Gruszecka Aniela - Owe lata - Powieść historyczna o kronice Galla Anonima - TOM 1-2(1).rtf

(3895 KB) Pobierz

Gruszecka Aniela

OWE LATA

POWIEŚĆ HISTORYCZNA O KRONICE GALLA ANONIMA

TOM 1-2

 

 

Urodzonym humanistom, których nie cier­ piące zwłoki wezwania rynku pracy wciągnęły w różnorodne techniczne, przemysłowe, han­ dlowe i inne koniecznie potrzebne zajęcia, to pasmo z ich rodzimego zaplecza humanistycz­ nego ofiaruje

autorka

WSTĘP

Wstęp do powieści jest rzeczą raczej nie używaną. Po­ wieść w założeniu swoim poprzestaje na takim przygoto­ waniu do jej przyjęcia, jakie u czytelnika zastaje albo w które go sama zaopatrzy.

W tym wypadku wstęp wynikł stąd — na życzenie wydawcy — że Owe lata, będąc całością dla siebie, są jednocześnie częścią innej, większej całości: Powieści

o              Kronice Galla. Aby ten niewidoczny na razie związek czytelnikowi uświadomić, trzeba się uciec do wstępu.

Temat o Gallu narzucił mi się w czasie okupacji. Czy­ tanie, z możliwością zupełnego zapomnienia na parę go­ dzin o dzikim ekshibicjonizmie bestialstwa hitlerowskiego, wśród którego musiało się żyć, było swego rodzaju narko­ tykiem znieczulającym. Takie dwie czy trzy wyjęte poza truciznę dnia godziny były znacznym odpoczynkiem, wszystko jedno, czy szło o jaki kryminał angielski, czy np. właśnie o Kronikę Galla.

Kronikę oczywiście znałam, ale zupełnie pobieżnie, czy­ tałam ją dość dawno. Czytanie za okupacji stało się o wie­ le gruntowniejsze; wciągnęło w literaturę przedmiotu, mimo wojny na szczęście dostępną w Krakowie, równolegle szło swoją drogą rozważanie, jakie musiało być położe­ nie, warunki chwili i charaktery, aby stąd wynikły ta­ kie ujęcia, jakie podaje Gall. Można było rozwijać iście detektywne próby powiązania zatartych szczegółów, sche­ matycznych wskazówek, półsłówkowych z ostrożności wy­ rażeń XII wieku i rozszyfrowania ich tak, aby rzecz się dała rozumieć i widzieć w powszedniej skali ludzkiej, bez dziejowego mroku.

7

Stąd się samo wyłaniało zagadnienie stosunku piszącego mnicha, względnie jego instruktorów, do świeżego mate­ riału faktów, zdarzeń, co się wokół nich odbywały; a tak­ że stosunku późniejszych użytkowników Kroniki do jej treści.

Tak się zadzierzgnął i z wolna rozwinął, i wyrósł temat powieści o Kronice Galla, złożony z trzech członów: ma­ teriał zdarzeń, jak się działy; sposób ich przedstawienia w Kronice; użytek Kroniki dla następców.

Człon pierwszy to Owe lata, bieg zdarzeń, jakie się od­ grywały w ciągu dwudziestu kilku lat odbitej potem u Galla współczesności. Współczesność owa — koniec wie­ ku XI i początek XII — musi oczywiście być potrakto­ wana znacznie szerzej i głębiej (z innych źródeł), niż ją dał Gall w swojej Kronice, aby mogła dobrze przygoto­ wać i spełnić rolę tła, podstawy czy tworzywa, z którego Gall wyciągnął swoje krótkie opowiadania.

Tu się nasuwała kwestia archaizowania, które jednak wydało mi się w tym wypadku nie wskazane. Język owej epoki jest zbyt odległy, aby nie sprawiał przeciętnemu czytelnikowi, nawet przy bardzo ostrożnym i taktownym użyciu, pewnych trudności. A ponieważ czytelnik dzisiej­ szy jest na ogół osobą mniej czy więcej zmęczoną nerwo­ wo, nie należy obciążać go przy lekturze, i tak wymagają­ cej myślenia, jeszcze dodatkowym zadaniem umysłowym.

W odezwaniach się osób występujących odrobinę archai- zowania musi się dopuścić, ale to wszystko. To samo od­ nosi się i do drugiego członu powieści.

Drugi człon to Gall pisze Kronikę. Burzliwy w Polsce okres kilkunastu miesięcy, w których działają wśród zmie­ niających się warunków i motywów rozmaicie skierowane wpływy na pracę kronikarza.

Człon trzeci to W ręku potomnych — dziełko Galla, se­ zam zawsze otwarty i zawsze zamknięty, przez następców używany, jak potrafili, odczytując zeń, co im wiernie i roz­ sądnie pasowało; niewierne, niezrozumiałe, niepotrzebne pomijając, a nawet zmieniając według własnych poglądów, jak jest zresztą przyrodzonym i uzasadnionym sposobem radzenia sobie przez słabych ludzi z nawałnością szczegó­ łów, obrotów, wyglądów, którymi ich życie traktuje i może bezradnych zatopić.

Aż po wyżywanie się na Gallowych kartkach zaciekłej subtelności dochodzeń naukowców naszych czasów. Aż po znajdowanie w wykopaliskach dzisiejszych niespodzianych oświetleń Gallowej epoki. Aż po dochodzące stamtąd do nas echo naszych okupacyjnych doświadczeń, odbite od ówczesnej wojny niemieckiej, ledwie dosłyszalne z odleg­ łości czasu.

Te trzy części razem to Powieść o Kronice Galla.

Kraków 6 Vr 1960 r.

NAPAD

Nocowali na Dębowej Górze, dogodnej, bo okrytej i suchej, a sterczącej tuż nad wielkimi błotami Noteci, które mieli przejść przede dniem. Jesienna noc z mie­ siącem na wietku, dopiero nad ranem wstającym, by­ łaby dość ciepła, gdyby nie morszczyzna, wiatr pół­ nocny, wzdychający od chwili do chwili lodowatym tchem, przeciekającym bez trudu aż do dna lasu, w pod­ szycie z paproci i krzaków. Południowa strona kępy, od rzeki, była zaciszna, i tam się rozłożyli, ale bez ogni. Dowódca zakazał palić: wyprawa miała być utajona do znaku i spaść niespodzianie jak piorun na dawno już nie tkniętą okolicę po tamtej, polskiej stronie. Za bio­ tami Noteci była najpierw puszcza, ale i w niej mógł się zdarzyć myśliwy, łowca lisów czy pasterze, i spo­ strzec ognie, i dać znać do ludzi za puszczą.

Był to prawdziwie łakomy kąsek, szczęśliwie zda­ rzony z powodu bardzo suchego lata. Wody na Noteci tak opadły, że okazało się możliwe przejść dawno za­ traconym małym brodem, położonym tuż na wschód od Dębowej Góry, w górę rzeki. Przed jakimi dziesię­ ciu laty ogromna kra zniszczyła ten bród, zdzierając całą mieliznę od pomorskiej strony i zostawiając tam głębię. Od strony polskiej bród został nietknięty do połowy rozlewisk, a teraz, na małej wodzie, dawało się

tam dobrnąć od strony pomorskiej płycizną o parę sta- jań wyżej na rzece, a potem w dół środkiem rozlewisk z powrotem do owej nie zniszczonej polskiej połowy brodu.

Od dziesięciu lat pomorskie wyprawy w tej okolicy musiały poprzestawać na drugim brodzie, o dobre półto­ rej mili w dół rzeki, prowadzącym na mokre łąki i lasy, na długie jeziora i zagubione w tym drobne wioski. Był tam objęty z trzech boków jeziorami gródek Żoń: ale nawet i ten był już ¿łupiony i spalony.

Nawiedzone parokrotnie strony nie nęciły teraz swo­ ją ubogą skrzętnością i zmarniałymi dostatkami, a prze­ prawy stamtąd na sąsiednią wschodnią okolicę, bogat­ szą, rozłożoną wokół grodu Keyni, trudno było próbo­ wać, bo najpierw trzeba by przejść bagna rzeki Kcy- ninki, o co jeszcze mniejsza w tamtą stronę, ale wra­ cać z łupem, z bydłem, z końmi, z jeńcami — nie da rady. Stał tam jeszcze i gródek Smogulec na wschod­ nim skraju moczarów Kcyninki, mały, ale jeszcze nie ruszony. Licho wie, czyby z niego nie wyskoczyła jaka ręka na prowadzoną zdobycz. Aż oto teraz wylazło na rzece to przejście: i od razu na wschodnią stronę bagna Kcyninki, i dalej od gródka Smogulca, i płytko tak, że skot i konie przejdą bez kłopotu — z tego trzeba było czym prędzej skorzystać.

Nade dniem ruszyli z kępy ku rzece całą kupą, może do półtorasta ludzi. Konnych tylko garść (prowa­ dzili konie w ręku), reszta pieszy z sulicami, z siekier­ kami, z pustymi miechami uwiązanymi na plecach, milczkiem jak wilcy.

Za chwilę zeszli na skraj, gdzie las ustawał, a za­ czynały się błotniste olszyny i wierzbniki, wikle i ro­ kiciny wymęczone, pokładzione i zdarte krami i powo­ dziami co roku, ale zawsze na nowo gęsto zieleniejące

12

| wiosną. Teraz szli skrajem między nimi a lasem, w górę rzeki, szeleszcząc o liście, trzeszcząc po suchych gałązkach; czasem chlupnął krok w stojącej wodzie, czasem sapnęło i cmoknęło lgnące błoto za uchodzącą stopą.

Zrzynek miesiąca świecił mgławo, dość wysoko, pro­ sto przed nimi, coraz to niknąć w czubach drzew albo w chmurach.

Za niedługo doszli: to tu. Dwu przewodników z dłu­ gimi żerdziami w ręku stało w gotowości. Konni po­ wsiadali na siodła, ruszyli za przewodnikami w poprzek wiklin do rzeki. Tu już kupa, sunąca dotąd bez ładu, ścieśniła się na wąskim śladzie i wyciągnęła w długie­ go węża. Przewodnicy zapuszczali się coraz dalej w bło­ to i w wodę, a konie pod jezdnymi, prychając i wą­ chając przed sobą nieufnie, brnęły pracowicie za nimi. Za końmi ludzie gęsiego.

Znów wyszedł miesiąc. Rzeka mrowiąca się niewy­ raźnymi połyskami na leniwym nurcie, czarne ostępy trzcin i wiklin, a między nimi nieruchome zwierciadła stojącej wody wynikły szaro z zrzedłej ciemności.

W połowie rozlewu Noteci, wzdłuż ramienia powol­ nego nurtu i szerokich zarostów sitowia, obrócili się w prawo, w dół rzeki. Tu był ten wynaleziony nowy bród na małej wodzie. (Ale różni mruczeli, że i daw­ niej bywał). Przewodnicy szli o spory kęs naprzód, ma­ cając żerdziami dla pewności.

Miejscami było koniom po brzuchy albo i w pół łopatki, co gniewało dowódcę: z powrotem mieli pę­ dzić bydło i konie, a on sobie układał, że może i świ­ nie — a na takim brodzie to jak? Spłyną, zbieraj po­ tem. — Co oni sobie myślą? — krzyknął gniewnie.

Przewodnicy obrócili się za siebie i stanęli w wo­ dzie twarzą do niego. Jeden przecierał wierzchem ręki

13

usta i oczy, a drugi tylko patrzył z półotwartą gębą.

              Dalej, dalej! — krzyknął dowódca ze złością i ru­ szyli znowu.

Za plecami ludzi dniało, a oni nawet nie wiedzieli, kiedy mgławy świt zastąpił mgławy miesiąc, przemógł go, wybielił, aż wierzchy trzcin i wikliny zrumieniały od jutrzenki, a ptaki zaczęły coraz więcej się odzywać. Ruszył się zimny dech, ten co wczoraj, przechodząc szelestem przez trzciny, zgarniając białe, zwiewne mgły nad wodą, których dotąd nie było. Za chwilę mgła zgęstniała biała jak mleko i urosła ludziom i koniom nad głowy. I właśnie wtedy skręcili w lewo na stary bród od polskiej strony, zaczynający się tu głębokim błotem. Dowódca z innymi konnymi zagadali z niepo­ kojem, a głosy wsiąkały we mgłę bezdźwięcznie. Krzyk­ nął na przewodników, czy nie pomylili drogi, ale oni pokazywali głowami i rękami, że nie. I rzeczywiście wyszli dobrze za niedługą chwilę na smugę leśną z ol­ chami i brzozami: to był polski brzeg. Stare wały po­ niechanego od lat gródka polskiego, obrosłe krzakami i drzewiną, stały ciemnym kłębem nie opodal w lesie.

Przystanęli teraz, czekając, aż wszyscy przejdą. Zbili się w gromadę, ludzie wyżymali, ile się dało, wodę z odzieży, obierali nogi z błota. Mgła znikała, a słońce śmiało się na rosie i wodzie. Brzozy nad gło­ wami szemrały żółtymi listeczkami na modrym niebie.

Dowódca powtarzał jeźdźcom, a pieszy słuchali, sto­ jąc cicho: do tego grodu Kcyni, co jest za lasami, do­ brze w lewo, nie mają leźć. Tu zaraz w puszczy będą polany, a na każdej wiele pól z chyżami. Te łupić, po­ tem palić. Zawsze lasem podchodzić, a na otwartych łęgach i polach kryć się za krzaki i drzewa. (To każdy wiedział, ale wszyscy słuchali. Wódz zwykle mówi to, co wszyscy wiedzą.) Brać łupy, skot, konie. Brać jeń-

14

ców, ale tylko podrosłe dzieci. I nie bawić: chwycić, co się da, podpalić i zaraz w las z powrotem, i tu na to miejsce. Przewodnicy, gdy się ściemni, zapalą tu ogień. Najwięcej brać te podrosłe dzieci!

Podrosłe dzieci to był najpokupniejszy towar. Lep­ szy od skórek lisich i kunich, a nawet od bobrowych; jak złoto. Złotem płacili za dzieci kupcy z północnych wysp, zza morza.

Gromada rozbiła się na drobne garstki, w każdej po kilku konnych, po kilkunastu pieszych, i wsiąkła w las, znikła. Tylko zdeptana szeroko trawa i ziemia, połamane sitowie, tropy naciekłe wodą zostały pod szemrzącymi brzozami. Przewodnicy wybrali sobie za­ ciszne miejsce na słońcu za krzakami i siedli zjeść, co mieli, rybę wędzoną, podpłomyki owsiane. Potem legli spać: było dość czasu aż do wieczora.

Nie mieli nawet koni, tylko może czterech czy pię­ ciu. Inni wszyscy biegli na piechotę, jak wilcy. Jeszcze się ludzie nie opatrzyli, że przyszli, a ci już podpalili pierwszą strzechę, już trzecią, czwartą, na izbach, na chlewach.

Ludzie młócili zboże u Milejów, nie słyszeli wrza­ sku w łomocie cepów, aż za chwilę spostrzegli, razem z dymem — skoczyli do izb wypędzać żony czy dzieci do lasu, jakby jeszcze był czas na to; inni od razu rzu­ cili się z cepami na zbójów pomorskich, podpalaczy, młócąc po karkach, łbach, rękach, plecach.

Ale tamci mieli sulice i kłuli nimi bardzo prędko i sprawnie. Cepy wysuwały się z obojętnej nagle ręki i padały na ziemię, a na nie młocek, krwawiąc zieloną trawę.

Matki zagarniały drące się dzieci — porzucały dzieci, biegły pędzić krowy ku lasowi, znów do dzieci. Ta mia-

15

la właśnie chleb w piecu, więc chciała jeszcze wygar­ nąć choć bochenek, może dwa, zabrać do lasu, tamta nie mogła zostawić wałka bielonego płótna w komorze, a po drodze ściągnęła jeszcze i kożuch barani z grzędy, z tym do drzwi — ale teraz już wpadli.

O              jacyż paskudni, jacy straszni, zbóje, Pomorzanie, jak sami czarci! Pierwszy wydarł Targoszynie kożuch: skuliła głowę w ramiona, biegła do drzwi, tuląc płótno do piersi. Ale drugi spostrzegł: złapał za koniec wałka, targnął — broniła — przez łeb ją, padła, wepchnął płótno do miecha, wybiegli z izby.

Już trzeci leciał z żagwią, tkał ją pod trzcinową strzechę, już wesoło trysnęły płomyki, ledwie widne na dniu, za to dym to biały, to siwy i czarny podniósł się bujnymi kłębami, skręcał się i rósł okazale nad trzeszczącą w ogniu strzechą.

Targosza krzyczał na dzieci pasące za siedzibą pod lasem, rękoma pokazując, nagląc, aby się z bydłem schowały w lesie, sam skoczył po siekierę, co miał ukrytą pod chlewem. Wtedy dojrzał żonę na ziemi w izbie, a psi zbóje pchnęli go precz od progu, wypa­ dając ze drzwi. Rzucił się na tego, co podpalał strze­ chę, dusił za gardło, ale w tej chwili inny rąbnął go z boku w szyję, rozcinając po kręgi. Krew buchnęła gorącą kąpielą i Targosza zwalił się na ziemię w tej własnej krwawej ulewie.

Radochowa z gorącym chlebem za pazuchą i zano­ szącym się niemowlęciem na ręku pędziła co tchu przed sobą dzaeci, owce i świnie. Kury, wrzeszcząc jak sza­ lone, podlatywały na boki. Jasnowłosa, modrooka Dziochna, jej córka dwunastoletnia, zręcznie pomagała pędzić gadzinę, zabiegając po bokach z podniesionymi rączkami to z jednej, to z drugiej strony, a syn, Wro­ tek, czternastoletni, sam pomyślał o wołach i krowach

16

i pomknął z nimi przodem do lasu (pasły się prawie pod lasem).

Ale siedliska były za blisko siebie i za mało ich — dziewięć gospodarstw — a napastników za wielu, aby dalsze mogły co zyskać na czasie, kiedy pierwsze już się paliły. Ledwie Radochowa gadzina ubiegła pół dro­ gi, a już dopadli jej zbóje. Jeden złapał Dziochnę, od razu w krótkim szamotaniu ręce z tyłu związał po­ wrózkiem, pętle na szyję, i wlókł przeraźliwie krzy­ czącą: mamo! mamo! mamo!

              Dziochna! — rzuciła się bronić, wyrwać — ale małe dzieci przyczepiły się do mej z wrzaskiem. Im od­ dać niemowlę, a samej biec za Dziochną — ale teraz wypadły z lasu pędem rozbrykane, wierzgające krowy i woły, zawrócone stamtąd przez pogańskich psów, a za bydłem wlekli czarci połapane dzieci — i Wrotka!

O              nie daj, miłosierny Gospodnie! O brońże ich, miło­ sierny Boże!... O Łado!

Ale Bóg musiał dziś mieć w zamiarze karę, a nie miłosierdzie, bo nie powściągnął pogan, znikąd nie przy­ słał pomocy chrześcijanom, a ci ze smardów, co bro­ nili dzieci czy dobytku, leżeli we krwi na ziemi. Swirszcz, Milejów syn, i któryś drugi pobiegli dać znać do grodu, do Kcyni — ale czym dolecą... A z grodu także, pośląli zaraz ścigać? Będą się bali, że poganie gród ubiegną.

Siedziska rozgorzały czerwono, strzechy pozapadały, ściany suche paliły się teraz prawie bez dymu war­ czącym, wysokim płomieniem.

Napastnicy prędko spędzili w kupę bydło, świnie, owce, małym jeńcom poprzywiązywali pełne miechy na plecach (każde było na postronku, a powiązane po dwoje, troje razem) i nagle już ich nie było.

Kiedy uwierzono, że naprawdę poszli, powracali lu-

/              K              11 fj

m li i IsśnŁ-.. / m i 1              i iii f

dzie do ognia. Jedni patrzyli osłupiali, drudzy próbo­ wali wywlec jeszcze jaki kawałek drzwi lub słupa, nie całkiem spalony.

Inni wyganiali bydło z łasu na paśnik przed la­ sem: ile brak, ile ocalało.

Kobiety i dzieci zawodziły przy każdym pogorzeli­ sku, a najbardziej, gdzie leżeli zabici czy ranni. Tu i tam zawył pies.

Targoszyne dzieci ze zgrozą, strzegąc się nastąpić na kałużę skrzepłej krwi, w której zastygł trup ojca, łkały i piszczały, stulone razem jak kurczęta, a matka poparzona (bo się ocknęła z ogłuszenia w pożarze i led­ wie wywlekła na dwór) leżała obok na trawie, jęcząc, z okrwawioną głową.

Radochowa, tuląc nieprzytomnie niemowlę, kiwała się z twarzą ściętą bólem, z zaciśniętymi oczyma, wy­ dając urywane jęki czy krzyki jak przypalana czy pi­ łowana w żywe serce minionym widokiem wleczonych precz swoich dzieci. Nie chciał puścić jej oczu, stał w nich jak skała.

DO GRODU

Kiedy Milej kazał synowi Swirszczowi biec z dru­ gim pachołkiem, Wyskotem, do grodu, obaj młodzi pu­ ścili się zrazu biegiem dróżką leśną, co prowadziła od nich z polany Nowe Dąbsko na polanę Stare Dąbsko, a stamtąd, okrążając głębokie moczary, a płytsze prze­ chodząc błotnistymi ścieżkami, do Kcyni.

Ale wnet zwolnili biegu na dziurach leśnych, idąc tylko spiesznym chodem i na gładszych miejscach wymieniając coraz po kilka słów pełnych jeszcze po­ żaru, napadu, walk i zabójstw. Sami na sobie czuli

18

jeszcze dym i gorąco ognia, razy odebrane i oddane w walkach, gorączkę obrony.

Ale kiedy dróżka, porzucając las, wyciągnęła się między orne niwy polany Stare Dąbsko, krzakami, a i drzewami obrosłe na miedzach, i zatoczyła się za­ kolami koło mokradeł, mających pośrodku błotne je­ zioro, zaczęli iść cicho i przezornie się rozglądać, bo choć ci zbóje, co u nich łupili, uciekli w przeciwną stronę, na północ ku Noteci, tu mogła łatwo palić i łu­ pić jakaś inna kupa tych samych drapieżników. Wia­ domo było wszystkim okolicom pogranicznym, że Po­ morzanie rozbiegali się na tych wyprawach małymi gromadkami.

Polana Stare Dąbsko była spalona i złupiona nawet gorzej niż ich. Była dawniejsza, większa i bogatsza, na tłustej ziemi: niwy od wieku wyrobione, na każdej chyże, stodoły, chlewy i obory, wszystko stawiane w czworobok, licem do podwórka, tylko ślepe plecy pokazując na cztery strony świata. Zawrzeć wrota, i siedział każdy u siebie niby w grodzie.

W jedny...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin