Fallaci Oriana - PENELOPA NA WOJNIE - KIK.rtf

(1226 KB) Pobierz

Fallaci Oriana

PENELOPA NA WOJNIE

 

 

Rozmowa była zabawna.

              Coś współczesnego i wzruszającego, Gió. Oczywiście, historia miłosna, ale coś więcej niż tylko miłość. W prze­ciwnym razie publiczność się nudzi. I pamiętaj, że boha­terką powinna być Włoszka, a bohaterem Amerykanin: znasz zasady koprodukcji. Dwa miesiące ci wystarczą, Gió?

              Oczywiście, szefie.

Producent mówił, mówił, a ona zamiast go słuchać wpatrywała się w wahadłowy zegar wiszący na ścianie; w korytarzu, gdzie ją położyli spać, gdy Richard zajął jej łóżko, był także taki zegar wahadłowy i co kwadrans roz­brzmiewał melodią dzwonu z Westminster.

              Powierzam ci niezwykłe zadanie, w gruncie rzeczy darowuję ci długie wakacje. Czy zdajesz sobie z tego spra­wę, Gió?

              Oczywiście, szefie.

Dzwon nie był podobny do żadnego innego. W dzień sprawiał, że myślała o królewskich zaślubinach: gronosta­jowe płaszcze, złocone karoce, eskorta na koniach; król miał twarz Richarda. Ale w nocy, gdy ciemność i cisza spowijały ją jak całun, wówczas uderzenia zegara wywo­ływały udrękę strachu.

              Oczywiście zasługujesz na to: ostatnio za dużo pra­cowałaś i potrzebujesz rozrywki, odmiany. Ale gdybym musiał w prezencie opłacać podróż do Nowego Jorku

wszystkim moim pracownikom, skończyłbym na bruku, rozumiesz mnie.

Oczywiście, szefie.

Zegar, natrętny, gdy wybijał kwadrans, stawał się zło­wrogi, gdy wybijał drugi kwadrans, wręcz mrożący krew w żyłach, gdy ociągał się z wybiciem trzeciego, a potem czwartego, wtedy procesja widm zbliżała się ku niej, by za­trzymać się pod lampką w korytarzu, gdzie wszystkie wid­ma malały i rozpływały się w cieniu.

              To wyjątek tylko dla ciebie. Czegóż bym dla ciebie nie zrobił, Gió!

              Dziękuję, szefie.

Nieruchoma pod pościelą, drętwiała wpatrując się w lam­pkę, a cienie rysowały w mroku zarysy smoków, usta płaczących kobiet, postacie wciąż odmienne, które zmienia­ły kształty napawając ją przerażeniem. Potem przenikał ją zimny dreszcz i jej' wyobraźnia kierowała się do pokoju Richarda; była tam kanapa kryta brązowym pluszem, koł­dra z bielą koronek, półki z książkami szkolnymi, a nad komodą fotografie zmarłych, którzy ze srebrnych ramek spoglądali na żywych z wyrzutem, trochę jak ludzie, któ­rzy rzucają uroki.

              Jeszcze jedna sprawa. Gomez, mój wspólnik w No­wym Jorku, będzie cię trochę męczył ciągle pytając, czy pracujesz, co robisz, czy znalazłaś temat. Nie przejmuj się nim. To ja rządzę i płacę. Po powrocie podrzucisz mi ze dwadzieścia stron i wspólnie je przedyskutujemy. Tym­czasem baw się, odpoczywaj.

              Dziękuję, szefie.

Widma wychodziły z tamtych kątów: jakiś człowiek, ja­kiś inny, potem jeszcze inny, jakaś kobieta, jakaś inna, potem jeszcze inna, dziecko z wyrazem twarzy złośliwego karła nad koronkowym kołnierzem; a najbardziej natrętne widmo miało wąsy. Było natrętne, bo zanim zaczynało tańczyć wokół lampy, zatrzymywało się, by spojrzeć na nią, i powoli potrząsało głową. Musiała zamykać oczy, aby nie chcieć go dotknąć i iść za nim.

              Jestem pewien, Gió, że wrócisz ze śliczną historią i zrobimy z niej przepiękny film.

              Dziękuję, szefie.

Gdy widmo z wąsami znikało, znów otwierała oczy.

I              wtedy miała uczucie ulgi i pustki, którą należało wypeł­nić: myślami biegła do Richarda. Razem z nim wspinała się na drapacze chmur, gdzie anielskie trąby zapowiadały Sąd Ostateczny dla potępionych zebranych w dolinie Joza­fata. Potem drapacze chmur kruszyły się jak zamki z pia­sku i najbliższe uderzenie zegara zaskakiwało ją w tym przykrym zmieszaniu, natychmiast utopionym we śnie.

              Do widzenia, Gió.

              Do widzenia, szefie.

Śmieszne, a jednak niepokojące. Zazwyczaj nie oddawa­ła się fantazjowaniu, gdy rozmawiała ze starym o spra­wach zawodowych. Więc dlaczego to się zdarzyło? „No cóż, zdarzyło się” — pomyślała wzruszając ramionami. Potem zamknęła walizki, włożyła do schowka maszynę do pisa­nia, uczesała się, zrobiła makijaż i jakkolwiek była spóź­niona — Francesco drażnił ją nudnymi ponagleniami, by się pośpieszyła — to jednak zwlekała, aby — trochę roz­czarowana — obejrzeć się w lustrze. Ilekroć przechodziła obok lustra, nie mogła się oprzeć pragnieniu, aby spojrzeć na to, co ją najbardziej na świecie interesowało: na samą siebie. I za każdym razem była trochę rozczarowana, pra­wie tak, jakby ta dziewczyna w lustrze była inną osobą. Uważała na przykład, że ma mocny tułów, podczas gdy tamta postać była krucha, efebowata. Uważała, że ma nie­zwykłą twarz, twarde usta, wydatny nos, stanowcze oczy, a w istocie w lustrze widziała twarz zwyczajną, usta deli­katne, nos mały i oczy chwilami jakby przestraszone. I nie podobała się sobie. U dziewczyny w lustrze podobały jej się tylko włosy, bo były jasne i dzięki nim zapominała,

że pochodzi z kraju, gdzie kobiety mają włosy czarne jak jej matka, nic nie znaczą jak jej matka i płaczą jak Jej matka. Gdy jeszcze była dzieckiem, widziała pewnego ra­zu, jak matka płacze. Płacząc prasowała koszule, a łzy padały na żelazko i ulatniały się sycząc rozpalone; na że­lazku zostawały lekko matowe plamki, takie same, jakie utworzyłyby się z wody, a nie z łez. Ale potem i te plam­ki znikały, jakby ich ból nigdy , nie istniał; i wtedy przy­sięgła sobie, że nigdy nie będzie prasować koszul i nigdy nie będzie płakać. „Nigdy, Gió!” — powtórzyła głośno.

              Co mówiłaś, Giovanna?

              Powiedziałam: nigdy.

              Co nigdy, Giovanna?

              Nazywam się Gió, a nie Giovanna.

              Tak, Giovanna.

              Nigdy nie potrafisz nazywać mnie Gió?

              Nie, Giovanna.

              Rusz się, weź te walizki.

Francesco wstał, był serdecznie pobłażliwy. Uniósł po­dejrzliwie brwi.

              Niekiedy wydaje mi się, że ty mnie nienawidzisz...

              Nie nienawidzę cię. Tylko jestem zła, że nazywasz mnie Giovanną.

              ...że mnie nie cierpisz.

              Nie. Tylko drażni mnie, że widzisz we mnie kogo innego, niż jestem.

              Jak ja cię mało obchodzę! Wyjeżdżasz i zamiast być smutna, tryskasz radością.

              Francesco!

Ujęła jego nadgarstki, szerokie, obrośnięte jakby małpim włosem. Spojrzała w jego źrenice, posmutniałe za soczew­ką okularów. Roześmiała się myśląc, jaki on jest godny zazdrości, solidny jak drzewo o głębokich korzeniach, sil­ny jak mężczyzna, któremu przypadł wspaniały przywilej urodzić się mężczyzną. Uściskała go.

              Jesteś mi drogi, Francesco, wiesz o tym. Podobasz mi się, Francesco, o tym także wiesz. I prędzej czy później, jeżeli będę miała ochotę, poślubię cię. Ale teraz wyjeżdżam.

I wyjeżdżam chętnie. Spróbuj to zrozumieć, Francesco.

              Idziemy, Giovanna. Aby dojechać na lotnisko, potrze­bujemy pół godziny — odpowiedział poważnie Francesco. Potem podniósł walizki, jakby nic nie ważyły, umieścił je w samochodzie, usiadł za kierownicą, pojechali. Tego dnia Rzym był spalony słońcem, kopuły wydawały się w słoń­cu bardziej okrągłe niż zwykle, liście bardziej zielone, słodkość bardziej słodka. Ale ona wyjeżdżała bez żalu, bo przez dwadzieścia sześć lat karmiła się kopułami, zielenią i słodyczą, a teraz odczuwała głód drapaczy chmur, sza­rości, wojny.

              Francesco, jak sądzisz, jaka jest Ameryka?

              Taka jak w książkach i w kinie.

              A ja nie. Ja sądzę, że Ameryka jest bardzo odmien­na od tego, co mówią książki i co się widzi w kinie. Nie wiem dlaczego, ale myślę o Ameryce z taką nadzieją, jak człowiek, który spodziewa się ujrzeć cud. Tę ziemię trzeba połknąć, oglądać oczyma Alicji z Krainy Czarów: tych lu­dzi, którzy latają jak jaskółki wśród drapaczy chmur, te domy, które muskają niebo, te mosty lekkie jak srebrne

igły««

              Kto ci opowiadał te głupstwa?

              Pewien Amerykanin, którego poznałam przed wielu laty. Dlaczego głupstwa? To może być prawda.

              Słuchaj, Giovanna: każdy kraj jest piękny albo brzyd­ki zależnie od twego nastroju. Gdy jesteś szczęśliwa, także Abadan wydaje ci się dziełem sztuki. A gdy nie jesteś, to nawet Wenecja wydaje ci się pospolita. A poza tym pa­miętaj: Ameryka to właściwie nie jest kraj. To nastrój, to epoka. Więcej nawet — to wyraz pewnej epoki.

              Francesco, jak sądzisz, jacy są Amerykanie w Amery­ce?

              Tacy jak tutaj. I tacy jak my. Piękni i brzydcy; od­ważni i tchórzliwi. Wyrażając się naukowo moja teoria jest bardzo prosta: my jesteśmy narodem inteligentnym, kierowanym przez grupę ludzi przeciętnych, oni są naro­dem przeciętnym, kierowanym przez grupę ludzi inteli­gentnych.

              Niech i tak będzie. Ale oni dobrze plącą za pomysły. Czy wiesz, ile zarabiałoby w Ameryce dwoje takich sce­narzystów jak my? Ni mniej, ni więcej tylko tyle, ile we Włoszech zarabia gwiazda filmowa. Włosi płacą dobrze za ciało, Amerykanie za pomysły.

              Bo mają ich niewiele. Ceny na rynku zawsze rosną, gdy ilość produktów maleje. Oto jeszcze jedna niewielka różnica między nami a nimi: my jesteśmy narodem, który ma mało mięśni, a dużo pomysłów; oni są narodem, który ma mało pomysłów, a wiele mięśni.

              Francesco! Czy masz coś przeciwko Ameryce? Francesco trwał chwilę pogrążony we własnych myślach,

jakby je chciał uporządkować. Zielone drzewa umykały wśród pyłu, z suchych pól dochodziło monotonne granie świerszczy; zapach ziemi, smutny widok bezpańskich psów, niskie winnice, ruiny, woń ubóstwa.

              Widzisz, Giovanna: nawet jeżeli Ameryka jest wyra­zem epoki, to mnie wcale nie pociąga, bo sens tej epoki mnie nie interesuje, mimo że chodzi o tę epokę, w której się urodziłem i w której żyję. Jestem Europejczykiem, któ­ry nie woła o pomstę widząc sklepy z lodówkami umiesz­czone pod portykami Vignoli i Sansovina, ale który zawsze odczuwa potrzebę starożytnego dziedzictwa jako punktu odniesienia, jako wymogu uczuciowego i estetycznego, ja­ko ratunku. Rozumiesz? Antyk daje mi poczucie wieczno­ści i prawdy. Ameryka, ten symbol dnia dzisiejszego, daje mi coś wręcz przeciwnego i nie czuję potrzeby, aby wycho­dzić temu naprzeciw z otwartymi ramionami.

              Mówisz tak, bo jej nie znasz.

              Nawet nie odczuwam potrzeby poznania. Zapamiętaj sobie, iż o tym, co sprawia, że podróż jest ciekawa, decy­dują produkty danego kraju. Pamiętaj, że największym produktem eksportowym Ameryki są Amerykanie. A ja poznałem ich zbyt wielu, aby nie uważać ich za produkt pośledni. W tobie pozostało romantyczne pojęcie o Amery­kanach z czasów, kiedy przybyli do Europy jako wyzwoli­ciele. Będziesz musiała sama odkryć, że nie są lepsi od nas. Są tylko bogatsi, a to niewiele pomaga, by zmienić sąd

o              nich. Tak, tak. Kręcisz głową. Po sześciu dniach napi­szesz mi, że miałem rację. Zresztą, to nie moja wina, że pół godziny spędzone z chłopem z Agrigento wzbogaca mnie bardziej niż całe popołudnie z Irvingiem Shawem lub Joem di Maggio. To nie moja wina, że katedra w Re- ims podoba mi się bardziej niż pałac Narodów Zjednoczo­nych. Nie miałabyś ochoty zmienić tematu?

              Słusznie. Niczego bardziej nie pragnę. Dlaczego ty zawsze musisz prowadzić ze mną poważne rozmowy? Ja lubię się śmiać, żartować. Piekło!

              Już jestem w piekle, dziękuję. A propos: czy odszu­kasz może w Nowym Jorku tę wariatkę Martine?

              Oczywiście. Wiesz dobrze, że to jest jedyna kobieta, z którą potrafię wytrzymać dłużej niż pół godziny.

              Coraz gorzej.

              Dlaczego? W swoim czasie Martine ci się podobała. Czy nie była twoją wielką namiętnością?

              Jeszcze jeden powód, aby jej unikać.

              Jaki ty jesteś konformista! Co mnie to może obcho­dzić, że brałeś Martine do łóżka?

              No wiesz! Gdyby wszystkie były takie jak ty, to mógłbym schronić się w klasztorze trapistów.

              Wolałbyś, abym była taka jak Martine?

              Gdybyś była taka jak Martine, nie potrafiłbym cię kochać.

              A jednak Martine jest ładniejsza ode mnie.

Francesco obrócił się nagle i jakby pieścił spojrzeniem

tę twarz gładką i złocistą, te zęby białe i silne, to szczupłe ciało pełne zdrowia.

              Każdy centymetr twego ciała ma więcej seksu niż ca­ła Martine. Jesteś świeża jak młodziutka sałata. Martine wygląda przy tobie jak zwiędnięty liść. Jak długo jeszcze będziesz się tym argumentem posługiwać? Nawet stary jest w tobie zakochany, a ty go wykorzystujesz każąc się wysyłać do Ameryki.

              Jesteś zdenerwowany, Francesco?

              Nie jestem zdenerwowany. Jestem zaniepokojony, jakby ci się tam miało wydarzyć coś poważnego. Nie myślę

o              niebezpieczeństwie, że runiesz z Empire State Building, ani też, że wpadniesz pod jakiegoś cadillaca. Mam na myśli niebezpieczeństwo, którego nawet nie umiem określić. Jes­teś cyniczna, a równocześnie naiwna. Rozumiesz wszystko, a równocześnie nie rozumiesz niczego. Nieraz zadaję sobie pytanie, jak możesz wykonywać ten zawód mając tyle do­tkliwych luk. Do diabła! Sama stworzyłaś z siebie postać, która nie istnieje. To cię może tam drogo kosztować.

              Słuchaj, Francesco. Niczego nie wymyśliłam. Zawsze sobie doskonale dawałam radę. Teraz wyjeżdżam nie pier­wszy raz. Wy, Włosi, zawsze czujecie potrzebę dramaty­zowania spraw.

              Wy, Włosi! Tak jakbyś ty już była Amerykanką! Jak­by twój dom był już tam. Twój dom jest tu, gdzie się uro­dziłaś. Ale czego chcesz szukać w Ameryce?

              Tematu do filmu, nie wiesz?

              To nie chodzi o film. Nie chodzi także o domy, które sięgają nieba i o inne fantazje. Gdyby stary nie wysłał cię do Ameryki, to prędzej czy później sama byś tam po­jechała. Odkąd cię znam, tylko o tym mówisz; wydaje się, jakbyś tam miała umówione spotkanie. Gorzej: wyglądasz na Odysa, który podąża zburzyć mury Troi. Ale ty nie jesteś Odysem, jesteś Penelopą. Rozumiesz to czy nie? Po­winnaś tkać płótno, a nie iść na wojnę. Czy nie chcesz zrozumieć, że kobieta nie jest mężczyzną?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin