Kornel Filipowicz - Chwila na wolności.pdf

(38 KB) Pobierz
Chwila na wolności
Schodziłem powoli w dół, opierając się łokciem
o
poręcz. Nie czułem w nogach żadnego bólu, tylko sztywność i
zdrętwienie, lewą nogę miałem gorszą. Na dole, koło portierni, zatrzymałem się,
gdyż idący przede mną gestapowiec przystanął
i zapytał, czy nie było dla niego listów. Żołnierz w hełmie, z pistoletem w
otwartej pochwie na pasie, powiedział, że nie było, i spojrzał na mnie.
W jego
twarzy jak w lustrze odczytałem swój wygląd. Musiałem budzić obrzydzenie.
Wyszliśmy na ulicę. Tuż przy krawężniku stał otwarty samochód, ten sam,
którym przywieziono mnie tu, z więzienia. Mój gestapowiec otworzył mi drzwiczki,
wsiedliśmy. Szofer odwrócił się i zapytał tak samo jak poprzednim razem:
-Wohin?
- Nach Hause - odpowiedział mój gestapowiec i uśmiechnął się. Szofer także
się uśmiechnął, odwrócił się, pochylił, nacisnął starter, ale motor nie
chciał
zapalić. Mój gestapowiec spytał, co się stało, szofer odpowiedział, że nic
poważnego. Wysiadł, podniósł na chwilę maskę samochodu, potem wrócił i
siadł znów za kierownicą. Motor zaskoczył, wóz ruszył ostro z miejsca.
Przymknąłem oczy. Wilgotne powietrze uderzało w moją twarz i chłodziło mi
skórę. Otwierałem oczy tylko na zakrętach, kiedy samochód zwalniał, aby
wiedzieć, którędy jedzie-my. Widziałem wtedy ludzi: starzy nie patrzyli na
nas,
jakby nas w ogóle nie było, szli z głowami opuszczonymi, z oczami wbitymi w
ziemię, widocznie bali się narazić nawet spojrzeniem. Tylko dzieci zatrzymywały
się i patrzyły na nasz samochód, na Niemców i na mnie szeroko otwartymi
oczami, widziały wszystko bardzo dokładnie i zapamiętywały. Czasem
spostrzegałem młodych ludzi. Ci przyglądali się nam spokojnie, z zimną, rzeczową
nienawiścią. Ale było ich niewielu o tej porze na ulicach miasta.
Zamykałem znów oczy. Wiedziałem, że jest godzina dziesiąta rano,
kwietniowy dzień, po gwałtownym deszczu, który spadł o siódmej. Że topole mają
korony okryte drobnymi, lśniącymi listkami, a krzaki bzu rosnące w ogrodach
zroszone są kroplami, że pod krzakami z czarnej ziemi wyrastają
konwalie.
Samochód wiózł nas długą aleją, objechał z daleka wielki plac, na którym stała
furmanka pełna wiązek drzewa na podpałkę. Stary człowiek sprzedawał rogóżki
ze słomy, gruba przekupka siedziała na skrzyni i trzymała w wyciągniętej ręce
kwiaty. Przed nią stało blaszane wiadro pełne białych narcyzy. Poza tym wielki
plac był pusty. Samochód wjechał w wąską, obrzeżoną po obu stronach murem
ulicę i zatrzymał się. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że stoimy nie pod żelazną
bramą, tylko bliżej, tuż za rogiem, jakieś trzydzieści metrów od bramy. Mój
gestapowiec pochylił się, zdjął mi kajdanki, potem otworzył drzwiczki i wysiadł.
Powiedział:
- Na, geh’ nach Hause!
Popatrzyłem na bramę więzienia: rozchylała się powoli, poza nią widać było
jasno oświetlony, pusty, płaski dziedziniec, a w głębi czerwony mur
więzienia z
oknami przesłoniętymi żelaznymi koszami niby czarnymi okularami. Wysiadłem z
samochodu, przezwyciężając drewnianą sztywność nóg. Po tej stronie, na którą
wysiadłem, rósł gęsty żywopłot pokryty drobnymi, zielonymi listkami,
w
gęstwinie gałązek, bardzo blisko mnie, siedziały wróble i głośno ćwierkały. Ulica
była pusta - jej wylot, odległy ode mnie o jakieś sto metrów, otwarty był na
ruchliwe skrzyżowanie. Widać tam było przechodzących ludzi, przejechał
rowerzysta, potem wóz zaprzężony w parę koni. Z tamtej strony, wzdłuż
ocienionej murem ulicy, zawiewał chłodny wiatr i przynosił zapachy stacji
kolejowej, woń smoły i dymu, słychać było szum jadących pociągów i gwizdy
parowozów. Wysoko ponad murem, na wieży strażniczej, oparty łokciami na
parapecie i z dłońmi splecionymi na zamku karabinu maszynowego stał
wartownik i wpatrywał się we mnie. W otwartej połowie bramy prowadzącej na
dziedziniec stał strażnik i także patrzył na mnie. Na jego biodrze sterczało w
lśniącej czarnej pochwie parabellum. Czułem na swoich plecach także wzrok
mojego gestapowca i szofera. Zrobiłem dwa kroki, suwając stopami po ziemi, i
zatrzymałem się na chwilę na jezdni. Pod nogami miałem ziemię usianą
grudkami błota, żwirem, strzępami papieru, źdźbłami słomy. W płytkich
zagłębieniach stała woda deszczowa. Widziałem to wszystko jak przez
powiększające szkło, wyraźnie i bardzo ostro. Podniosłem głowę i popatrzyłem na
niebo: wydało mi się bardzo niskie, było zamglone, pokryte białymi, puszystymi
chmurami. Uczułem nagle wielkie zmęczenie i ogromne pragnienie pozbycia się
tego wszystkiego, co mi dolegało i przeszkadzało - bólu, znużenia, ciężaru ciała.
Panował spokój, wszystko dokoła było nieruchome, tylko tam, u wylotu ulicy,
panował ruch, przesuwało się, płynęło życie. Byłem na wolności i bardzo
chciałem pozostać tu.
- Na, willst du nicht nach Hause gehen?! - usłyszałem poza sobą łagodny i
jakby trochę zdziwiony głos mojego gestapowca. Popatrzyłem jeszcze raz na
otwartą bramę: wydało mi się, że wartownik na wieży zrobił jakiś ruch ręką: obaj,
on i strażnik przy bramie, uśmiechali się przyjaźnie do mnie, jakby mnie
zachęcali. Wiedziałem, że moi towarzysze z celi także patrzą i widzą mnie przez
szczelinę w zasłonie. Było cicho, słychać było tylko szmer wody cieknącej do
kanału. Byłem bardzo zmęczony, ale mogłem się jeszcze zdobyć na wysiłek, stać
mnie było na to, aby wprawić w ruch mięśnie i odbić się od ziemi. Zrobiłem
krok, ominąłem kałużę, szedłem w stronę otwartej bramy. Szedłem bardzo powoli.
Strażnik, kiedy go mijałem, patrzył na moje nogi. Szedłem przez pusty,
oświetlony słońcem dziedziniec. Koło drzwi wejściowych siedział na małej
ławeczce żołnierz SS i opalał się. Miał zamknięte oczy, jego sztywna i wygięta
czapka leżała obok niego na ławce. Usłyszałem poza sobą trzask zamykanej
bramy, potem dźwięk oddalającego się samochodu.
Kiedy znalazłem się z powrotem w celi, jeden z więźniów powiedział:
-
Patrzyliśmy, jak wam się nie chciało wracać. Ale lepiej, żeście
wrócili. Tu jakoś się żyje, może się uda przeżyć.
Ktoś po chwili powiedział:
-
To sukinsyny!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin