Kornel Filipowicz - Formikarium.pdf

(81 KB) Pobierz
Formikarium
Mając lat dwanaście lub trzynaście, powodowany ciekawością, a także
uczuciem wyższym - szlachetnym pragnieniem uszczęśliwiania istot żywych,
postanowiłem pewnego dnia założyć hodowlę mrówek. Dlaczego akurat mrówek?
Ano po prostu dlatego, że mieszkaliśmy teraz w mieście i trudno byłoby na
drugim piętrze czynszowej kamienicy urządzać na przykład fermę królików.
Miniaturyzacja hodowli była więc koniecznością, zwłaszcza że w domu były już
zwierzęta, kocica z dwoma kociętami i pies. Miałem także akwarium z rybkami.
Hodowla mrówek interesowała mnie z powodu pewnych przeżyć, których koty ani
rybki nie mogły mi dostarczyć. Koty i rybki co prawda rozmnażały się, było to
bardzo interesujące (choć czasem kłopotliwe), ale koty i rybki nie miały własnego
państwa, nie pracowały, niczego nie budowały, nie gromadziły zapasów na zimę.
Państwem mrówek natomiast rządziły królowe, bronili go żołnierze, pracowali w
nim robotnicy - zupełnie jak u ludzi. Społeczeństwo mrówek - jak to w książce
było napisane - składało się z różnych klas i zawodów. Były w nim nawet
pielęgniarki do dzieci. Na pewno inżynierowie, a kto wie, może i artyści? Tego nie
byłem pewien, ale spodziewałem się o tym przekonać, hodując mrówki i
obserwując ich życie. A może uda mi się przy sposobności odkryć coś, czego
uczeni o mrówkach jeszcze nie wiedzą?
Niestety, z książek niewiele się o hodowli mrówek dowiedziałem. W
„Miłośniku przyrody” znalazłem tylko krótki opis formikarium z bardzo ogólnymi
danymi co do wymiarów, materiału i szczegółów wyposażenia. Powiedziane było,
że pomieszczenie powinno być obszerne, a zamknięcie szczelne, aby zapobiec
ucieczce mrówek. Było to zrozumiałe; nie po to przecież zakłada się hodowlę, aby
zwierzętom pozwolić na ucieczkę. Nie miałem też zamiaru hodować mrówek w
pudełku od zapałek. Był rysunek w książce, owszem, ale bardzo niewyraźny.
Wynikało z niego, że skrzynka jest nakryta z wierzchu szkłem. Pod szkłem widać
było mrówki ciągnące dróżką między kępkami trawy w kierunku małego,
zbudowanego, jak się można było domyślać, z ziemi i patyczków mrowiska.
Rysunek, jak powiedziałem, był niedokładny, ale od czego wyobraźnia? Aby nie
tracić czasu, przystąpiłem natychmiast do budowy formikarium. Pragnienie
osiągnięcia celu bardzo, jak wiadomo, skraca czas potrzebny do realizacji dzieła.
Uwijałem się, ale pracy było dużo. Aby skończyć wcześniej, pracowałem po
całych dniach, byłbym, gdyby mi tylko pozwolono, pracował także w nocy. Po
trzech czy czterech dniach moje dzieło było gotowe. Pośpiech odbił się co
prawda trochę na wykończeniu szczegółów, ale wszystkie usterki spodziewałem
się usunąć w czasie urządzania formikarium, a nawet później, już po jego, że tak
powiem, zaludnieniu. Mało brakowało, a byłbym zapomniał o czymś tak
ważnym, jak okienka, które miały być zakryte bardzo drobną żelazną siateczką.
Na szczęście w porę sobie uprzytomniłem, że zwierzęta nie mogą żyć bez
dostępu
powietrza. Następną moją pilną czynnością była budowa mrowiska. Dlaczego ja
miałem to robić, a nie mrówki? Po prostu: głównym motywem mojego działania
była chęć uszczęśliwienia mrówek, uszczęśliwienia pod moim oczywiście okiem,
a interesy mrówek zbiegały się w tym punkcie z moją potrzebą ich
uszczęśliwiania. Chciałem im oszczędzić czasu i żmudnej pracy, a sobie
zapewnić dodatkową przyjemność budowania dla nich, dla ich szczęścia i
wygody domu mieszkalnego. Niedawno byłem właśnie świadkiem, jak na
sąsiedniej ulicy ukończono budowę domu dla pracowników magistratu.
Kamienica otoczona była jeszcze rusztowaniami, a lokatorzy wprowadzali się już
do mieszkań. W oknach pojawiły się firanki, wieczorem zabłysły światła. Ktoś
grał na fortepianie. Przed południem na podwórzu trzepano dywany. Słychać
było śmiech, krzyki, płacz dzieci. Teraz nie było już na tym domu rusztowań, a
parę dni temu widziałem naszego burmistrza, jak stał oparty na lasce
i długo
przyglądał się nowo wybudowanej kamienicy, zupełnie tak, jakby on ją zbudował i
była jego własnością. Na pewno cieszył się z tego, że ludzie mają nowe
mieszkania, że kamienica żyje, w kuchniach gotuje się obiad, że ktoś gra na
fortepianie i śpiewa, a może nawet i z tego, że dzieci się drą wniebogłosy. Nie
miałem nic wspólnego z burmistrzem, znałem go tylko z widzenia, tak mi się
napisało, bo sobie przypomniałem. Urządzanie formi-karium zacząłem więc od
budowy mrowiska. Zrobiłem je z gliny w kształcie małego kopczyka, a jego
wnętrzu poświęciłem wiele czasu i uwagi. Było dla mnie jasne, że musi w nim
być dużo korytarzyków, jamek, zakamarków, gdyż mrówki w mrowisku nie
tylko śpią, ale wychowują dzieci i gromadzą zapasy. Do środka mrowiska
prowadziła jedna, szeroka brama i trzy wejścia zapasowe. Całość oblepiłem
świerkowymi igłami i ozdobiłem suchą gałązką dębową. Budowla wyglądała
okazale i przypominała mrowisko prawdziwe, w miniaturze oczywiście.
Najważniejszą pracę miałem poza sobą, ale aby wprowadzić lokatorów,
musiałem dokonać jeszcze kilku potrzebnych bardzo inwestycji, no i
uporządkować plac budowy. Czyż mogłem zapomnieć
o tak ważnym do
życia
elemencie jak woda? Oczywiście, że nie
zapomniałem! Płaska porcelanowa miseczka do rozpuszczania farb odegrała z
powodzeniem rolę jeziora. Została wkopana w ziemię
i obsypana wkoło drobnym piaskiem. Kępka trawy posadzona w maleńkiej
doniczce ocieniała i ozdabiała jezioro. Kawałek suchej gałązki z fantastycznymi
drzazgami - w tych proporcjach - był konarem wielkiego drzewa strąconym przez
burzę i rzuconym na brzeg jeziora. W ogóle okolica nad jeziorem udała mi się.
Wyglądała naturalnie, pięknie, a nawet romantycznie. Wzruszała mnie samego,
a byłem już dużym chłopcem, a cóż dopiero gdybym był tak mały jak mrówka!
Całe dno skrzynki pokryte zostało ziemią, którą przyniosłem z lasu. Nie
zabrakło mchu, kamyczków, czyli głazów, oczywiście szpilek świerkowych, kory,
pustych muszli. Było wszystko, czym pokryta jest ziemia. Zdecydowałem się
nawet na coś, co z początku wydawało mi się zupełnie niepotrzebne: w jednym
kątów skrzynki zrobiłem - śmietnisko. Tak, po prostu śmietnisko, czyli trochę
zwiędłych liści, jakieś próchno wygarnięte z dziupli, zeschnięty kapelusz grzyba,
parę kamyków, wyjątkowo brzydkich, bo nieforemnych i pokrytych pleśnią, kilka
podziurawionych przez korniki łupin orzecha laskowego i dwa zeschnięte na kość
chrabąszcze majowe. Było to z mojej strony odważne pociągnięcie, ale czyż nie
miałem prawa tego robić? Świat nie składa się przecież z samych tylko rzeczy
pięknych, nie wszędzie są wygodne ścieżki i płyną czyste strumyki. Są miejsca,
które ja sam muszę omijać, aby nie podrzeć sobie spodni, nie podrapać nóg, nie
wpaść do błota po kolana. Jakieś dzikie wykroty, bezdroża, cuchnące zgnilizną
bagna. Niech sobie będzie takie miejsce w moim świecie mrówek, które ma być
przecież częścią całego świata albo, lepiej powiedziawszy, pomniejszeniem
kawałka świata. Ostatnią moją pracą z tych najważniejszych, bo liczyłem się
jednak z tym, że będę musiał wykonać jeszcze mnóstwo drobnych naprawek i
ulepszeń, ale to już po wprowadzeniu mrówek, otóż ostatnią moją ważną pracą
była budowa dróg. Z obserwacji wiedziałem, że mrówki łażą wszędzie, ale mają
jedną drogę główną, na której panuje ruch jak na autostradzie. Wytyczyłem więc
jedną prostą, szeroką, prowadzącą przez całą szerokość formikarium drogę, od
jeziora aż do bramy mrowiska. Zbudowałem także dwie boczne, trochę węższe,
drogi łączące się z szosą główną. Jedna z nich prowadziła do kępy mchu, druga
do śmietnika. Wszystkie drogi były wygodne i proste, nie omijały żadnych
z
przeszkód terenowych, tylko przecinały je. Nawierzchnia dróg była trwała,
zrobiłem ją z gipsu i posypałem drobniutkim, przesianym przez gęste sitko
piaskiem. Całość mojej pracy wyglądała imponująco i cieszyła mnie. Patrząc na
zaplanowany i uporządkowany krajobraz państwa mrówek, czułem się trochę jak
Bóg, który stworzył świat, albo co najmniej król, który go urządził i panuje nad
nim. Nie, czegoś takiego wtedy nie pomyślałem. To teraz dopiero próbuję nazwać
moje myśli i uczucia, które miałem wtedy, przed półwiekiem.
Tak więc moje państwo było mądrze urządzone i piękne, ale jeszcze puste.
Wyprawę do lasu po mieszkańców, którzy mieli to państwo „zaludnić” i ożywić,
mogłem podjąć dopiero w niedzielę. Przez następne dwa czy trzy dni, dzielące
mnie od niedzieli, o niczym innym nie mogłem myśleć. Zasypiałem wpatrzony w
piękny krajobraz mojego państwa mrówek, w jezioro, w którym odbijały się
szuwary, w białe, wapienne skały i gęste, ciemnozielone kępy mchu podobne do
sosnowych zagajników. Widziałem szosę wygodną, która prowadziła
przez
bezdroża i pustacie prosto do szerokiej bramy mrowiska. Zaludniałem w myśli ten
krajobraz pracowicie krzątającymi się istotami i życzyłem im wszystkiego
najlepszego. Niech im się w państwie, które dla nich urządziłem, dobrze wiedzie,
niech sobie żyją, pracują, bawią się i rozmnażają! Budziłem się w radosnym
olśnieniu, z uczuciem, że i ja mam po co i dla kogo żyć. Ale byłem trochę też
niespokojny: czy mchy i trawy przez noc nie zwiędły, czy ktoś nie ruszy! czegoś w
czasie gdy spałem, nie przewrócił, nie zepsuł? Biegłem w koszuli nocnej do
stolika pod oknem, gdzie stało formikarium, i stwierdzałem z radością, że
wszystko jest w takim stanie, w jakim je zostawiłem wczoraj wieczorem. Kiedy
podnosiłem szybę, czułem zapach ziemi, trawy, grzybów. Trawa zieleniła się,
mech był świeży. Podlewałem trawę i mech, patrzyłem jeszcze chwilę z miłością,
tak jest, z miłością, na swoje dzieło. Potem dopiero myłem się, jadłem śniadanie
i szedłem do szkoły.
Nadeszła wreszcie niedziela, dzień, w którym mogłem się wyprawić do lasu.
Nie miała to być zwykła wycieczka, jak tyle innych, na świeże powietrze, na
borówki czy na grzyby. Lubiłem je co prawda i cieszyłem się za każdym razem na
nowo, zupełnie jak nasz pies, kiedy usłyszał, że „idziemy na spacer”, ale trzeba
przyznać, że te wycieczki zaczęły mi się ostatnio nudzić. Rzadko zdarzało mi się
przeżyć coś naprawdę ciekawego, jakieś spotkanie z nieznaną okolicą, dziwnym
zwierzęciem albo rzadką rośliną. Tym razem pod pretekstem, że będę w lesie
krótko, bo mam dużo nauki na poniedziałek, udało mi się uwolnić od
towarzystwa ojca. Aby nie tracić czasu, tuż za miastem przysiadłem się na wóz
drabiniasty i siedząc bokiem na desce, patrzyłem na zbliżający się las. Kiedy
byliśmy już niedaleko, zeskoczyłem z wozu i pobiegłem na przełaj przez łąkę w
stronę dwóch wysokich świerków, pod którymi piętrzyło się wielkie mrowisko.
Roiły się tu dookoła tysiące czarnych istotek. Dźwigały ciężary ponad ich siły,
borykały się z przeszkodami terenowymi, ciągnęły szeregami do mrowiska.
Skupiały się wokół czegoś, pochylały nad czymś, czego nie mogłem zobaczyć, bo
było mniejsze od kropki. Zajęte były jakimiś czynnościami, których nie byłem w
stanie zrozumieć, gdyż nie przypominały niczego, co robią ludzie. Ale dzisiaj nie
miałem czasu przyglądać się mrówkom i zastanawiać nad ich życiem. Miałem co
innego do roboty. Wyjąłem z torby słoik, na którego dnie było troszkę miodu i
postawiłem go na środku szerokiej, najbardziej uczęszczanej przez mrówki drogi, i
czekałem. Z początku zapanowało wśród mrówek okropne zamieszanie i
podniecenie, ale po chwili kilka z nich trafiło jakby przypadkowo do środka
słoika - i te mrówki zaraz pokazały drogę innym. Wkrótce miałem ich w słoiku ze
sto, a może i dwieście. Odczekałem jeszcze chwilę, przykryłem prędko słoik gazą
i obwiązałem sznurkiem. Trzeba było jeszcze nazbierać trochę ,.mrówczych
jajek”, a właściwie nie jajek, tylko larw, z których miały się dopiero wykluć
dorosłe mrówki. Były to więc jakby dzieci, których nie może przecież brakować w
żadnym państwie, jeśli myślimy poważnie o jego przyszłości. Zbieranie jajek
okazało się wcale nie takie proste. Były schowane głęboko w mrowisku, musiałem
je rozgrzebywać patykiem, a potem wybierać larwy gołymi rękami. Opadły mnie
przy tym mrówki, pogryzły i tak całego oblazły, że musiałem się
rozbierać nad
potokiem do naga. No, nic, ale miałem dużo mrówek w słoiku i pełne pudełko
jajek mrówczych. W drodze powrotnej, jak na złość, nie trafiła mi się furmanka.
Zatrzymałem się jeszcze chwilę nad potokiem, bo moi koledzy łowili ryby i nie
mogli zrozumieć, aby istniało coś ważniejszego niż łowienie ryb. Kiedy indziej
mieliby rację, ale nie dzisiaj! Wróciłem do domu zmęczony, zziajany, głodny, ale
pierwszą czynnością, jaką się zająłem, było osiedlenie mrówek w państwie, które
na nich czekało. Jajka wysypałem na kupkę w rogu formikarium, w pobliżu
mrowiska, słoik otworzyłem i położyłem na boku. Skrzynkę przykryłem szybą i,
nieczuły na wołania i prośby, abym umył ręce, zjadł kolację i, jeśli nie mam
żadnych lekcji do odrobienia na jutro, kładł się spać - ślęczałem do
późna,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin