragnione zaproszenie na uroczystość, szykowali się na nią od wielu tygodni.

Dżehana zwykle nie zwracała uwagi na takie sprawy ani na żadne inne niuanse dyplomacji czy wojny. Wśród jej ludu krążyło powiedzenie: „Nieważne, w którą stronę wieje wiatr; deszcz spadnie na Kindathów”. To dość dobrze oddawało jej uczucia.

Od czasu głośnego upadku kalifatu w Silvenes przed piętnastu laty lojalność i sojusze w Al-Rassanie były bardzo niestabilne i zmieniały się nawet kilka razy w roku wraz z królewiątkami, które powstawały i upadały w miastach z otępiającą regularnością. Sytuacja nie była ani trochę jaśniejsza także na północy, za ziemią niczyją, gdzie dżadyccy królowie Valledo, Ruendy i Dżalonii – dwaj ocalali synowie oraz brat Sancza Otyłego – knuli przeciwko sobie i prowadzili ze sobą wojny. Dżehana już dawno uznała, że stratą czasu jest próba śledzenia, który były niewolnik zyskał władzę tu albo który król otruł swego brata tam.

Słońce wznosiło się coraz wyżej i na placu targowym robiło się coraz cieplej. Nic dziwnego, środek lata w Fezanie zawsze był gorący. Dżehana osuszyła czoło muślinową chusteczką i wróciła myślami do swoich obowiązków. Medycyna była jej wykształceniem i miłością, ucieczką przed chaosem, a także stanowiła więź z ojcem, teraz i do końca jej życia.

Na początku kolejki stanął nieśmiało jakiś nieznajomy rymarz. Zamiast flaszki miał wyszczerbiony ceramiczny kubek, który z przepraszającym uśmiechem postawił przed lekarką, a na kontuarze położył brudną monetę.

– Przepraszam – wyszeptał ledwie słyszalnie w panującym gwarze. – Więcej nie mamy. To od mojego syna. Ma osiem lat. Nie czuje się dobrze.

Velaz sięgnął zza niej i dyskretnie wziął do ręki monetę; don Rezzoni nauczał, że nie uchodzi, by lekarze dotykali swego wynagrodzenia. Po to, zauważył uszczypliwie, są służący. Oprócz tego, że ją uczył, był też jej pierwszym kochankiem, kiedy mieszkała i studiowała za granicą, w Bachiarze. Sypiał prawie ze wszystkimi swoimi uczennicami, a plotka głosiła, że i z niektórymi uczniami. Miał żonę i trzy młode córki, które go uwielbiały. Skomplikowany, błyskotliwy, gniewny człowiek, ten don Rezzoni. Dla niej był jednak na swój sposób dość uprzejmy ze względu na szacunek, jakim darzył Iszaka.

Dżehana podniosła wzrok na rymarza i uśmiechnęła się do niego uspokajająco.

– Nie ma znaczenia, w jakim pojemniku przynosi się próbkę. Nie przepraszaj.

Sądząc po jego karnacji, był dżadytą z północy, a mieszkał t...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin