pohl.frederik.cykl.gateway.tom.ii.gateway.za.blekitnym.horyzontem.zdarzen.2001.polish.ebook-olbrzym.pdf

(1117 KB) Pobierz
Frederik Pohl
Gateway
Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń
WAN
Niełatwo żyć, kiedy jest się tak młodym i tak beznadziejnie samotnym. „Idź do złotego, Wan,
kradnij, co się da! Ucz się! Nie bój się!” – mówili mu Zmarli. Ale jak tu się nie bać? Ze złotych
korytarzy korzystali głupi, ale zadziorni Starcy. Można się tam było na nich natknąć wszędzie, a już
na pewno na krańcach korytarzy, skąd gąszcz symboli nieustannie biegł ku centrum wszystkiego. Zmarli
ciągle go namawiali, żeby się tam wybrał. Może i powinien, ale co mógł poradzić na to, że się boi?
Wan nie miał pojęcia, co by się stało, gdyby wpadł w ręce Starców. Być może wiedzieli to Zmarli,
ale nie mógł zrozumieć ani słowa, kiedy już na ten temat zaczynali bełkotać. Dawno temu, gdy Wan był
malutki, gdy jeszcze żyli jego rodzice, a było to rzeczywiście dawno – złapali jego ojca. Nie wracał
bardzo długo, lecz w końcu zjawił się w ich rozświetlonym zielonym światłem domu. Drżał na całym
ciele i dwuletni Wan widział, że ojciec się boi, i tak go to przeraziło, że zaczął się drzeć wniebogłosy.
Ale mimo wszystko musiał iść do złotego, bez względu na to, czy ci ponurzy Żaboszczękowcy tam
są, czy nie, bo tam właśnie znajdowały się książki. Zmarli byli nawet znośni, ale nudziarze, łatwo się
obrażali i każdy z nich miał jakiegoś bzika. Prawdziwą wiedzę mógł znaleźć tylko w książkach i żeby
je dostać, Wan musiał iść tam, gdzie są.
Książki znajdowały się w korytarzach połyskujących złotym światłem. Były też i inne korytarze:
zielonkawe, czerwonawe czy niebieskie, ale bez książek. Wan nie lubił niebieskich, bo wydawały mu się
zimne i martwe – tam właśnie przebywali Zmarli. W zielonych nie było nic. Większość czasu spędzał
tam, gdzie wzdłuż ścian ciągnęły się migoczące czerwone pajęczyny świateł, a w zbiorniczkach
znajdowało się jeszcze jakieś jedzenie. Miał pewność, że nikt go tam nie będzie niepokoił, ale – co za
tym idzie – był sam. Złote ciągle jeszcze eksploatowano, przynosiły więc pewne korzyści i dlatego kryły
w sobie niebezpieczeństwo. Lecz teraz właśnie tu dotarł, ze złości klnąc w duchu, bo utknął. Niech
diabli wezmą tych Zmarłych! Po co słuchał ich pustej gadaniny!
Skulił się, drżąc cały w nie osłaniającym go dostatecznie krzaku jagód, gdy tymczasem dwaj
bezrozumni Starcy stali po drugiej stronie, spokojnie obskubując owoce i starannie wsadzając je w
swoje żabie gęby – dziwne, że stali tak bezczynnie! Wan pogardzał Starcami między innymi dlatego, że
zawsze coś musieli robić, zawsze coś tam ustawiali, przenosili i nawijali, jak nakręceni. A teraz stoją
sobie tutaj, nic nie robiąc, tak jak Wan.
Obydwaj mieli zmierzwione brody, ale jeden miał też piersi. Wan rozpoznał, że to samica, którą już
widział kilkakrotnie – to właśnie ona najbardziej pracowicie przyklejała kolorowe kawałki papieru czy
plastiku na sari, albo na ziemistą, cętkowaną skórę. Nie przypuszczał, że go mogą zauważyć, ale odczuł
ogromną ulgę, kiedy po chwili odwrócili się i odeszli. Nie rozmawiali ze sobą. Wan prawie nigdy nie
słyszał, żeby ci starzy ponuracy rozmawiali. A kiedy już rozmawiali – nie rozumiał ich. Sam władał
biegle sześcioma językami – hiszpańskim po ojcu, angielskim po matce, niemieckim, rosyjskim,
kantońskim i fińskim dzięki jakimś Zmarłym. Ale z mowy Żaboszczękowców nie rozumiał ani słowa.
Jak tylko odeszli złotym korytarzem, szybko rzucił się po to, po co przyszedł. Chwycił trzy książki
i już go nie było. Schronił się w czerwonym korytarzu. Starcy może go widzieli, a może i nie, reagowali
jednak powoli. Dlatego właśnie udało mu się ich uniknąć przez tyle czasu. Spędzał kilka dni
w korytarzach i znikał. Zanim się zorientowali, że się kręci w pobliżu, już go nie było. Odlatywał hen,
daleko w swoim statku.
Przeniósł książki na statek, na wierzchu koszyka z porcjami żywności. Akumulatory napędowe
zdążyły się prawie naładować. Mógł odlecieć w każdej chwili, ale uważał, że lepiej je ładować przez
cały czas. Poza tym wydawało mu się, że nie ma potrzeby się spieszyć. Prawie całą godzinę napełniał
plastikowe worki wodą, przygotowując się do nudnej podróży. Jaka szkoda, że w statku nie ma żadnych
czytaczy! Podróż nie byłaby wtedy taka nudna. A potem, zmęczony tą pracą, postanowił pożegnać się
ze Zmarłymi. Może odpowiedzą, choć niekoniecznie, może im to nawet sprawi przyjemność. Ale i tak
nie było nikogo innego, z kim mógłby porozmawiać.
Wan miał piętnaście lat. Był wysoki, umięśniony, z natury bardzo śniady, a na dodatek opalony
od lamp w statku, w którym spędzał tak wiele czasu. Silny i samowystarczalny. Musiał taki być.
W zbiorniczkach zawsze znajdował jedzenie oraz inne rzeczy, które warto było zabrać, jeśli starczało
mu na to odwagi. Raz czy dwa w roku, kiedy Zmarli sobie o nim przypomnieli, łapali go swoim mobilem
i zabierali do niszy w niebieskim korytarzu, gdzie spędzał nudny dzień, podczas którego poddawali
go szczegółowemu badaniu. Czasami plombowali mu jakiś ząb, przeważnie robili zastrzyki z witamin
i soli mineralnych o długo trwałym działaniu. Raz nawet dopasowali mu okulary. Ale się na nie nie
zgodził. Kiedy się za bardzo zaniedbywał, przypominali mu, żeby czytał i uczył się – od nich
i korzystając z wiedzy zawartej w książkach. Ale nie musieli mu tego za bardzo przypominać. Lubił się
uczyć. Poza tym, był zupełnie samodzielny. Jeśli potrzebował ubrania, szedł do złotych korytarzy
i zabierał je Starcom. Kiedy się nudził, wymyślał sobie coś do roboty. Spędzał kilka dni w korytarzach,
kilka tygodni w statku, kilka kolejnych dni w innym miejscu, a potem wszystko od nowa. I czas jakoś
leciał. Nie miał żadnego towarzystwa, nikogo, od chwili, kiedy jego rodzice zniknęli, gdy miał cztery
lata i prawie zapomniał, co to znaczy mieć przyjaciela. Nie przeszkadzało mu to. Zdawało mu się, że
żyje pełnią życia, ponieważ nie miał żadnego porównania.
Czasami myślał sobie, że miło byłoby gdzieś osiąść, ale to były tylko marzenia. Nigdy nie powziął
takiego postanowienia. Przemieszczał się tak w tę i z powrotem już prawie jedenaście lat. W tamtym
miejscu były rzeczy, których cywilizacja nie miała. Był pokój marzeń, gdzie mógł się położyć, zamknąć
oczy i zdawało mu się, że nie jest sam. Ale nie mógł tam żyć, pomimo tego, że było dosyć jedzenia i nie
groziło mu żadne niebezpieczeństwo, dlatego że z jedynego akumulatora hydraulicznego leciała zaledwie
strużka wody. Cywilizacja miała wiele takich rzeczy, których nie było na zewnętrznej placówce:
Zmarłych, książki, możliwość niepokojących poszukiwań i ryzykownych wypadów po ubrania czy
błyskotki, coś się działo. Ale tam też nie mógł żyć, bo prędzej czy później Żaboszczękowcy z pewnością
by go złapali. Dlatego właśnie przemieszczał się w tę i z powrotem.
Główne wejście do siedziby Zmarłych nie otwarło się, kiedy Wan nadepnął pedał. Prawie że rąbnął
o nie głową. Zatrzymał się zdziwiony. Pchnął drzwi ostrożnie, potem mocniej – by je otworzyć musiał
użyć całej siły. Nigdy wcześniej nie musiał ich otwierać ręcznie, choć czasami płatały figle i wydawały
przeróżne dźwięki. Zirytowało go to. Wan wcześniej miewał już do czynienia z maszynami, które się
popsuły, chociażby z tego powodu nie korzystano już z zielonych korytarzy. Ale dotyczyło to tylko
jedzenia i ciepła, a tego było pod dostatkiem w czerwonych korytarzach, czy nawet złotych. Niepokoiło
go, że ze Zmarłymi coś mogłoby być nie tak, bo gdyby się popsuli, nie miałby już nikogo.
A jednak wszystko wyglądało normalnie – pomieszczenie z pulpitami było jaskrawo oświetlone,
temperatura odpowiednia, za szybkami rozlegało się ciche brzęczenie i pojedyncze trzaski Zmarłych –
jakby snuli swoje samotne, obłąkane myśli i robili to, co zwykle, kiedy z nimi nie rozmawiał. Usadowił
się na krześle -jak zawsze musiał unieść tyłek, żeby się wpasować w źle zaprojektowane siedzenie
i naciągnął na uszy słuchawki.
– Wyruszam na placówkę – powiedział.
Nie było odpowiedzi. Powtórzył to samo we wszystkich znanych sobie językach, ale najwyraźniej
żaden z nich nie miał ochoty na rozmowę. Poczuł się zawiedziony. Czasami dwóch albo trzech Zmarłych
pragnęło towarzystwa, niekiedy było ich więcej. Mógł sobie wtedy uciąć z nimi dłuższą miłą pogawędkę
i zapomnieć o swojej samotności. Prawie tak, jakby był członkiem „rodziny” – znał to słowo z książek
i opowieści Zmarłych, lecz raczej nie pamiętał jako czegoś rzeczywistego. Było mu dobrze. Prawie tak
dobrze, jak wtedy, kiedy w pokoju snów miał przez chwilę złudzenie, że należy do setki rodzin, miliona
rodzin. Tłumy ludzi! Ale nie potrafił tego znosić na dłuższą metę. Więc nigdy nie żałował, kiedy wracał
z placówki po wodę, czy w poszukiwaniu bardziej namacalnego towarzystwa Zmarłych. Mimo to zawsze
pragnął wrócić do ciasnej leżanki i aksamitnego, metalicznego koca, który go okrywał, i do snów.
Wszystko to czekało na niego, ale postanowił dać Zmarłym jeszcze jedną szansę. Nawet jeśli nie
mieli ochoty na rozmowę, czasami udawało mu się rozbudzić ich zainteresowanie, gdy zwracał się
do któregoś bezpośrednio. Zastanowił się przez chwilę, a potem wybrał numer 57.
Doszedł do niego smutny, odległy głos, mamroczący coś do siebie.
– … próbowałem powiedzieć mu o utracie masy. Ale on miał w głowie tylko dwadzieścia kilo masy
cycków i tyłka! Ach, ta kurwa, Doris! Wystarczy tylko na nią spojrzeć i koniec, chłopcze, możesz
zapomnieć o misji i o mnie.
Marszcząc brwi, Wan wyciągnął palec, żeby wyłączyć 57. Strasznie marudziła. Lubił jej słuchać,
kiedy gadała do rzeczy, ponieważ pamiętał, że podobnie mówiła jego matka. Ale od astrofizyki, podróży
kosmicznych i innych ciekawych tematów zawsze przechodziła prosto do swoich własnych problemów.
Mając nadzieję, że powie coś interesującego, splunął w miejsce na ekranie, za którym, jak mu się
zdawało mieszka 57 – sztuczki tej nauczył się od Starców.
Ale nie miała takiego zamiaru. Numer 57 – kiedy mówiła do rzeczy, lubiła, żeby ją nazywać
Henrietta – gadał dalej o znacznym poczerwienieniu galaktyk i zdradach Arnolda z Doris, czy jak
im tam.
– Mogliśmy zostać bohaterami – pociągnęła nosem. – I dostać dziesięć milionów, a może nawet
więcej, kto wie, ile by zapłacili za kurs, a ci tylko uciekali do lądownika… Kto to?
– To ja, Wan – odpowiedział chłopiec, uśmiechając się zachęcająco, choć nie wierzył, że może
go zobaczyć. Wyglądało na to, że przez moment znowu kontaktuje. Przeważnie nie wiedziała, że z nią
rozmawia. – Proszę, mów dalej.
Nastąpiła długa chwila milczenia.
– NGC 1199 – rzekła po chwili. – Strzelec A Zachód. Wan grzecznie czekał.
– Na niczym mu nie zależało – powiedziała po kolejnej długiej chwili milczenia. – Tylko na Doris.
Była o połowę od niego młodsza. Ptasi móżdżek. Przede wszystkim w ogóle nie powinna się znaleźć
w załodze.
Wan pokiwał głową dokładnie jak Żaboszczękowiec.
– Przynudzasz – zawyrokował ostro i wyłączył ją. Po chwili zastanowienia wybrał profesora, numer
14.
– … chociaż Eliot nadal był tylko studentem Harvardu, miał wyobraźnię dojrzałego mężczyzny. I był
geniuszem. „Byłbym parą strzępiastych szponów” – oto samopotępienie zwykłego człowieka
doprowadzone do symbolicznych granic. Jak widzi samego siebie? Nie tylko jako skorupiaka. Nawet
nie skorupiaka, ale samą jego abstrakcję – „szpony”. I na dodatek – „strzępiaste”. W następnym wersie
widzimy, że…
Wan rozłączył się ponownie i splunął na ekran – na całej ścianie znać było ślady jego
niezadowolenia. Lubił, kiedy docent recytował poezję, ale nie za bardzo, gdy o niej mówił. Z tymi
najbardziej zwariowanymi Zmarłymi, jak 14 czy 57, nie miał żadnego kontaktu. Rzadko kiedy
odpowiadali, a już prawie nigdy w sposób rozsądny, więc albo słuchał tego, co właśnie mówili, albo
musiał ich wyłączyć.
W zasadzie powinien już wyruszać, ale spróbował raz jeszcze – jedyny trzycyfrowy numer, należący
do specjalnego przyjaciela, Małego Jima.
– Cześć, Wan – głos był smutny i słodki. Zadźwięczał w jego głowie jak nagły dreszcz strachu, który
odczuwał w pobliżu Starców. – To ty, Wan, prawda?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin