Kornel Filipowicz - Silberstein nie zdążył.pdf

(50 KB) Pobierz
Silberstein nie zdążył
Pewnego wiosennego przedpołudnia na małej stacyjce wysiadł z pociągu człowiek,
który okazał się moim ojcem. Twarz miał opaloną na kolor miedzi i okoloną
wąskimi pasemkami siwiejącego zarostu, tworzącego u dołu krótką spiczastą
bródkę. Ubrany był w kremową rubaszkę, ciemnozielone spodnie wpuszczone
miał w wysokie czarne buty. W rękach trzymał pleciony koszyk i ściągnięty
paskami tobołek. Człowiek ten, który, jak mówiłem, okazał się moim ojcem, pod
wpływem mojej matki szybko się zeuropeizował: zgolił brodę pozostawiając tylko
wąsy, przestał chodzić w rubaszce (było mu się ciężko z nią rozstać: bój się Boga,
przecież to prawdziwy surowy jedwab!); tylko buty wysokie jeszcze jakiś czas
nosił, bo nie miał innych. Oboje z moją mamą (babka się do tego nie mieszała)
postanowili dać sobie już spokój z tym wschodem i prze nieść się na zachód
Polski, a o tym, co nam jeszcze zostało na wschodzie, pomyśleć później, jak życie
się trochę unor muje. Zaczęliśmy znów życie tułacze, podobne trochę do tego,
jakie wiedliśmy przed powrotem ojca. Z tym że teraz było nam lżej, bo ojciec
przywiózł trochę małych, złotych pieniążków, które bardzo łatwo było zamienić na
pieniądze papierowe, za które potem kupowało się wszystko, co było do życia
potrzebne. Życie tułacze bardzo mi odpowiadało. Przepadałem za jazdą pociągami
i furkami, popasami w obcych miastach i cudzych domach. Ale pewnego dnia
ojciec mój stwierdził, że małych złotych pieniążków pozos tało już niewiele i że
trzeba zacząć pracować i zarabiać w ten sposób pieniądze papierowe.
Zatrzymaliśmy się więc w jakimś miasteczku w pół drogi między wschodem
Polski a zachodem, nad niedużą rzeką. Było to jeszcze daleko od miejsca, gdzie
mieliśmy osiąść na dłużej, to był tylko, jak mówił mój ojciec, postój tym czasowy.
Więc na razie byliśmy tu, jeszcze nie w mieście, ale w miasteczku, które ja zresztą
zaakceptowałem, bo przypominało wieś. Były tu szerokie piaszczyste ulice,
parterowe domki, ogródki grodzone płotami z desek, spo za których wystawały
tylko kiście kwitnących bzów i czu bki drzew owocowych. Kilka domów było
spalonych, z osmalonych ruin sterczały poczerniałe kominy i zwęglone belki. Było
także parę domów piętrowych - starostwo, więzienie, ratusz. Dwa kościoły, ale
jeden prawie całkiem zburzony. Słońce przypiekało, wiatr podnosił z drogi kurz.
Nad miasteczkiem wyrastały czasem na niebie ogromne białe chmury i spoza tych
chmur wysuwała się cienka i czarna niby język po zjedzeniu borówek chmura,
potem zrywał się bardzo silny wiatr i skręcał trąbę powietrzną, która wirując
toczyła się po drodze zmiatając kurz, słomę i zeszłoroczne liście.
Mimo że miasto było małe, wszyscy się w nim okropnie śpieszyli. Pędziły na
złamanie karku furmanki, woźnice strzelali z batów przynaglając konie do jeszcze
szybszego biegu. Żydzi z rozwianymi brodami biegali nie wiadomo po co tam i z
powrotem, we wszystkich kierunkach. Biegając tak spotykali się czasem z sobą,
coś mówili do siebie, potem zaraz odskakiwali od siebie i pędzili dalej. Środkiem
ulicy biegały także psy; tylko koty przebiegały drogę w poprzek, z jednej strony na
drugą. Biegłem także i ja, zawsze środkiem drogi w najgłębszym piachu, starając
się, bezskutecznie zresztą, spowodować jeszcze większy kurz niż ten, który
wzniecały furmanki. Przeważnie bieg łem najpierw ulicą główną, potem skręcałem
w prawo koło dwóch małych podobnych do siebie domków w stronę placu, przy
którym stał dom piętrowy, wpadałem do biura ojca i pytałem, czy ojciec ma już
pieniądze. Jeśli ojciec miał pieniądze, to biegłem znów szeroką ulicą na drugi
koniec miasta do sklepu Silbersteina. Z daleka widziałem cel, do którego dążyłem:
niski, pokryty zardzewiałą blachą dom, długą kolejkę ludzi prowadzącą do
zamkniętych jeszcze drzwi, jedno chude, zrudziale od upału drzewko akacjowe,
dwa małe okienka do połowy zasłonięte białymi firanecz kami, róg domu, pustą,
białą, bez okna boczną ścianę domu Silbersteina. Dom Silbersteina był przy tej
ulicy domem ostatnim, więc w prawo od tej ściany było już tylko puste niebo.
Poza domem, stąd jeszcze niewidoczne po dwórze urywało się nagle stromą
skarpą pokrytą odłam kami cegieł, czerepami rozbitych garnków glinianych i róż
nym dziwnym żelaziwem. Jeszcze bardziej w prawo, ale widoczne dopiero, jak się
stanęło koło domu Silbersteina i spojrzało w dół, rozciągały się szerokie, płaskie,
zielone łąki, a środkiem łąk płynęła, wiła się rzeka. Biegłem więc, a w miarę jak
się zbliżałem, coraz wyraźniej widziałem stojącą w kolejce moją mamę w
jasnobrązowej sukience i w wielkim słomkowym kapeluszu. Byłem już blisko,
dopadałem mamy, która pochylała się, a ja szeptałem jej do ucha, że ojciec
pieniądze już ma. Stawałem w kolejce, a mama mówiła: stój tu, czekaj na mnie,
póki nie wrócę,
i biegła do ojca po pieniądze. Starsi nie umieją naprawdę biegać, więc mama
raczej podbiegała, potem szła, potem znów biegła parę kroków. Tak czy owak
jednak oddalała się dosyć szybko, a niedługo potem zajeżdżał furmanką
Siiberstein, strzelając z bata i pokrzykując na konie, bo było trochę pod górkę.
Ludzie z kolejki mówili: dzień dobry, panie Siiberstein! Dzień dobry, dzień dobry,
komu dobry, temu dobry, a komu zły, temu zły - odpowiadał Siiberstein i
najpierw dawał koniowi obroku i wody, a po tem zdejmował z wozu (czasem ktoś z
kolejki mu pomagał, jak worek był ciężki) worki i ustawiał je pod ścianą. Potem z
pomocą żony wynosił długi, pomalowany na brązowo stół, na stole ustawiał wagę
i zabierał się do rozwiązywania
1 m iii'
worków. Dopiero wtedy można było zobaczyć, co było w workach. Przeważnie
fasola, groch, kasza i mąka. Silber- stein pisał kredą wielkimi literami na czarnej
tabliczce z drążkiem cenę, na przykład: 15200000, i wbijał drążek z tabliczką w
fasolę, i tak dalej po kolei. Ale jeszcze nie sprzedawał, najpierw wypijał wielką
szklankę jakiegoś męt nego płynu, wycierał spoconą twarz chustką, poprawiał
jarmułkę na głowie i dopiero zaczynał sprzedawać. Pa trzyłem na drogę, czy nie
widać mojej mamy. Niecierp liwiłem się, bo chciałem lecieć na chwilę nad rzekę.
Czasem wychodziłem z kolejki, żeby zobaczyć, jak Silberstein sprzedaje.
Silberstein był nieduży, chudy, całą twarz miał zarośniętą czerwonobrązowymi
włosami, ale śmiesznie, bo te włosy koło skóry były siwe. Szyję miał cienką i
żylastą jak łodyga słonecznika i także zarośniętą włosami. Ciągle tą swoją chudą
szyją kręcił, raz w prawo, raz w lewo. Patrzyłem, jak Silberstein zwijał z gazety
torebkę i napeł niał ją kaszą, mąką albo fasolą, ważył, dosypywał, od- sypywał,
brał pieniądze, sięgał do szuflady, grzebał w kupie banknotów, wydawał, i tak w
kółko. Było to nudne. Ale Silberstein dosyć często przerywał sprzedawanie, bo
wpa dał jakiś zziajany młody Żyd z cienkimi długimi pejsami, albo katolik w
kaszkiecie, albo nawet jakaś gruba pani w kapeluszu, coś mu szeptali do ucha, i
wtedy Silberstein mówił: na razie nie sprzedaje się, i wchodził na chwilę do domu,
potem dosyć szybko wychodził, ścierał szmatką z tabliczek stare ceny i wypisywał
nowe, na przykład fasola kosztowała teraz 16000000. W kolejce mówiło się, że to
parszywe Żydzisko znowu podbija ceny, ale jak ten, co to powiedział, docierał już
do Silbersteina, to mówił dzień dobry, panie Silberstein, i kupował dwa kilo tej
fasoli po 16 000 000. Moja mama wreszcie zastępowała mnie w kolej ce, a ja
zjeżdżałem na butach po skarpie, biegłem nad rzekę
i mogłem popatrzeć, jak przeźroczysta woda przesuwa się powoli nad
piaszczystym dnem, jak falują długie warkocze roślin wodnych, jak wśród roślin
pływają leniwie małe rybki, a szczeżuja odbywa wędrówkę po dnie zostawiając
po sobie w piachu długą bruzdę, którą płynąca woda powołi zaciera. Czasem
zdejmowałem buty, wchodziłem do wody i próbowałem złapać rękami rybkę albo
wyjmowa łem z wody szczeżuję i chciałem ją otworzyć, ale ona szybko wciągała
swoją białą nogę do środka, zamykała się i robiła się twarda, ciężka i niedostępna
jak kamień. Kiedy wracałem do kolejki, mama moja była już blisko stołu i wkrótce
szliśmy powoli do domu dźwigając za uszy wielką płócienną torbę, pełną fasoli,
grochu, mąki i kaszy. Czasem mama mówiła: żeby go diabli wzięli, znowu pod
niósł cenę na mąkę o milion. Ale ci, co stali w kolejce za nami, płacili jeszcze
więcej.
W tym miasteczku przeżyliśmy coś dwa czy trzy miesią ce. Po niebie
przepływały chmury i zasłaniały czasem słońce, wiały wiatry, które podnosiły z
ulicy kurz, prze kwitły dawno bzy, pachniało sianem i końmi. A ja biega łem tam i
z powrotem. Czasem drogę przebiegał mi kot, wtedy mówiłem do siebie tfu, tfu,
albo napadało mnie jakieś psisko, leciało koło mnie i szczekało jak opętane, ale ja
krzyczałem hajda do budy! i pies się ode mnie odczepiał. Żyd Silberstein podnosił
ciągle ceny, był coraz chudszy, a jego bladoniebieskie oczy robiły się coraz
bardziej mętne, maślane, jak mówiła moja mama. Coraz częściej go też nie
bywało, bo podobno jeździł gdzieś daleko furmanką po towar, a sprzedawała jego
żona, o wiele od niego sym patyczniejsza, pulchna, z różowymi policzkami, w
jasnej, przekrzywionej na głowie peruce. Czasem ze swoich wy praw Silberstein
wracał pustą furą, zeskakiwał i mówił:
- dzisiaj już nie sprzedajemy, może jutro będziemy sprze dawać — i zamykał drzwi
na klucz. Były dni, kiedy Silber stein sprzedawał tylko kaszę albo tylko groch,
bo nie miał mąki ani fasoli. A ja wciąż biegałem, zmieniałem mamę w kolejce,
mama przynosiła od ojca z biura zaliczkę. A w ogóle, to pieniędzy było coraz
więcej, były nowiutkie, szeleszczące i pachnące farbą, z orłem, Kościuszką i
jakąś nieznajomą panią, ale ponieważ tych pieniędzy było coraz więcej, więc
mama musiała sobie uszyć z szarego płótna
specjalną torebkę zapinaną na guziczek. Ojciec mój twier dził, że po żniwach
powinno być u Silbersteina trochę więcej kaszy i mąki, i rzeczywiście było więcej,
ale ceny były jeszcze wyższe.
Pewnego dnia rano biegłem jak zwykle z wiadomością od ojca, że dostał
zaliczkę, więc żeby mama zaraz przyszła po pieniądze. Dzień był trochę
chłodnawy, wiał bardzo silny wiatr od strony rzeki, drobne cienie chmurki biegły
szybko po niebie i coraz to zasłaniały i odsłaniały słońce. Ale mojej mamy w
kolejce nie było. A nie było jej dlatego, że w ogóle nie było kolejki. Dom
Silbersteina zamknięty był na cztery spusty, okna zasłonięte drewnianymi okien
nicami, drzwi wejściowe, obite zardzewiałą i dziurawą blachą, zamknięte były na
kłódkę. Oparty o ścianę domu stał jakiś chłop. Odstawił właśnie biczysko
opierając je
o mur i skręcał papierosa. Nie wiedziałem, co zrobić, co powiedzieć, stałem i
patrzyłem na chłopa. Chłop zapalił papierosa, potem spytał:
— Co tak stoisz i patrzysz?
— Czy pan Silberstein dzisiaj nie będzie sprzedawał?
— Silberstein nie będzie już nigdy sprzedawał, bo się powiesił — odpowiedział
chłop i splunął.
— Aha, to znaczy, że ani jutro, ani pojutrze?
— Nigdy, bo się powiesił. Rozumiesz po polsku?
— Tak - odpowiedziałem.
Odwróciłem się i ruszyłem pędem do domu z wiadomoś cią, że Silberstein nie
będzie już sprzedawał, bo się powiesił, ale babka już wiedziała, a mama wróciła
dopiero za chwilę, bo szukała mnie. Okazało się, że wiedział już także ojciec.
Kiedy ojciec przyszedł na obiad, siadł za stołem i wyjął z kieszeni gazetę, moja
mama powiedziała:
— Ale właściwie dlaczego ten głupi Silberstein się powiesił?
— Nie zdążył — odpowiedział ojciec z nosem w gazecie.
— Co to znaczy nie zdążył? Nie rozumiem.
— Po prostu nie zdążył.
— Może byś odłożył gazetę, zaraz będzie obiad - powie działa moja babka i
poszła do kuchni po zupę.
Ojciec opowiedział nam przy obiedzie, w jaki sposób doszło do tego, że
Silberstein musiał się powiesić. Babka i mama moja zrozumiały, ale ja nie bardzo.
Spróbujmy to jednak zrozumieć, więc tak: Silberstein jeździł na wieś furmanką i
kupował u chłopów za dolary mąkę, kaszę, groch i fasolę, potem to sprzedawał
nam za papierowe pieniądze, a później kupował za te pieniądze dolary u ta kich
różnych, którzy się tym zajmują, znowu jechał na wieś, i tak w kółko. Chłopi nie
chcieli już niczego sprzeda wać za pieniądze papierowe, tylko za dolary albo
pieniążki złote, ale ponieważ dolar i złoto z godziny na godzinę drożały, a
Zgłoś jeśli naruszono regulamin