Antoni Marczyński - Szlakiem hańby.docx

(1008 KB) Pobierz

Antoni Marczyński

 

 

SZLAKIEM HAŃBY

(W szponach handlarzy kobiet)

Na okładce: Maria Malicka jako Marysia Żurkówna w filmie Szlakiem hańby z 1929 r.

I

 

Kiedy pędząca taksówka wpadła na Praça Mauá, Artur trącił łokciem swą towarzyszkę i ręką wskazał ogromny parowiec, przycumowany do szerokiego betonowego mola, które kamienna balustrada od placu oddzielała.

 Prinz Joachim, nasz statek, Lucy — przemówił, a posłyszawszy ciche, melancholijne westchnienie swej towarzyszki, dodał z domyślnym uśmiechem: — Nie cieszysz się, widzę.

 Mam się też z czego cieszyć — odparła opryskliwie piękna Lucy — jeszcze człowiek nie odpoczął po tych ryzykownych perypetiach na Węgrzech i znowu jedź na robotę. Nie wiesz przynajmniej, dokąd nas stary wysyła tym razem?

 Do Polski.

 Naturalnie! Najniebezpieczniejszy posterunek zawsze dla mnie!

 A ja? Ja się chyba bardziej narażam od ciebie.

Mówił jeszcze coś długo na ten temat, lecz nie słyszała co. Rozżalona, gniewna wcisnęła się w kąt, między poduszki auta, a widok mijanych po drodze wspaniałych magazynów, restauracji, kabaretów, widok bajecznych reklam świetlnych, ożywiony ruch uliczny, tysiączne kule olbrzymich latarń Avenida Beira Mar, których światło odbijało się w spokojnej toni morskiej, tworząc miraż drugiej, bliźniaczo podobnej alei, jasno oświetlone promy stanowiące stałą komunikację pomiędzy Rio de Janeiro, a Nictheroy, przepyszne pióropusze strzelistych palm, migocące hen wysoko światełka kawiarenki położonej malowniczo na szczycie Pão de Açúcar, wspaniałe limuzyny, wille, słowem wszystko, drażniło ją niesłychanie, psuło jej resztki humoru. I nic dziwnego. Nazajutrz rano trzeba wsiąść na statek, trzeba na długie miesiące pożegnać Rio, bo tak się spodobało zachłannemu na grosz chlebodawcy.

 O boskie Rio, kiedyż cię znowu zobaczę? Może nigdy.

Głośne westchnienie, zakończone tak pesymistyczną uwagą, zirytowało trochę Artura...

 Na psa urok — mruknął zabobonnie i z nieporównaną dyskrecją, wychyliwszy się z samochodu, splunął po trzykroć.

II

 

Dawid Erdkrach, właściciel kilku oficjalnych i kilkunastu niezarejestrowanych domów publicznych w Rio kończył właśnie przemówienie do pary swych agentów wyjeżdżających nazajutrz do Europy, kiedy zadźwięczał dzwonek telefonu. Podniósł tedy słuchawkę na wysokość ucha, lecz przez wrodzoną ostrożność nie rzekł ani słowa, czekając, aż tamten pierwszy się odezwie.

 Ach, Elwira — poznał po głosie — co nowego?

 Mabel umarła dzisiaj — brzmiała odpowiedź, po czym między Dawidem a zarządczynią jednego z jego nieoficjalnych lupanarów wywiązał się następujący dialog.

 Umarła? — spytał Erdkrach bez zainteresowania. — Pomogłaś jej trochę, co?

 Niewiele, senhor. Od tygodnia była nam tylko balastem. Ale chciałam prosić o następczynię i koniecznie blondynkę. Moi goście chcą tylko jasnych

 Na razie niemożliwe. Nie mam nic na składzie. Jutro wysyłam po świeży transport. Przez ten czas inne muszą brakującą wyręczyć. No, do widzenia, nie mam czasu dzisiaj...

 Jeszcze jedno, senhor... Pedro, ten z placu Largo da Carioca, chce kupić Rachelę.

 Nie ma mowy — przerwał Dawid szybko. — Jak to, teraz kiedy Mabel ubyła, chcesz się drugiej jeszcze pozbywać?

 Senhor — tu głos Elwiry przeszedł w szept —     nie mogę tu mówić swobodnie, ale ja radziłabym bardzo pozbyć się Racheli. Pan już wie dlaczego.

 Taaak?... Hm. No, to przyślij mi tego Pedra.

Położywszy słuchawkę na widełkach, zwrócił się Dawid do siedzących po drugiej stronie biurka agentów.

 Oto widzicie sami — rzekł, patrząc na Lucy —    nie ma dnia, żeby ktoś o towar nie pytał. Dlatego, powtarzam z naciskiem, macie w moim imieniu dobrze zmyć głowę Marcykowi. Jeżeli w tym roku kontyngent z Polski znowu się zmniejszy, zrezygnuję z jego współpracy i zwrócę się do Ironfielda. To mu oświadczcie ode mnie... Paszporty w porządku?

 Tak — odparł Artur, klepiąc się po kieszeni.

 Pieniądze i instrukcje otrzymaliście, zatem mogę wam życzyć szczęśliwej podróży i powodzenia w pracy.

 To znaczy: możemy już odejść.

Lucy odezwała się po raz pierwszy, a ton jej głosu nie uszedł uwagi bacznego na wszystko Dawida. Wyprawiwszy Artura za drzwi jednym znaczącym spojrzeniem, podszedł do swej dawnej przyjaciółki i pieszczotliwie ujął jej obie ręce.

 Co ci jest, maleńka? — spytał, starając się nadać swemu szorstkiemu głosowi możliwie najłagodniejsze brzmienie.

Jednym tchem wyrecytowała litanię swych uraz i pretensji do niego. Objął ją wpół, dźwignął się na czubkach palców, chcąc jako tako wyrównać przykrą różnicę wzrostu, bowiem Lucy przerastała go prawie o głowę.

 Maleńka moja — czulił się — przywieź mi kilkanaście gąsek, a przyrzekam ci kwartalny urlop. Wyjedziemy sobie razem do Buenos, gdzie zamierzam także rozpocząć interesy. Wyjedziemy sobie razem jak wówczas, pamiętasz?

 Pamiętam — przecięła ostro te aluzje — aż nazbyt dobrze pamiętam. Było to wówczas, kiedyś mnie wykradł z domu rodziców.

 Oooo — zdziwił się obłudnie — nigdy nie robiłaś mi wymówek z tej przyczyny. Nie żałowałaś nigdy, przeciwnie.

 Ale dziś żałuję, bo widzę, że z lekkim sercem narażasz moje życie, moją wolność, moje…

 Mniejsza z tym. — Ziewnął niegrzecznie i spojrzał ostentacyjnie na zegarek. — Jak wrócisz, pogadamy o tym obszerniej i zapewniam cię, że zapomnisz o dzisiejszych dąsach. Oglądałem dziś u znajomego jubilera śliczny pierścionek z trzykaratowym brylantem.

Ta ostatnia wiadomość zelektryzowała Lucy i kiedy pół godziny później opuszczała w towarzystwie Artura stylowy pałacyk Dawida przy Avenida Atlântica, była już najposłuszniejszym narzędziem małego herszta wielkiej międzynarodowej szajki.

 

III

 

 O, don Pedro — zawołała gruba, nalana wiedźma, wyciągając dłoń poprzez ladę do przybyłego. Przybyły, krępy, atletycznie zbudowany drab o czerwonej, obrzękłej gębie alkoholika, uścisnął podaną sobie rękę i położył na ladzie jakiś świstek papieru.

 Oto pokwitowanie. Przychodzę po dziewczynę — mruknął.

 Wiem, wiem. Dawid telefonował mi właśnie, że mogę panu Rachelę wydać.

 Spodziewam się — burknął — skoro zapłaciłem, to...

 Ciekawam, ile — wtrąciła. — Dwadzieścia tysięcy? Więcej? O, nasz stary potrafi wyżyłować — westchnęła.

Ale mrukliwy Pedro nie dał się pociągnąć za język. Machnął ręką, że nie warto o tym mówić, rozejrzał się po natłoczonej gośćmi izbie i z odcieniem wyraźnej zazdrości w głosie, zauważył:

 A u was w interesie zawsze kolosalny ruch... Tylko straszna hołota — dodał z satysfakcją.

Była to prawda. Lupanary położone w tej dzielnicy posiadały najgorszą klientelę, ale takich typów, jakie się gromadziły stale w „salonie” Elwiry, można by szukać ze świecą. Pomniejsi „kasiarze”, doliniarze spotykali się tu z paserami, nożownicy i rozpruwacze brzytwą (specjalność brazylijska) posiadali tutaj przejściowy azyl, szumowiny portowe wiodły ożywione targi z przemytnikami, a siakie takie indywiduum ubiwszy jakiś złodziejski interes, przepijało i zostawiało w rękach sprytnej wiedźmy Elwiry połowę swego „zarobku”, a potem szło zaszczycić swymi względami którąś z dziesięciu nieszczęsnych pensjonariuszek tej spelunki. Oczywiście, owe typy spod ciemnej gwiazdy stanowiły ledwie połowę klienteli lokalu Elwiry, bo reszta rekrutowała się z majtków wszystkich narodowości, których statki przybiły do portu w Rio, skutkiem czego często gęsto przychodziło do krwawych bójek likwidowanych przez policję. Wówczas ci, którzy nie łaknęli spotkania z władzami bezpieczeństwa, ulatniali się drugim wyjściem, a nazajutrz ustosunkowany Dawid Erdkrach interweniował osobiście gdzie trzeba i wszystko wracało do „normalnego trybu”.

Kiedy Pedro otrzymawszy klucz od separatki numer 6, zamknął drzwi za sobą, Elwira, trudniąca się także i paserstwem, podeszła do stolika, przy którym grono „fachowców” oglądało łupy z jakiejś wczorajszej wyprawy. Na widok biżuterii oczy jej zabłysły chciwością, ale, znając się na interesie, zrobiła wzgardliwą minę, wzruszyła ramionami, kiedy „właściciel” wymienił cenę i zaczęła szczegółowo oglądać jedną sztukę po drugiej. Wejście nowych gości przerwało jej tę czynność i skłoniło ją do wyruszenia naprzeciw przybyłych, robiąc najsłodszą minę, na jaką stać było jej wstrętną, tłustą gębę. Bo na czele garstki zabijaków, która z wielkim hałasem wkroczyła do „salonu”, szedł Jednooki, najgroźniejszy awanturnik rioskich zaułków, olbrzymie, ponure indywiduum, kryjące odrażającą bliznę w górnej części twarzy pod rondem bajecznie wielkiego sombrera.

Zaledwie Elwira zdążyła się przywitać z przybyłymi, rozległ się przeraźliwy krzyk kobiecy, drzwi separatki numer 6 otwarły się na oścież i wypadła z nich młoda dziewczyna, a za nią Pedro, klnący na czym świat stoi.

 On mnie chciał zabić! — wrzasnęła, wpijając oszalały z przerażenia wzrok w Elwirę, która jej zastąpiła drogę. Podniosła szybko w górę lewe ramię, przecięte jakimś ostrym instrumentem na przestrzeni kilku centymetrów i zbroczone krwią.

 Coś ty z nią wyprawiał? — warknął Jednooki, chwytając za kark Pedra. Tej interwencji nie wywołało jednak bynajmniej współczucie dla biednej dziewczyny. Nie! Jednooki drab chciał tylko zaznaczyć wobec tłumu świadków, że on tu jest władcą, że tylko jemu wszelkie brutalne odruchy mogą ujść bezkarnie.

A Pedro znał tego awanturnika zbyt dobrze i nie miał najmniejszej ochoty z nim drzeć kotów. Więc wyjaśnił pokornym głosem, że tę oto dziewczynę, nazwiskiem Rachela Eisenfeld, nabył na własność przed godziną, że przyszedł właśnie po nią, a poinformowany przez Elwirę, iż dziewczyna jest bardzo „niespokojna” i mogłaby krzyku narobić na ulicy, zamierzał jej zaaplikować lekki zastrzyk. Wówczas szarpnęła się, a igła skaleczyła jej ramię. Na dowód, że nie kłamie, wyjął z kieszeni małą szpryckę, jakiej używają morfiniści, Elwira zaś potwierdziła ze swej strony, iż rzecz się miała rzeczywiście tak, jak to Pedro przedstawił.

 No więc załatw to z nią — zawyrokował Jednooki, popychając drżącą dziewczynę w stronę jej nowego chlebodawcy. Lecz szczupła, wątła Rachela stawiła rozpaczliwy opór. Ku żywiołowej wesołości widzów zaczęła się szamotać z Pedrem, nie szczędząc mu kułaków i nie żałując gardła.

 Ty byś jej prędzej poradził, co? — rzekła Elwira do Jednookiego, dopingując go chytrze tymi słowami. Jakoż odniosły one pożądany skutek. Olbrzymi herszt rioskich mętów portowych podszedł do szamocącej się pary, opasał oboje swymi długimi jak u małpy rękami, dźwignął ich w górę, wniósł do otwartej separatki i jak piórko rzucił ciężkie brzemię na tapczan. Kiedy zatrzasnął za sobą drzwi i dumnie nadęty stanął znów wśród kompanii, ogłuszające brawa pochlebców stłumiły echa rozpaczliwych okrzyków Racheli.

 To ci siłacz — zachwycali się marynarze, którzy po raz pierwszy dzisiaj ujrzeli Jednookiego, a miejscowi poczęli im z zapałem opowiadać przeliczne historyjki o fenomenalnej sile portowego Herkulesa. On sam zaś kroczył zwycięsko wśród rozstępujących się przed nim opryszków, dążąc w stronę przeciwległej ściany, gdzie znajdowały się drzwi czterech separatek, oznaczone liczbami od 7 do 10.

 Moja Polacca wolna, co? — rzucił przez ramię do drepczącej przy jego boku Elwiry.

Wiedźma zaprzeczyła skwapliwie. Wskazała na kilkunastu mężczyzn siedzących na ławie przed drzwiami separatki numer 7 i urozmaicających sobie czekanie grą w karty, czytaniem gazet czy opowiadaniem pieprznych anegdot. Chcąc udobruchać krewkiego draba, zaproponowała mu parę kieliszków przy bufecie. — Ja stawiam — zaznaczyła dla zachęty.  

 Dobrze — odparł — ale przyniesiesz mi butelkę tam.

 A tamci?

 Zaczekają... Nie wierzysz? — Szybko podszedł do siedzących na ławie i zacisnąwszy kułaki wielkie jak bochny chleba, zapytał ze słodkim uśmiechem, czy „dostojni caballeros” ustąpią mu pierwszeństwa. Oczywiście nikt nie ośmielił się protestować, a siedzący na kraju, czyli ten, na którego wypadała kolejka, aż na kolanach drugiemu usiadł, byle tylko z groźnym olbrzymem nie zadrzeć. — No widzisz — rzekł Jednooki, zwracając się do wiedźmy i ryknął salwą szyderczego śmiechu. Potem wyjął z kieszeni kilka monet, zważył je na dłoni, chuchnął, podrzucił, schwycił zręcznie i należne „honorarium” rzucił Elwirze pod nogi ze wspaniałym gestem granda.

 Ale przynajmniej na tamtego zaczekaj — upomniała go, zbierając chciwie rozrzucone pieniądze i postękując żałośnie, bo schylanie się przy jej tuszy nie należało do przyjemności.

 Zgoda, tylko jak mi ten drab w ciągu dwóch minut nie wyjdzie, to zrobię z niego pasztet — odparł, siadł na ławie, spychając przerażonych sąsiadów, wyjął z kieszeni masywny złoty zegarek, zapewne łup z jakiejś świeżej wyprawy, i głośno jął liczyć sekundy.

IV

 

A w tym samym czasie Frania Żurek, pensjonariuszka z separatki numer 7, klęczała przed swym ostatnim dręczycielem i wciskając mu w dłonie małą, zalepioną kopertę, zaklinała go na wszystkie świętości, by ją wrzucił do skrzynki pocztowej. Wiedząc, że tamten nie rozumie jej ojczystej mowy, uzupełniała swe słowa wymowną gestykulacją, a reszty dopowiadały błagalne, skomlące spojrzenia jej zapadniętych oczu.

Te oczy mówiły o bezgranicznej tęsknocie za wioską rodzinną, za krajem, który opuściła lekkomyślnie, dając posłuch bajkom łotra-agenta obiecującego jej złote góry za oceanem.

Te oczy mówiły o pohańbieniu, o nieludzkiej chłoście, o zbrodniczym wyzysku białej niewolnicy, która za nędzną strawę i dwie podkasane kiecki na rok musi przyjmować od czterdziestu do siedemdziesięciu mężczyzn na dobę, która z chwilą przekroczenia progu lupanaru nie ujrzy już słońca, jak nie ujrzy go jej sponiewierane, splugawione ciało, bo zakopią je cichcem, w nocy, kiedy po dwu- lub trzyletnim pobycie w tych
murach, zakończy żywot męczennicy.

Te oczy mówiły o hańbie XX stulecia, o tej masowej zbrodni, o której wie cały świat, którą specjalna sekcja Ligi Narodów zwalcza... na papierze, ale którą się toleruje jako zło konieczne, bo Ameryka Południowa potrzebuje wciąż kobiet, bo setki różnych Erdkrachów, Marcyków, Aszerów dorabiają się na tym milionów w ciągu kilku lat. I dlatego z samej Polski wywozi się około tysiąca dziewcząt rokrocznie, a przecież Polska przestała być dawno największym dostawcą żywego towaru.

Te oczy opowiadały historię tego listu. Długie dwa miesiące biedna Frania prosiła na migi wszystkich swoich klientów o kawałek papieru i koperki zanim się znalazł taki, który jej żądanych przedmiotów dostarczył. Przez kilka tygodni przetrząsała ukradkiem kieszenie odwiedzających mężczyzn, dziesięć razy schwytano ją na gorącym uczynku i obito nieludzko, aż wreszcie zdobyła to, za czym tęskniła... ołówek! I znowu upłynęło parę miesięcy, nim jakiś wspaniałomyślny opryszek raczył jej podarować znaczek pocztowy. A potem drab uproszony, by list wrzucił do skrzynki, oddał go wprost Elwirze. Nastąpiła ścisła rewizja osobista, konfiskata, bezcennego ołówka, potem straszliwa chłosta, ostra obserwacja przez kilka miesięcy i żmudne dzieło trzeba było rozpoczynać od początku.

Te oczy modliły się więc do głupkowatego majtka, by nie zawiódł nadziei schorowanej niewolnicy, jak tamten łotr bez serca, by wrzucił list do skrzynki pocztowej i milczał przed wiedźmą Elwirą.

Te oczy ślubowały zapinającemu guziki bluzy majtkowi dozgonną wdzięczność Frani, jeśli spełni jej prośbę. I te oczy roziskrzyły się blaskami szczęścia, kiedy znudzony prośbami marynarz raczył chwycić w garść mały bilecik i podniósł go na wysokość twarzy. Na kopercie widniał adres nagryzmolony niewprawną ręką:

 

Szanowna

Maria Żurkówna

Dolinka

poczta Kutno

Polska

Europa

 

Marynarz spojrzał na niezrozumiałe dlań gryzmoły wzruszył ramionami, skrzywił w uśmiechu od ucha do ucha swą gębę patentowanego półgłówka, lecz list wsunął do kieszeni. Frania, która z bijącym sercem obserwowała grę twarzy swego klienta, objęła go teraz za nogi, przywarła ustami do jego sękatej dłoni, podniosła się z klęczek i, bełkocąc słowa gorącej podzięki, całowała raz po razu rękaw jego bluzy, coraz wyżej i wyżej, aż suchymi, popękanymi z gorączki wargami przypadła do jego niegolonej z dawna gęby. Jej radosne okrzyki zagłuszyły pukanie do drzwi. Nie dosłyszała go, jak nie dosłyszał go głupkowaty majtek, który brutalnym uderzeniem uwolnił się właśnie z objęć uszczęśliwionej dziewczyny.

 Ach, ty, Polacca! — rzucił z nieopisaną wzgardą i splunął z obrzydzeniem.

Polacca, czyli Polka, znaczy w Południowej Ameryce tyle, co prostytutka, a przykry ten synonim pochodzi z czasów przedwojennych, kiedy ziemie polskie najwięcej żywego towaru dostarczały.

W tym momencie drzwi otwarły się na oścież, potężna łapa Jednookiego chwyciła majtka za kark i wciągnęła go do „salonu”. Frania leżąca pod ścianą ujrzała jeszcze pięty majtka, którego rzucono na środek sali niby piłkę, a potem całą przestrzeń otwartych drzwi zabarykadowała potężna sylwetka wkraczającego draba. Jednooki olbrzym zamknął drzwi za sobą, zdjął sombrero, odsłaniając ohydną bliznę po cięciu, które go pozbawiło lewego oka a czoło mu przecięło aż do włosów i, zacierając dłonie, ruszył powoli w stronę dziewczyny podnoszącej się z ziemi z wysiłkiem.

 No? Moja Polacca tęskniła za mną? — warknął.

 

V

 

Na placu Praça Mauá zachciało się majtkowi skręcić papierosa. Przystanął więc, położył na kamiennej balustradzie blaszane pudełko z tytoniem, lecz razem z nim wyciągnął z kieszeni zmiętą, zalepioną kopertę.

 List? — zdumiał się. Długą chwilę nie mógł sobie przypomnieć, w jaki sposób wszedł w posiadanie tego listu, zaadresowanego cudacko. Wreszcie chytry, domyślny uśmieszek zawitał na jego bezgranicznie głupiej gębie. — Ach, to Polacca dała. Mam wrzucić do skrzynki — mruknął, rozglądając się na wszystkie strony. W świetle łukowej lampy ulicznej ujrzał skrzynkę zawieszoną na ścianie jakiegoś budynku portowego; wystarczało zrobić dziesięć kroków i gorąca modlitwa Frani Żurek byłaby wysłuchana. Lecz w tej samej chwili przypomniał sobie głupiec cięgi, jakie od Jednookiego oberwał. Jeszcze do tej pory czuł na karku stalowy uścisk łapy olbrzyma i wiedział, że krzyże, stłuczone przy upadku na ziemię, dopiero od jutra zaczną go boleć naprawdę; tak zawsze bywa ze stłuczeniem.

 Wszystko przez ten list — syknął, masując sobie kark wolną ręką. Koledzy w „salonie” Elwiry powiedzieli mu później, że Jednooki pukał dwukrotnie i skarcił go za guzdralstwo. Więc w umyśle matołka skrystalizował się teraz niezbity pewnik, że gdyby go przeklęta Polacca nie była zatrzymała, nie byłby go olbrzym obił i ośmieszył. Wobec tego należało ukarać winowajczynię... Przeprowadziwszy takie rozumowanie z niemałym wysiłkiem swego ptasiego mózgu, zamachnął się i cisnął list za balustradę, w stronę morza, skręcił papierosa, zapalił go i zadowolony, że tak łatwo pomścił swą krzywdę, odszedł z łapami w kieszeniach szerokich pantalonów. Nie widział już tego, że wiatr wiejący od oceanu ocalił list Franki od upadku w wodę.

Trzy godziny później w tym samym mniej więcej miejscu zaczęły się zatrzymywać taksówki zwożące zaspanych pasażerów, których niemiecki pocztowiec Prinz Joachimmiał przewieźć przez ocean.

 Jakiś list — zauważył zaraz Artur, lecz rozespana Lucy szarpnęła go gniewnie za rękaw.

 Zajmij się moimi walizami, nie jakimś głupim listem — syknęła, wciskając towarzyszowi w każdą dłoń po walizie.

Odeszli razem w stronę statku, sprzeczając się trochę po drodze, a tymczasem porzucony list wpadł w ręce zamiataczowi ulic. Obejrzał go z wielką uwagą, zważył w dłoni, zajrzał pod światło, czy wewnątrz nie ma jakich banknotów, po czym zaczął się głęboko zastanawiać, w jaki sposób ofrankowany list znalazł się niemal pod skrzynką pocztową, zamiast w jej wnętrzu. Rozwiązywanie tego problemu pochłonęło jego uwagę do tego stopnia, że nie dosłyszał kroków przechodzącego policjanta i przeraził się nie na żarty, kiedy ciężka dłoń „władzy” spoczęła na jego ramieniu.

 Wyciągnąłeś ze skrzynki, co?

Zamiatacz ulic zaklął na Madonnę, że to znalazł na ziemi i właśnie zamierzał wrzucić do skrzynki. Policjant wysłuchał go z niedowierzającym, ale dobrotliwym uśmieszkiem, po czym jął oglądać adres. Ochrypły ryk syreny odwrócił jego uwagę w stronę okrętu... — Gdybym list wrzucił do skrzynki, odejdzie dopiero następnym statkiem, a potem będą urągać na naszą pocztę — rozumował, a jak każdy Brazylijczyk posiadał wybujałą ambicję narodową, która wyraża się w dewizie: Brazylia musi dorównać Europie i USA, musi je kiedyś przewyższyć pod każdym względem... Wierny tej zasadzie odniósł znaleziony list i wręczył g0 osobiście rumianemu bosmanowi który grzmiał od Teuflów i Herrgottów na majtków windujących elewatorem ostatnie kufry zapóźnionych pasażerów i spuszczających te bagaże przez lukę do ładowni.

Pół godziny później tylko długa smuga dymu łączyła okręt z Pão de Açúcar, wyniosłym blokiem granitowym, który wznosząc się niemal pionowo na czterysta metrów, wita przybywające statki niby olbrzymi szwajcar i zasłużenie, z powodu swego kształtu, nosi miano Głowy Cukru. I sprawił los, że ten sam okręt wiózł list-ostrzeżenie nieszczęs...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin