Masoneria w Gwiezdnych wojnach.rtf

(8694 KB) Pobierz

Masoneria w Gwiezdnych wojnach

 

 

 

Kosmiczna chała

Nie będę się tu osobiście wyżywał nad filmem "Gwiezdne wojny – mroczne widmo". Film uznałem, uznaję i będę uznawał za niebezpieczny z duchowego i moralnego punktu widzenia (jest po prostu ewidentnie reklamówką propagującą nachalnie ideologię religijną New Age).

Tym razem chciałem poświęcić uwagę jego wartości artystycznej, a przy okazji ogólnemu upadkowi kultury, którego jest czytelnym znakiem. Głos oddam tu jednak krytykom filmowym takiej rangi jak Zygmunt Kałużyński i Tomasz Raczek. Można im wiele zarzucić (także głoszenie ideologii bliskiej New Age), ale nie można im odmówić wysokiego poziomu kultury i artystycznego smaku. “Gwiezdne wojny – mroczne widmo” wyraźnie ich zirytował.

Kałużyński w rozmowie obu panów zamieszczonej w nr 41 “Wprost” z v1999 r. stwierdza, że film jest wydarzeniem marketingowo-handlowym. Raczek pyta go dlaczego nie powiedział “filmowym”. Na to Kałużyński: “Odkąd istnieje ludzkość (…) nie było tak genialnych środków do pokazania absolutnie wszystkiego, co się wymyśli. Jednocześnie cała ta wspaniała maszyna służy treści, która nie tylko jest nędzna, ale wręcz głupia.”

Ostateczny wniosek Kałużyńskiego jest następujący: “Pierwsza część Gwiezdnych wojen to wydarzenie na rynku gier komputerowych, które bezprawnie wepchnęło się na ekrany.”

Na to Raczek: “Animacja jaka tu zastosowano, nosi znamiona pospieszności i powierzchowności, co sprawia, że wykreowane postacie poruszają się sztucznie, przypominając bohaterów gier komputerowych. Kino prezentuje dziś znacznie ciekawsze efekty niż te, które można zobaczyć w pierwszej części Gwiezdnych wojen”. Kałużyński dopowiadając stwierdza, że film go znudził bo “ta fantazja cierpi na brak fantazji”. Obaj dochodzą do wniosku, że w tym wypadku “marketing zabił sztukę”.

Ciekawa jest pojawiająca się gdzieś w środku rozmowy uwaga Raczka, że film pomimo to, że płytki i prymitywny jest dla wielu widzów za trudny. Raczek przytacza tu następującą wypowiedź jednego ze słuchaczy radiowych, który powiedział na antenie o treści filmu: “Jest zbyt trudna; nie czaję o co chodzi”.

No właśnie i tu jest drugi (po ideologii New Age) pies pogrzebany. Kultura rodzącej się na naszych oczach cywilizacji neopogańskiej jest, i musi być, jak samo pogaństwo, bliższa jaskini niż temu, co kiedyś nazywało się Europą. Produktem tej kultury są ludzie o poziomie intelektualnym przedszkolaków i mentalności aborygenów, ludzie, którzy jak te przedszkolaki i aborygeni potrzebują przede wszystkim bajek (jeżeli nie bajdurzeń), w których jest dużo strasznych “smoków” i dużo pięknych księżniczek.

“Gwiezdne wojny” są wielkim wydarzeniem marketingowo-handlowym bo stanowią taką właśnie bajkę.

 

Mroczne widmo czyli imperium New Age znów atakuje

22 lata temu pojawił się na ekranach film Georga Lucasa “Gwiezdne wojny”.

Film okazał się kasowym “hitem”. Lucas zrezygnował uprzednio z połowy honorarium żądając w zamian uzyskania praw do wszystkich mogących towarzyszyć filmowi gadżetów (koszulek, czapek, zabawek, nadruków na opakowaniach itd.). Szybko okazało się, że w ten sposób podpisał kontrakt stulecia i stał się jednym z najbogatszych ludzi w USA. Zyski z biletów przyniosły 1,5 miliarda dolarów, a Lucas na gadżetach zarobił 4,5 miliarda.

“Gwiezdne wojny” odbierane były początkowo jako naiwna bajeczka dla dzieci, która różni się tym od innych bajek, iż jej akcja rozgrywa się w świecie przyszłości naszpikowanym komputerami, robotami itp. Uznano, że film nie jest szkodliwy nawet dla najmłodszych, bo nie ma w nim żadnych drastycznych scen, bo wszystko w nim jest czarno-białe, dobre lub złe (tak, że łatwo odróżnić dobro od zła), bo wreszcie dobro zwycięża.

Długo nie zauważano, że jest to film kultowy, że stanowi on wykład i promocję nowej religii, która objawiła się początkowo amerykanom pod nazwą New Age.

Z jednej z pierwszych i fundamentalnych prac katolickich o New Age, książeczki kardynała G. Daneelsa pt. “Nowy Ład, Nowa Ludzkość, Nowa Wiara, New Age” dowiadujemy się, że w ulotce tego ruchu pojawia się takie zdanie: “Jeśli podobał ci się film Gwiezdne Wojny przyjdź do nas”.

Gdy przeczytałem, zresztą całe lata temu, książkę Daneelsa i zapoznałem się z tym zdaniem zrozumiałem wiele. Pamiętam oglądałem “Gwiezdne wojny” zaraz po ich polskiej premierze i film nie wywarł na mnie żadnego wrażenia. Ot taki sobie, nawet niezły film science fictions tyle że jakoś udziwniony. Zdziwiło mnie wtedy, że na mojego najbliższego przyjaciela, tak jak ja zbliżającego się do dwudziestki, film ten podziałał jak narkotyk. Poszedł na niego drugi raz namawiając mnie bym mu towarzyszył, potem trzeci, czwarty, piąty, szósty. Wreszcie stracił już rachubę. Wciąż mówił o tym filmie z zachwytem, wręcz miłością. Nie skojarzyłem wtedy tego z jego dalszymi losami. Wychował się w rodzinie ateistycznej. Nie był nawet ochrzczony. I nagle, niedługo po obejrzeniu “Gwiezdnych wojen”, stał się człowiekiem bardzo religijnym, ale w specyficzny sposób. Zwrócił się bowiem w pierwszym rzędzie do hinduizmu i buddyzmu, potem zainteresowały go religie staroirańska i staroegipska, wreszcie różne kulty pogańskie. Zaczął też zajmować się astrologią, spirytyzmem. Zauroczył się jogą i tzw. medytacją transcedentalną. Zainteresował się UFO. Stał się wreszcie wrogiem Kościoła. Zaczął tropić jego “zbrodnie”.

Teraz wiem, że wszystko to spowodowały “Gwiezdne wojny”. To one otworzyły go na pogaństwo, wzbudziły w nim tęsknotę do boskości uświadamiając mu, że ta boskość jest w nim ukryta i że gdy ją wydobędzie stanie się bogiem.

ównym bohaterem “Gwiezdnych wojen” nie jest Han Solo, Oui-Gon Jinn czy Mace Windu. Głównym bohaterem tego “Pisma Świętego” neopogan jest Moc – kosmiczna, nieosobowa boska siła, która ma dwie strony ciemną i jasną. (film wyraźnie prezentuje podstawy teologii manichejskiej, w której szatan i Bóg są sobie równi). “Niech Moc będzie z tobą” – to zawołanie z filmu stało się dla wielu tym, czym dla katolików jest pozdrowienie: “Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Kolejni bohaterowie kolejnych filmowych odcinków “Gwiezdnych wojen” (choćby “Imperium kontratakuje”, “Powrót Jedi”) odkrywają w sobie Moc i powoduje to, że stają się nadludźmi, że posiadają nadprzyrodzone zdolności, że mogą dokonywać czynów takich, do jakich zdolni byli tylko bogowie z greckiej mitologii. Tysiące widzów, którzy zagubili gdzieś swoje chrześcijaństwo albo urodzili się i wychowali poza nim zaczyna szukać w sobie Mocy. Ludzie ci zaczynają wierzyć, że mogą być tacy jak filmowi bohaterowie.

Być może, że jest to taki efekt jak ten, który ma miejsce przy serialu “Ostry dyżur”. Tysiące amerykanów pisze listy do aktora grającego główną rolę z prośbą o porady medyczne. Być może, że jest to jeszcze coś więcej. Jakiś przekaz do podświadomości. Jakaś manipulacja. A może kluczem do zrozumienia tego fenomenu jest po prostu to, że film potrafi kusić tak “profesjonalnie” jak sam Lucyfer. To on przecież namawiał i wciąż namawia człowieka do tego, by zbuntował się przeciwko Bogu i sam zajął Jego miejsce.

Na ekrany kin na całym świecie wszedł pod koniec 1999 r. kolejny odcinek “Gwiezdnych wojen" zatytułowany “Gwiezdne wojny-mroczne widmo”. Nikt nie powinien się dziwić, że na koszulkach, czapkach, książkach, których sprzedaż ma towarzyszyć jego projekcjom widnieć będzie oblicze, które każdy chrześcijanin łatwo zidentyfikuje jako oblicze szatana.

“Mroczne widmo” ma być filmem nie tylko roku, lecz wręcz wieku. Ma być zapowiedzią, jak głoszą to hasła reklamowe, wieku XXI. Gazety rozpływają się głównie nad tym, iż jest on owocem nieistniejącej jeszcze kilka lat temu techniki. Film bowiem w przeważającej mierze powstał w wyniku zastosowania digitalnej technologii komputerowej, która została tu użyta na niespotykaną dotąd nigdy skalę. Film jest jedną z najdroższych produkcji w historii kina. Koszty realizacji wyniosły 120 milionów dolarów. Jest to również film o niespotykanej w dziejach reklamie. Jego produkcja trwała cztery lata. Przygotowania do niego prawie dziesięć lat. Miał on wstrząsnąć światem. Przecież, jak można się to dowiedzieć z prasy, Mistrz Yoda obdarzył Georga Lucasa Mocą, a ten jest przecież nie tylko reżyserem i producentem filmu, ale również “pełnym autorem”.

Czyżby to w ten sposób, nie w ludzkiej postaci, lecz na taśmie filmowej antychryst miałby przyjść na ziemię?

 

Teologia “Gwiezdnych wojen” – uderz w stół i nożyce się odezwą

Ukazaniu się na ekranach kin filmu “Gwiezdne wojny – mroczne widmo” towarzyszyło pojawienie się w księgarniach książek związanych z tym filmem. Nie udało mi się zapewne dotrzeć do wszystkich z nich. Naliczyłem ich jednak aż… 44 (słownie: czterdzieści cztery). Zakupiłem chyba najważniejszą: “Gwiezdne wojny. Część I. Mroczne widmo” (Wydawnictwo Amber, Warszawa 1999). Jest to powieść napisana przez Terry Brooksa oparta “na opowiadaniu i scenariuszu George`a Lucasa”. Po tę właśnie książkę, jak wszystko na to wskazuje, sięgają dziś najchętniej fani “Gwiezdnych wojen”. Tak przy okazji. Książka ta znalazła się nas dziesiątym miejscu na liście zagranicznych bestsellerów 1999 i została sprzedana w ilości 26 450 egzemplarzy ( Tak, dla przykładu. “Poezje” Karola Wojtyły sprzedano w ilości 13 250 egzemplarzy).

Naliczyłem w niej ponad 60 wypowiedzi na temat, głównego bohatera tej sagi – Mocy. Można powiedzieć, że znalazłem tam kompletny, w zasadzie, wykład teologii Mocy.

Odkrycie Mocy stało się powodem założenia zakonu Jedi: “Zakon Jedi założono tak dawno, że o jego narodzinach krążyły wyłącznie legendy. Z początku zrzeszał uczonych teologów i filozofów, którzy dopiero z czasem zdali sobie sprawę z istnienia Mocy, a później długie lata poświęcili na zgłębienie jej tajników, kontemplację jej znaczenia i wreszcie jej opanowanie. Zakon z wolna ewoluował i Jedi porzucali stopniowo wiarę we wszechmoc samotnych medytacji, na rzecz odpowiedzialności społecznej i zaangażowania w sprawy świata zewnętrznego. Zrozumienie istoty Mocy w stopniu wystarczającym do jej należytego wykorzystania wymagało czegoś więcej, niż samotnych studiów, wymagało służby społeczeństwu oraz wprowadzenia systemu, który gwarantowałby wszystkim równe prawa.” (s. 26-27).

Zobaczmy. W istnieniu zakonu była dwa etapy. Charakterystyka pierwszego odpowiada “toczka w toczkę” zakonowi Różokrzyżowców (którzy są duchowymi ojcami tak masonerii, jak New Age). Charakterystyka drugiego jest charakterystyką masonerii, taką, jaka ona sama siebie przedstawia. Masoneria mówi dziś głośno o swoim planie przejęcia władzy nad światem i stworzenia Rządu Światowego. Zakon Jedi stanowi fundament już nie tylko Rządu światowego, ale wszechgalaktycznego.

Co to jest ta Moc? “Moc była pojęciem złożonym, trudnym do ogarnięcia. Wyrastała z równowagi wszechrzeczy i każde zakłócenie jej przepływu groziło zachwianiem owej równowagi.” (s. 114) “Moc skrywa tajemnice, które niełatwo jest odkryć. Jest wszechobecna, przenika wszystko, co nas otacza i wszystkie żyjące istoty są jej częścią.” (s. 50). To przenikanie nie ma natury wyłącznie duchowej. Jego pośrednikiem są bowiem tzw. midichloriany: “Midichloriany to mikroskopijne formy życia, istniejące w komórkach wszystkich żywych istot i zdolne do komunikacji z Mocą”.(s. 194) Pojawiają się one w szczególnym natężeniu w organizmach ludzi “wybranych”, z którymi żyją w symbiozie. (tamże). “Mówimy o niej, gdy dwie formy życia egzystują blisko siebie, współpracują i obie czerpią z tego korzyści. Bez nich życie nie mogłoby istnieć i nie zdawalibyśmy sobie sprawy z istnienia Mocy. Midichloriany cały czas przemawiają do nas, przekazują nam wolę Mocy." (tamże). Ich głos może usłyszeć ten wybrany, który “uciszy własny umysł”.(tamże).

Rycerze Jedi to ludzie, w których, gdy byli jeszcze małymi dziećmi odkryto midichloriany. Są oni odbierani rodzicom i szkoleni. (s. 51) Rycerze Jedi starają się działać zgodnie z rytmem Mocy, zrozumieć jej wielowymiarową istotę i, wreszcie, opanować ją. Nie mogą zanadto zbliżać się do żywej Mocy, lecz maja koncentrować się na jej “jednoczącym aspekcie”. Mają też kontaktować się “z istotami pochodzącymi z teraźniejszości” i z istotami, które zamieszkują “tę samą przestrzeń" w przeszłości i przyszłości. (s. 114). Rycerze Jedi dążą do zespolenia z Mocą (s. 49). Czynią to starając się nie myśleć, koncentrując się na bieżącej chwili, ufając instynktowi (s. 136), izolując się od otoczenia (s. 141), zanurzając się “w głębi swojej świadomości” (s. 142). “W świecie Jedi równowaga życia w Mocy stanowiła ścieżkę, wiodącą do zrozumienia i pokoju”. (s. 173) Gdy to zespolenie osiągnie odpowiedni stopień nabywają ponadnaturalnych zdolności. Mogą odczytywać cudze myśli i przewidywać przyszłość. (s. 57). Mogą, używając Mocy, przenosić przedmioty, zatrzymywać ich ruch lub nawet je niszczyć. (s. 71). Mogą widzieć wszystko z zawiązanymi oczami i to, co znajduje się za ich plecami czy w innym pomieszczeniu (s. 185). Mogą też wpływać na myślenie innych ludzi i stosując Moc zmieniać je, naginać do swojej woli, co jednak już nie zawsze im się udaje. (s. 96).

Moc ma swoją jasną i ciemną stronę. Wyznawcami tej drugiej strony Mocy są w “Gwiezdnych wojnach” Sithowie: “Pojawili się na scenie przed blisko dwoma tysiącami lat jako kult wyznający Ciemną Stronę Mocy. W pełni zgadzali się ze stwierdzeniem, że władza, z której dobrowolnie się rezygnuje, to władza stracona. Bractwo Sithów zostało założone przez zbuntowanego rycerza Jedi, samotnego odszczepieńca, który tym się różnił od swych towarzyszy, iż od początku wiedział, że prawdziwa Moc nie leży po stronie światła, lecz kryje się w mroku.” (s. 112) Zaczął on zgłębiać “Ciemna Stronę Mocy”. “Gardząc ideałami współpracy i porozumienia, oparłszy się na założeniu, że zdobycie siły dowolnymi sposobami prowadzi do pełni władzy, Sithowie zaczęli budować swą Moc w opozycji do Jedi.” (s. 112) Typowy członek bractwa jest “postacią demoniczną”, ma “bezwłosą, gładką czaszkę, ozdobioną w dodatku krótkimi rogami”. Nad Mocą panuje przynajmniej w równym stopniu, co rycerze Jedi (s. 162-163).

Rycerze Jedi oczekują na spełnienie przepowiedni zwiastującej “nadejście tego, który zaprowadzi w Mocy równowagę”. (s. 175) Wszystko wskazuje na to, że tym mesjaszem Mocy jest będący jednym z głównych bohaterów “Gwiezdnych wojen – mrocznego widma” dziesięcioletni chłopiec, który nie tylko, że ma we krwi “niewiarygodne stężenie midichlorianów” i że koncentruje w sobie Moc to, ponadto przyszedł na świat w wyniku niepokalanego poczęcia. Jego matką jest zwykła, prosta kobieta, a ojcem “essencja Mocy” (s. 175, por. też s. 120).

“Szlachetni” rycerze Jedi nie tylko panują nad Mocą, ale ustalają sami z siebie wszelkie reguły gry. Podstawowa z nich brzmi wyraźnie: “Cel uświęca środki.”. Dlatego jeden z nich, chyba “najszlachetniejszy” kradnie, gdy uznaje to za wskazane (s. 122), oszukuje posługując się Mocą (s. 132) lub stosując ją próbuje wyłudzić potrzebne sobie wartościowe rzeczy (s. 96).

Tyle chyba wystarczy. Przedstawiona wyżej koncepcja jest mieszaniną kabały (do której przyznają się masoni), manicheizmu, doktryny Różokrzyżowców i teozofii. Podpisałby się pod nią praktycznie każdy poganin reprezentujący tzw. dojrzałe pogaństwo. Jest to zarazem jedna z podstawowych wersji teologii, jakie reprezentuje New Age.

Zobaczmy. Moc to absolut, nieosobowe bóstwo, tożsame ze światem (klasyczny panteizm). Bóstwo to ma w sobie wszelkie boskie moce. Ma nawet jakieś swoje, niejasne zresztą, przesłanie. Samo jednak z siebie nie może nic. Nie jest przecież osobą. Jego boskość może zatem uruchomić tylko ktoś inny – człowiek i to wyłącznie człowiek wybrany, który ponadto jest wtajemniczony (posiada odpowiednią wiedzę – gnosis; stąd gnoza). Człowiek taki staje się, gdy panuje już w pełni nad Mocą, dosłownie Bogiem. Może on działać zgodnie z naturą (przesłaniem) Mocy. Może jednak też realizować, posługując się Mocą, swoje własne plany. Moc-bóstwo nie ma zresztą swojej jednorodnego duchowo-moralnego wymiaru. Ma przecież jasną i ciemną stronę. Zło jest tu więc przedstawione jako coś realnego, mającego swoje ugruntowanie w bóstwie, jako coś, co ontycznie (bytowo) jak i moralnie jest równe dobru. Cóż z tego, że dobro zwycięża wciąż w “Gwiezdnych wojnach”. W każdej chwili może przecież zwyciężyć zło.

Jasna strona Mocy-bóstwa nazywana “dobrem” reprezentuje opcję, która tylko pozornie jest tożsama z rozumieniem dobra zawartym w chrześcijaństwie czy choćby kulturze europejskiej. To “dobro” ma polegać na służbie ludziom. Na czym jednak polega ta służba? Co jest jej celem? Wszystko wskazuje na to, że nieograniczona niczym wolność człowieka (“Róbta co chceta.”), a następnie, co już jest logiczne, jego boskość.

Koncepcja Mocy z założenia jednak ogranicza tę wolność i boskość poprzez swoją programową kastowość. Ludzi dzieli się tam na wybranych i pielęgnujących swoje wybraństwo (to im należy się pełnia władzy nad światem), wybranych, którzy zagubili swoje wybraństwo lub nie zostali zaakceptowani przez innych wybranych (mają oni odrobinę lepszy status niż tzw. zwykli ludzi, bo są szczególnie uzdolnieni) oraz zwykłych ludzi, którym zostaje, zresztą także dla ich “dobra”,ślepe podporządkowanie się wybranym.

Dodatkowo w ramach zaprezentowanej koncepcji zarysowana jest bluźniercza koncepcja mesjasza Mocy, która jest naigrywaniem się z największych świętości chrześcijańskich, i która oczywiście ma całkowicie inną wymowę niż chrześcijańska. Ten moment teologii mocy świadczy o tym, że jest ona sformułowana właśnie tak, a nie inaczej w celu zwiększenia swej atrakcyjności w kręgu kultury europejskiej (zwiększenia konkurencyjności wobec chrześcijaństwa). Jest on zresztą żywcem zaczerpnięty z doktryny Maniego (twórcy manicheizmu).

Jeśli spojrzeć na teologię Mocy z chrześcijańskiego punktu widzenia należy stwierdzić, że jest to czystej wody satanizm. Pamiętajmy, że prawdziwy satanizm nie polega na oddawaniu czci szatanowi, ale na realizacji jego wskazań (“Bądźcie bogami”). Realizacja zaś tych wskazań jest możliwa tylko po przyjęciu takiej teologii Mocy (lub innej doktryny posiadającej te same podstawowe “wektory teologiczne”).

“Gwiezdne wojny” to więc dzieło propagandowe, które ma indoktrynować. Głosi pewną bardzo określoną doktrynę religijną, ale tak niejako przy okazji, mimochodem, nie wprost, w taki więc sposób, że jego odbiorcy często nie zdają sobie sprawy, że dociera do nich takie przesłanie i że je przyjmują. Oni po prostu w pewnym momencie uświadamiają sobie, że zaczęli wierzyć w coś, w co przedtem nie wierzyli, że to ukierunkowało ich zainteresowania i zmieniło, w konsekwencji, życie. Przypominam, że pierwsze ulotki New Age miały przyspieszać ten proces przez uświadomienie czegoś odbiorcom “Gwiezdnych wojen”. Głosiły przecież: “Jeżeli podobały ci się Gwiezdne wojny przyjdź do nas.”

Zauważmy, że ten zabieg propagandowy został dokonany w kontekście dwóch mających zwiększać jego skuteczność elementów.

Po pierwsze, atrakcyjność “Gwiezdnych wojen”. To nie jakiś nudny wykład teologiczny, ale czysta rozrywka, pełna przygód, dowcipu, sytuacji wywołujących pozytywne emocje, budzących uczucie zadowolenia, oszołamiających efektów specjalnych. Zauroczenie filmem miało pociągać, i często pociągało, zauroczenie jego teologicznym przesłaniem.

Po drugie, teologia ta została sformułowana w pewnej, wyraźnej opozycji do propozycji chrześcijańskich. Chrześcijaństwo proponuje obowiązek, cierpienie, wyrzeczenie, ascezę, trud, który owocuje, ale po spełnieniu wielu wymagań. Tu proponuje się coś prostego i łatwego, coś, co jest dosłownie na wyciągnięcie ręki, coś, co nie wymaga rezygnacji z niczego, żadnego prawie trudu, a zarazem coś, co daje efekty natychmiast i to, jakie efekty – pewne nadprzyrodzone zdolności i umiejętności, ostatecznie boskość.

Gdy ukazał się w “Naszym Dzienniku” pierwszy mój artykuł na temat “Gwiezdnych wojen” redakcja zawiadomiła mnie, że przyszło wiele listów od oburzonych fanów tego “arcydzieła”. Zdziwiłem się. Myślałem dotąd, że czytelnicy “Naszego Dziennika” rekrutują się z ortodoksyjnych środowisk katolickich. Okazuje się, że się jednak nie myliłem. Listy były od tych, którzy mój artykuł odkryli w internecie (jest tam obecny “Nasz Dziennik”) poszukując materiałów dla siebie (a więc zbierając wszystko, co dotyczy ukochanej sagi).

Listy te przeważnie zawierały wiązanki najbardziej wulgarnych przekleństw, obraźliwe uwagi pod moim adresem i adresem redakcji. Wyrażały też zdziwienie, że można nie kochać “Gwiezdnych wojen”. Fakt, iż wystąpiłem przeciwko nim większość z autorów listów próbowała sobie (i innym) tłumaczyć w ten sposób, że jestem jakimś niekompetentnym prostakiem i oszołomem. Pojawiło się tam też jednak kilka bardziej racjonalnych uwag. Przyjrzyjmy się kilku z nich.

Pan X (zastrzegł sobie anonimowość) stwierdza, że “szkaluję jego ulubiony film” i próbuje udowodnić, że przesłanie “Gwiezdnych wojen” da się pogodzić z chrześcijaństwem, a zauroczenie nimi nie prowadzi do przyjęcia jakiejś nowej opcji religijnej.( o tym, że ten film “jest nieszkodliwy” pisze wielu autorów listów powołując się na swoje osobiste doświadczenia – “Oglądałem film wielokrotnie. Jestem nim zafascynowany, ale nie zmienił on moich poglądów religijnych.”; “Nie spotkałem nikogo, kto by zmienił swoje poglądy religijne po obejrzeniu Gwiezdnych wojen". Pan X pisze tak: “Otóż jasna strona mocy NIE jest stawiana na równi z ciemną. Przykład? Proszę: mistrz Yoda w odpowiedzi na pytanie swojego ucznia “czy ciemna strona mocy jest silniejsza od jasnej?” mówi, że NIE JEST JEDYNIE ŁATWIEJSZA. A zatem czy można nazwać to stawianiem na równi? Oczywiście, że nie.” Odpowiadam: Oczywiście, że tak. To, że nie jest silniejsza i że jest łatwiejsza nie oznacza, że jest słabsza. Zwykła dwuwartościowa logika tego uczy. Pan X dodaje, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin