ANTONI MARCZYŃSKI - Niewolnice z Long Island.doc

(1226 KB) Pobierz



ANTONI MARCZYŃSKI

Niewolnice

z

Long Island

Promotor

WARSZAWA 1989

Niniejsza edycja opracowana została na podstawie wydania z 1929 roku, nakładem Towarzystwa Wydawniczego „Rój” w Warszawie.

Ark. druk. 11,75. Ark. wyd. 12,0. Podpisano do druku i druk ukończono w czerwcu 1989 r. Papier offset kl. III 70 g.

Zakłady Graficzne w Katowicach, ul. A. Czerwonej 138.

Zam. 0844/7123/9 A-76



 

Rozdział I

 

Pułaski skrzywił się jak po occie i przystanął w miejscu. Szukał samotności za wszelką cenę, wybrał się w tym celu na plażę, kiedy cała wioska była pogrążona w głębokim śnie, a tymczasem ktoś zamierzał mu zakłócić te chwile dumania i spieszył w jego stronę.

Położę się za którymś z koszy, przeczekam, aż przejdzie i znowu będę miał spokój — pomyślał. Wybrał szybko odpowiednie miejsce i rzucił się na piasek w wąską szparę, jaką tworzyły dwa przewrócone kosze letników. Pomimo szumu fal, konających na płaskim brzegu, słyszał odgłos zbliżających się kroków, a niebawem dojrzał ciemną sylwetkę intruza. Był to szczupły jegomość, w kapeluszu o dużym rondzie i ceratowym płaszczu, który połyskiwał, ilekroć hasające na niebie baranki-obłoczki odsłoniły pucołowate oblicze miesiąca.

                               Ma astmę stwierdził przyczajony obserwator, słysząc głośny oddech tamtego. Jegomość w ceratowym płaszczu mijał właśnie jego kryjówkę. Uszedłszy jeszcze kilkadziesiąt kroków, przystanął i zaczął się podejrzliwie rozglądać na wszystkie strony, potem, upewniwszy się, że jest zupełnie sam na wybrzeżu, spróbował skrzesać ogień. Pierwsze zapałki zgasiły podmuchy figlarnego wietrzyku, lecz niebawem zapło­nęła latarka, szybko przysłonięta połami płaszcza...

                               A ten czego tam zamierza szukać? — mruknął zaciekawiony widz, wychylając ostrożnie głowę ponad kosze.

Tajemniczy wędrowiec stał właśnie na samym cyplu półwyspu. Raz jeszcze rozejrzał się dokoła, dając tym dowód wielkiej przezorności, wreszcie wydobył latarkę, podniósł ją wysoko nad głowę i zaczął nią kołysać na obie strony. Latarka była z trzech stron, nie licząc dna ani wierzchu, zasłonięta tak, że czerwone światełko migotało tylko od strony morza.

                              Tam, do diabła!... To zaczyna być wcale interesujące — syknął Pułaski, skoro chwilę później całkiem podobny sygnał zabłysnął w oddali, jak gdyby ze statku znajdującego się na pełnym morzu. Od razu zapomniał o rzekomej potrzebie samotności, znajdując duże zadowo­lenie w śledzeniu poczynań zagadkowego mężczyzny...

                              Warto zaczekać — monologował w duchu... — Któż by to mógł być, u licha? Przemytnicy? Phi... Mało prawdopodobne. Szpiedzy?... Hm., hm... Czas wyjaśni. Nie przypuszczam, aby się to miało skończyć na optycznym telegrafowaniu.

Wbrew tym przewidywaniom oba światełka zgasły, a „telegrafista” z brzegu wyciągnął się na piasku jak długi, ziewając nader donośnie...

Pułaski wyzyskał tę okoliczność znakomicie. Czołgając się lub wędrując na czworakach na przemian zbliżał się metr za metrem do śledzonego jegomościa. Ale bajecznych zasłon z przewróconych koszy zabrakło niebawem. O dalszym naśladowaniu Indian z powieści Karola Maya nie mogło być mowy, gdyż plaża była równa jak stół, a zdradliwe oko księżyca wyzierało raz po raz poprzez dziury ruchliwego welonu z obłoków. Przykucnął tedy za ostatnim koszem, czekając cierpliwie, co dalej nastąpi.

Nagle drgnął i nadstawił ucha. Kapryśny wietrzyk zmieniał usta­wicznie kierunek swych powiewów i jedno wilgotne tchnienie od strony morza przyniosło na swych lotnych skrzydłach echo jednostajnego odgłosu. Obaj mężczyźni leżący na plaży poznali natychmiast trajko­tanie spalinowego motoru, obaj podnieśli głowy jednocześnie.

                              Nareszcie — rzekł głośno jegomość w ceratowym płaszczu i zerwał się na nogi, otrzepując dłonie z wilgotnego piasku.

                              Dowiemy się przecież czegoś — mruknął znacznie ciszej Pułaski.

Warczenie motoru umilkło raptownie, kiedy łódź zbliżyła się do

brzegu na jakieś sto kroków, natomiast poprzez szum morza doleciały odgłosy jękliwego narzekania dulek (kołki w burcie) oraz charakterystycznych chlupnięć wiosłami...

— Halo! — zabrzmiał niski głos z łodzi.

Halo, tu jestem — odparł właściciel ceratowego płaszcza... — Podjedźcie bliżej. Nie mam ochoty przemoczyć trzewików.

Bas rzucił jakiś rozkaz wioślarzom. Pułaski zdumiał się, posłyszaw­szy oderwane wyrazy angielskie... Tamci dwaj rozmawiali ze sobą po polsku. Łopatki wioseł zanurzyły się znowu w wodę, dziób łodzi skierował się pod kątem prostym do linii brzegu i w chwilę później rozległ się specyficzny chrzęst szurgania dna czółna o piaszczyste dno bardzo płytkiej zatoczki. Bas zaklął siarczyście, gdy nagłe zderzenie omal go o nadprogramową kąpiel nie przyprawiło. Potem wyskoczył na brzeg, łypnął podejrzliwie oczami w stronę koszów, przywitał się ze szczupłym jegomościem i klepiąc go protekcjonalnie po barkach, rozpoczął z nim ożywioną rozmowę.

Pułaski zamienił się cały w słuch. Niestety tamci rozmawiali głosem tak przyciszonym, że pochwycił zaledwie kilka słów jak: jutro, szes­naście, kuter, manewry, hydroplan, brat, policja.

Rozmowa trwała pół godziny. Potem łódź motorowa wyruszyła w północnym kierunku, unosząc ze sobą właściciela grubego głosu i pokaźnego brzucha, podczas gdy jegomość w ceratowym płaszczu zawrócił w stronę uśpionej wioski, sapiąc po drodze jak miech kowalski.

Pułaski wyprostował kości i otrząsnął ubranie z piasku. Nie był zdecydowany, jak postąpić. Zaalarmować policję? Nonsens! To nie byli przemytnicy, ani szpiedzy. Wprawdzie mówili coś o jakichś manewrach i hydroplanie, ale to jeszcze nie żaden dowód zbrodniczych zamiarów. Szpieg byłby przyniósł ze sobą jakieś papiery, dokumenty, mapki, czy coś w tym rodzaju, tymczasem jegomość w ceratowym płaszczu absolutnie żadnego pakunku ani teczki przybyszowi nie wręczył. Pogadali ze sobą i rozeszli się każdy w swoją stronę. Ale z drugiej strony taka schadzka nocna, porozumiewanie się umówionymi sygnałami świetlnymi itd., itd. wszystko to nie wróżyło nic dobrego. Uczciwy człowiek nie potrzebuje się ukrywać po nocy...

Pułaski rzucił wzrokiem za znikającą sylwetką astmatycznego jegomościa...

Ciebie teraz śledzić byłoby stratą czasu — mruknął pod nosem.

Zapamiętałem dobrze twoją antypatyczną fizys i poznam cię wśród tysięcy, a co dopiero wśród tych kilkuset letników. Dowiedzmy się raczej czegoś bliższego o tamtych panach... Ten opasły jegomość także mi się nie podoba — dodał, przypominając sobie rysy okrągłego oblicza tajemniczego pasażera motorówki, które dojrzał przelotnie w blasku księżyca...

Widok wyciągniętych na brzeg łodzi rybackich podszepnął mu śmiały plan śledzenia motorówki, która przecież nie mogła przyjechać z bardzo daleka, ani wyczekiwać godzinami na pełnym morzu na umówione sygnały, lecz musiała należeć do jakiegoś okrętu, zakotwiczo­nego opodal.

Powziąwszy zamiar przeniknięcia zagadki jak się da najgłębiej, nie tracił czasu i okiem znawcy wybrał spomiędzy kilkunastu łódek — najb­szą; nie bez dużego wysiłku zepchnął ją w morze, zdjął marynarkę, położył ją na tylnej ławeczce, pochwycił wiosła, a odbiwszy od brzegu silnym podrzutem ramion, popłynął w ślady cichnącego echa motoru tamtej łodzi.

 

Rozdział II

 

Motorówka umilkła już dawno, lecz samotny żeglarz wiosłował dalej niezmordowanie, wiedząc, że dąży we właściwym kierunku. Albowiem obejrzawszy się wstecz przed chwilą, ujrzał błyski kilku światełek i usłyszał skrzypienie bloków, za pomocą których windowano najwidoczniej przybyłą łódź na pokład jakiegoś statku...

                              Że się też nie boją, aby ich inny okręt nie najechał — szepnął widząc, jak światełka gasły jedno po drugim.

Z zadowoleniem stwierdził, iż nadciągająca od północy chmura zbliża się powoli, lecz stale ku srebrnej tarczy księżyca. Nie lękał się, iż zabłądzi w powrotnej drodze, gdyż najpewniejszym przewodnikiem miały mu być równomierne błyski latarni morskiej na Helu, które liczył teraz dla urozmaicenia sobie monotonnej pracy przy wiosłach...

Zanim owa chmura zakryła księżyc, dojrzał kontury parowca. Był zawołanym sportsmenem i nie czuł żadnego zmęczenia, pomimo że, jak na oko obliczał, statek stał na kotwicy w odległości jakichś sześciu kilometrów od cypla półwyspu helskiego...

                              Może się zresztą mylę — rzekł, zerknąwszy na zegarek. — Nie więcej jak pięć kilometrów, sądząc po czasie.

Przyszło mu na myśl, że załoga parowca, który unika portu i przez niezapalenie lampek na masztach naraża się w każdej chwili na katastrofalne zderzenie z innym statkiem, musi mieć poważne powody do obaw przed zetknięciem się z obcymi ludźmi, a dla ostrożności mogła postawić wartę na pokładzie, aby nikt z lądu nie zbliżył się niespodzie­wanie.

                              Opłynę ich półkolem. Od strony pełnego morza nie obawiają się chyba niczyjej wizyty.

Tak postanowiwszy, zatoczył wielki łuk i z zachowaniem wszelkiej ostrożności zbliżał się do tkwiącego nieruchomo parowca. Niekiedy przestawał wiosłować, nasłuchiwał, po czym znowu zanurzał wiosła, by przysunąć się o dalsze kilkanaście metrów...

                              Zgrabne cacko — szepnął z uznaniem — wygląda na prywatny jacht, ale coś mi na to za wielki. Będzie miał chyba z tysiąc ton. Zobaczymy, z kim mamy przyjemność.

Płynąc równolegle do kadłuba białego okrętu, podjechał do dziobu. Na śnieżnym tle widniały duże, złocone litery, tworzące imię parowca: „Afrodyta”.

Wokoło panowała absolutna cisza, jeśli nie liczyć jednostajnego chlupotania fal, obryzgujących ze złośliwym uporem podniesioną rufę. Na pokładzie były pustki. Na próżno wypatrywał jakiejś sylwetki, choćby dyżurnego oficera, chociażby majtka. Grobowe milczenie zale­gało pokłady...

I nagle tę ciszę uciążliwą, przygniatającą przerwało westchnienie tak głośne, tak bolesne, że za jęk można by je było poczytać. W chwilę później zabrzmiał śpiew...

                              Rosjanka? — mruknął Pułaski. — Tak, niewątpliwie. Tylko ro­dowita Rosjanka może mieć taki akcent.

Zagadkowa syrena nie przeszła zapewne żadnej szkoły śpiewackiej, lecz materiał jej głosu był pierwszorzędny, a wykonanie popularnej piosenki tak artystyczne, tak oddające bezbrzeżną tęsknotę duszy rosyjskiej, że Pułaski zasłuchany, zadumany wciągnął wiosła, nie bacząc, iż mrówcza praca fal znosi go i lada chwila może rzucić wątłą łódeczkę o potężny bok statku.

Ale śpiew Rosjanki zbudził także inne echa, inne wywołał na­stępstwa...

Gdzieś drzwi trzasnęły, pchnięte niecierpliwą ręką, zadudniły ciężkie kroki, zabrzmiały niewybredne przekleństwa. Śpiewająca kobieta nie słyszała widocznie tych oznak nadciągającej burzy, bo tęskna melodia wibrowała dalej w czystym powietrzu...

                              To w którymś z tych małych okienek — szepnął samotny żeglarz, przesuwając się machinalnie w kierunku źródła głosu.

Piosenka osiągała swe fortissimo i urwała się najniespodziewaniej, jakby potworny lęk położył zimną pieczęć milczenia na ustach śpiewa­jącej...

Chwila ciszy, którą przerwał złowrogi zgrzyt klucza w dużym zamku...

                              Znowu wyjesz? — zahuczał niski głos męski, który Pułaski poznał od razu i ciągnął dalej nader wątpliwą ruszczyzną: — Przedwczoraj dostałaś baty, dzisiaj inaczej z tobą pogadam... Hej, chłopy!... Związać mi tę bestię i na dno statku z nią...

                              Precz, zbiry — zakrzyknęła rozpaczliwie napadnięta.

Pułaski nie wierzył uszom. W kabinie rozgrywała się jakaś straszliwa scena, której odgłosy dochodziły wyraźnie dzięki otwartemu okienku. Usłyszał jeszcze kilka przerażonych okrzyków, potem jakby łoskot upadającego ciała, zduszone brutalną łapą charczenie, a potem... świst i echa razów. Tak!... Nie mylił się. Ktoś okładał bykowcem, czy pasem rzemiennym bezbronnego człowieka, który po każdym ciosie wydawał bolesny jęk, zrazu głośny, potem coraz cichszy, coraz cichszy, aż zamilkł...

                              Sir, ona zemdlała — obwieścił ktoś po angielsku.

                              Milcz, bydlę! — odparł bas w tym samym języku. To ich stary wybieg, ale nie mnie wziąć na kawał... Zanieście ją do mojej kabiny... Już ja ją prędko ocucę... No dalej, marsz, psy przeklęte!...

Znowu rozległ się łoskot zatrzaśniętych drzwi i zapanowała gro­bowa cisza, jak przedtem...

Pułaski przetarł oczy, aby się upewnić, że nie śnił, że cała ta potworna scena, jaka się rozegrała tu, obok, za żelazną ścianą parowca nie była wytworem wyobraźni, przywidzeniem, lecz straszną rzeczywistością...

Chwilami robił sobie wyrzuty, że nie krzyknął, że powinien był interweniować, lecz głos rozsądku radził inaczej. Ludzie, którzy w dwudziestym stuleciu nie wahali się wziąć biednej Rosjanki, którzy odważyli się katować aż do utraty przytomności, musieli posiadać organizację pierwszorzędnych zbrodniarzy, a z taką organizacją nie można było rozpoczynać walki w tak nierównych warunkach...

                              Mam nić w ręku — szeptał, zaciskając pięści na wspomnienie tragedii, której był mimowolnym świadkiem. — Mężczyzna w cera­towym płaszczu wyśpiewa, kim są ci ludzie, kim jest przede wszystkim ten gruby oprawca... Ooo, wszystko wyśpiewa, skoro go wezmę na spytki... Tej nocy jeszcze zrobię doniesienie... A statek nazywa się „Afrodyta”... To druga nić, po której dojdziemy do kłębka... Miałem dobre przeczucie, że...

Urwał w pół zdania, gdyż wydawało mu się, że słyszy delikatny szept... Nie... To nie było złudzenie... Szept powtórzył się znowu... W piątym okienku, licząc od kabiny, w której rozegrała się ohydna scena, zamigotał jakiś jasny przedmiot...

                              Ręka?... Ludzka ręka? — powtórzył...

Kiedy podpłynął łódką aż pod owe okienko, ujrzał przylepioną doń twarz bardzo młodej dziewczyny. Usta jej poruszały się z oszałamiającą szybkością, rzucając gorączkowym szeptem całe potoki słów, z których niestety nie zrozumiał ani jednego.

                              Po jakiemu ona mówi, u licha? — zniecierpliwił się w końcu:

                              Do you speak english?...

Dziewczyna zaprzeczyła poziomym ruchem głowy, której mimo wysiłków nie mogła przecisnąć przez zbyt wąski otwór kolistego okienka. Ten sam gest przeczenia wykonała, kiedy zagadnął, czy rozumie po francusku, po polsku i po niemiecku. Za to oczy jej mówiły wymownie o przeżytych chwilach rozpaczy, smutku, trwogi śmiertelnej. W tych podłużnych, wyrazistych oczach malowało się tyle nieludzkiego przerażenia, że Pułaski powziął podejrzenie, iż ma przed sobą obłą­kaną...

                              To jedna z ofiar bolszewickiej Rosji — pomyślał współczująco: — Prosi mnie o coś, to jasne. Trudno nie pojąć błagalnej modlitwy jej pięknych oczu, ale żebym choć jedno słowo mógł zrozumieć z tej paplaniny...

Wreszcie zrozumiał jedno...

                              Ryga? — powtórzył w formie pytania...

Radosny uśmiech rozjaśnił bladą jak płótno twarz męczennicy. Przytaknęła głową, ruchem powiek, wyrazem twarzy i kilkakrotnie powtórzyła nazwę stolicy Łotwy.

Potem cofnęła głowę. Myślał, że rozmowa skończona, gdy w tym samym okienku pojawiły się dwie ręce z rozstawionymi palcami. Dłonie wykonywały pionowy ruch z góry na dół, raz, drugi raz, jedna dłoń znikła, druga zrobiła ten sam gest, ale z podwiniętym kciukiem...

Aha, dwadzieścia cztery — domyślił się Pułaski — Chce przez to powiedzieć, że ma 24 lata... Hm... Nie byłbym nigdy przypuścił... Wygląda co najwyżej na szesnaście... A może...

Urwał i nastawił ucha. Wydawało mu się, że gdzieś wysoko jak gdyby na pokładzie... Nie... To złudzenie... Ten tajemniczy okręt, tak milczący na pozór miał w sobie tyle niesamowitych niespodzianek, że najlżejszy szmer wydawał się groźny...

Kredowa twarz dziewczyny zajaśniała ponownie w okienku. Pułaski miał się sposobność przekonać o swej pomyłce...

Stanowczo nie ma więcej niż szesnaście... Więc liczba dwadzieścia czt...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin