seipp.jerzy.krolewna.2008.polish.ebook-olbrzym.pdf

(985 KB) Pobierz
Jerzy Seipp
Królewna
Wydawnictwo „Książnica"
Nic nie było tak, jak być powinno.
Bartek Zborowski usłyszał pukanie, ale zanim zdążył odwrócić oczy od zalanego
deszczem bulaju, pierwszy oficer otworzył
drzwi i wsunął głowę do kajuty.
— Dopływamy, panie Bartku! — Z jego sztormowej kurtki kapała woda. — Jeżeli chce
pan zobaczyć wreszcie tę swoją Polskę, to zapraszam do nas. Ale proszę się ubrać, bo
leje. — Rzucił
nieprzemakalną kurtkę z kapturem na pustą koję.
— Dziękuję. — Bartek spróbował się uśmiechnąć. — Zaraz przyjdę.
Tak bardzo tęsknił za Jen, za jej śliczną twarzyczką: śpiąc, wyglądała na jeszcze
młodszą, jeszcze bardziej dziecinną. Ale też od razu przypomniała mu się ta straszna
noc sprzed roku, od której wszystko się zaczęło, kiedy nagle, bez żadnego ostrze
żenia, zobaczył swoje życie pełne wolności, kobiet i mnóstwa zmarnowanych
pieniędzy i ogarnęła go obłędna, przerażająca w swojej sile rozpacz: nic nie było tak,
jak być powinno. Musiał wtedy wstać z łóżka i przez kilka godzin wpatrywał się w noc
nad Londynem. Rozpacz narastała w nim tak nieubłaganie, że przeszedł do kuchni i
otworzył zamrażarkę. Bo właśnie tam trzymał Jacka Danielsa, rosyjską wódkę i
zupełnie niezłego armagnaca. W odruchu samokontroli spojrzał jeszcze na zegar
— dochodziła piąta rano — ale przygniatający smutek nie do-7
puścił do głosu rozsądku. Wybrał bourbona, a kiedy napełniał
nim stumililitrową szklaneczkę z kryształu tak cienkiego, że zdawało się, iż nie
udźwignie ciężkiego, zgęszczonego mrozem złota, niewiele brakowało, a wybuchnąłby
płaczem, takim ze łzami i krzykiem. Przechylił szybko szkło i pozwolił lodowemu
płomykowi spłynąć do gardła, gdzie miał zahamować eksplozję niekontrolowanej
rozpaczy.
Setka amerykańskich delikatesów nie zdążyła nawet zagrzać się w żołądku, kiedy ręka
Bartka sama nalała drugą. Jeszcze raz przechylił szklankę i jeszcze raz gęsty zmrożony
alkohol przyniósł obietnicę natychmiastowego rozwiązania wszystkich problemów i
niepokojów. Żądał jedynie kilku minut na prawidłowe wymoszczenie się w obolałym
organizmie.
— Co się dzieje? — myślał przerażony Bartek. — Co się dzieje?...
Najbardziej bał się powrotu samobójczych obsesji, które przez całe jego życie, odkąd
pamiętał, nawiedzały go i odpływały, co wcale nie znaczyło, że były przez to mniej
bolesne, mniej niebezpieczne. Wiedział, że to ataki potwora, którego nie kontroluje,
przed którym broni go jedynie błogosławieństwo instynktu samozachowawczego, i że
za którymś razem ten potwór może zwyciężyć. A mimo pociągającego wizerunku
śmierci jako bezbolesnej nirwany Bartek Zborowski czuł, że wcale nie chce umierać.
Kilka tygodni wcześniej skończył trzydzieści trzy lata. „Dlaczego nie pójdziesz do
psychiatry?" spytała kiedyś jego ówczesna miłość, gdy poskarżył się na swoją
niemożność odczuwania szczęścia. „Nie mam wyjścia. Po prostu dołączę do grupy
ponad siedemdziesięciu procent Europejczyków, którzy na jakimś etapie życia
korzystali z takiej czy innej formy pomocy psychologicznej."
— Co się dzieje? — zaspana Jen stanęła w drzwiach kuchni, przecierając oczy. Była
taka piękna; miała dziewiętnaście lat, twarz i włosy anioła, który zstąpił ze
średniowiecznego obrazu i przekornie przybrał ciało spragnione posmakowania każdej
8
nieprzyzwoitości, jaką podpowiadała jej dziewczęca wyobraźnia. Jen była religijna,
nigdy jednak nie zaakceptowała żadnego argumentu głoszącego, że miłość fizyczna to
grzech. Pewnemu rozzłoszczonemu jej nieustępliwością księdzu powiedziała kiedyś:
„Proszę to jeszcze raz sprawdzić u Pana Boga". Nie było na nią siły. I wcale nie
oznaczało to, że jest puszczalska, broń Boże!
Po prostu żeby żyć, musiała być zakochana. Była skarbem, dla którego warto poświęcić
wiele męskich rytuałów, a Bartek miał
dostatecznie dużo doświadczeń z kobietami, by wiedzieć, że takich skarbów nie
znajduje się zbyt często.
Spojrzał teraz na nią zrozpaczony, obezwładniony przez alkohol.
— Nie wiem, Jen — wymamrotał ze łzami w oczach. —
Czuję się, jakbym miał zaraz umrzeć.
Podeszła do niego. Miała na sobie podkoszulek tak króciutki, że kiedy przytuliła jego
głowę do swojego brzucha, jej miękkie jasne włosy łonowe znalazły się tuż przy jego
twarzy.
— Biedny Bartek — głaskała go za uchem. — A nie chcesz mi wierzyć, kiedy ci
tłumaczę, że to nie ty rządzisz tym przedstawieniem. — Postawiła stopę na krześle, na
którym siedział.
Nie przyciskała go; pomagając sobie ręką skierowała jego usta do swojego wnętrza. —
Musisz zacząć się modlić, kochany, po prostu musisz. Albo zginiesz. Zobaczysz, jaką
ulgę poczujesz, kiedy wypowiesz wreszcie słowa: „Niech się dzieje wola Twoja, a nie
moja, Panie".
Bartek lubił jej poranny zapach, toteż nie miał problemów z wysunięciem języka. Ale
ponieważ pozycja była dosyć akrobatyczna i niewygodna, zsunął się z krzesła na
podłogę, opierając o nie tylko głowę. Jen natychmiast przestawiła na dół stopę i
przytrzymując się oparcia, łagodnie przytulała krocze do jego ust. Rozciągając jej
pośladki lizał ją długimi pociągnięciami, chwilami zatrzymując się, aby spenetrować
językiem jej wnętrze. Pomagała mu krótkimi ruchami miednicy, starając się nie siadać
zbyt mocno.
9
— Och, kochany... kochany...
Krzyknęła krótko i oderwała się od niego, siadając mu ciężko na nogach. Całowała
jego twarz, chłonąc własne smaki.
— Kochany...
Było mu bardzo dobrze w tej chwili, lecz wkrótce znowu zrobiło się niewygodnie z tą
głową opartą o krzesło; poczuł zimno, siedząc gołym tyłkiem na deskach kuchni. Był też
za stary, żeby nie zdawać sobie sprawy z ulotności takich stanów. Ile czasu będą się
jeszcze tak podniecać nawzajem? Miesiąc? Rok?...
A kiedy bodźce przestaną działać, co może im zostać oprócz lęku przed samotnością?
Nie chciał się jeszcze poddawać.
Chciałby ją kochać do starości, do śmierci. Wiedział jednak, że to niemożliwe. Bo nie
zamierzał się z nią żenić. Bo nie chciał
z a k ł a d a ć rodziny. A Jen chciał tylko wolną, niezależną, żyjącą własnym życiem, a
nie dopytującą się o jego. Musiał wierzyć, że wkrótce go zostawi i pofrunie dalej,
dzika i swobodna.
Wolał za nią płakać, niż usłyszeć: „Chcę, żebyś poznał moich rodziców".
Statkiem zakołysało. Bartek doprowadził się do porządku, umył ręce, zapiął spodnie i
włożył kurtkę sztormową. Na pokładzie zacinał deszcz, ale jemu się podobało. Lubił
morza całego świata, lecz odkąd wpłynęli na Bałtyk, czuł coś wyjątkowego, naprawdę.
Od ponad dwudziestu lat nie był w kraju i nigdy specjalnie nie tęsknił. Teraz, po
okrążeniu całej ziemi, będzie mógł
znowu zobaczyć miejsca kojarzące się z takimi słowami, jak
„babcia", „podwórko", „zośka". Nie wiedział o tym wcześniej, ale okazało się, że nosi
w pamięci zapach Bałtyku, jego kolor, kształt fal, tak jak i szary kolor nieba z ciemną
krechą lądu przecinającą horyzont.
— No i doczekał się pan — pierwszy oficer podał mu lornetkę. — Żeby się pan tylko
nie rozczarował.
— Myśli pan, że do tej pory wykupili cały ocet? — Kiedy wyjeżdżał, nawet słodycze
były na kartki.
10
— O, sklepy to są akurat pełne, ile dusza zapragnie. Żeby tylko panu zielonych
starczyło. To już nie to co kiedyś. Drogo jak wszędzie.
— Na golonkę z wyborową w kubełku z lodem chyba jeszcze będzie mnie stać.
— W każdym razie na tę pierwszą zapraszam pana od razu tutaj, w Gdyni. Znam dobre
miejsce.
Kiedy cumowali przy nabrzeżu, było już ciemno. Jeden z celników przeprosił, że musi
porządnie zrewidować nie tylko bagaż, ale i samego Bartka.
— To przez te narkotyki — mówił, sprawdzając dokładnie jego torbę podróżną. — Z
tego kierunku musimy wszystkich badać jak doktor, do golasa.
Bartek pobłogosławił chwilę, w której postanowił, że resztki trawy, której nie spalił
podczas podróży, wyrzuci do morza.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin