nocny anioł 0 - cień doskonały_kr33.doc

(314 KB) Pobierz
nocny anioł 0 - cień doskonały

 

 

Brent Weeks

 

Cień doskonały

 

 

 

 

 

Nocny Anioł

Tom 0

 

 

Przekład:

Małgorzata Strzelec

 

 

 


Château Shayon jest podobno nie do zdobycia. Uwielbiam, kiedy ludzie mówią takie rzeczy. Miażdżąc nagą skałę swoim ciężarem, pionowe mury château otaczały całą wyspę, w paru miejscach dosłownie zwieszając się nad wodami Lac Shayon.

To miało być moje pierwsze zabójstwo na zlecenie. Dobrze jest zacząć od rzeczy niemożliwej. Wyrobić sobie nazwisko. Wejść na scenę w wielkim stylu.

Wynurzyłem sicz wody, wywołując na powierzchni zaledwie drobną falę. Mury wznosiły się przede mną i nade mną. Nie było żadnej płycizny, na której mógłbym stanąć. Któryś lord posłał kamieniarzy, żeby skuli skałę na głębokość trzech kroków poniżej poziomu wody w tych nielicznych miejscach, w których jezioro było niegdyś płytsze. Byłem nagi do pasa, a skórę wysmarowałem tłuszczem i popiołem dla izolacji i niewidzialności. Ubrania po prostu namokłyby wodą i zaczęły mnie spowalniać.

Krwawiłem z rozcięcia na policzku i kilku ran na przedramionach. Efekt walki przed chwilą. Nie chciałem zostawać w wodzie dłużej niż to konieczne. Było tu więcej tych przeklętych stworzeń.

Mimo to, czekałem. Uczepiony skał, miotany falami, studiowałem mury. Oczywiście, sprawę można było załatwić w prostszy sposób. Dzięki ka'kari niemal wszystko stawało się łatwe. Z wyjątkiem tych rzeczy, które ka'kari czyniło w zasadzie niewykonalnymi, niech je szlag.

„Nie chcesz tego robić, Acaelusie. Płatne zabójstwo?”.

Żadnych takich. To nie jest moje imię. Nie było nim od dawna.

Zwieszające się nade mną mury były poznaczone machikułami do zrzucania głazów i prowadzenia ostrzału oraz otworami pozwalającymi wylewać płynny ogień. Dostrzegłem nad sobą dwóch wartowników odzianych w kolczugi i wełny. Gawędzili i zerkali od czasu do czasu na jezioro. To była jasna noc, oświetlona przez pełnię. Nie wymagała zachowania specjalnej czujności. Wypatrzyłem sześciu innych ludzi na murach. Razem ośmiu. Tamci znajdowali się wystarczająco daleko, żebym normalnie nie był w stanie ich dostrzec w ciemnościach.

Tyle że ciemność wita moje oczy. To była jedna z tych sytuacji, w których posługiwałem się ka'kari, czy tego chciałem, czy nie. Na zawsze zmieniło mi wzrok.

Niemal wszystkie okna château zamknięto z powodu zimnego, nocnego wiatru. Nie szukałem jednak otwartego okna. Wszystkie zakratowano, a każdy pręt w kratach był w dobrym stanie. Żadne balkony nie wychodziły na malownicze jezioro. Stanowiłyby tylko wygodny zaczep dla kotwiczek. Ten zamek zbudowano dla obrony i nie zrobili tego głupcy.

Zwykły zabójca by zawiódł.

Jedynie na drugim piętrze okna château - także zabezpieczone tęgimi prętami - jarzyły się wesołym blaskiem ognia, wylewającym się przez szeroko otwarte okiennice. To musiała być sala główna, w której baron Rikku podejmuje wasali. Baron Rikku był dumnym człowiekiem. Dumnym ze swoich przyjęć. Dumnym ze wspaniałych sethyjskich win, jakie serwował. Dumnym z ozdób, jedwabi, sztuki. Dumnym ze swojej pobożności. Dumnym z tego, że odebrał ten zameczek na wyspie poprzedniemu właścicielowi.

Niestety, poprzedni posiadacz wyspy nie był tak naprawdę jej właścicielem. Jedynie opiekował się nią w czyimś imieniu. W imieniu kogoś, kto pragnął zachować swoje prawo własności w tajemnicy. Kogoś, komu baron nie imponował. Kto nie wybaczy mu jego ignorancji ani tej kradzieży.

Jednakże takie właśnie są minusy bycia głową świata przestępczego, prawda? Powiedz ludziom, że coś jest twoją własnością, to będziesz się prosić o ataki ze strony tych, którzy są wystarczająco mocni, by rzucić ci wyzwanie. Nie mów ludziom, że coś do ciebie należy, to nie zniechęcisz nawet tych, którzy normalnie się ciebie boją.

Jasne, biedne Sa'kagé, ono zawsze najbardziej obrywa po tyłku.

Sprawdziłem pozycję księżyca, oceniając, jak daleko się przesunął, odkąd wszedłem do wody po drugiej stronie jeziora, dwa tysiące kroków stąd. Baron uda się na spoczynek po przyjęciu i pójdzie kochać się z żoną w jej komnatach, albo z jedną z jej dam lub pokojówką w przyległej komnacie, którą urządził specjalnie do takich celów. Potem skorzysta z lordowskiej wygódki i dopiero uda się do własnych komnat na ostatnim piętrze.

Klasyczny słaby punkt każdej fortyfikacji - miejsce, którym gówno wchodzi i którędy wychodzi. W tym miejscu ustęp wystawał nad wodę, byłem więc w stanie namierzyć go po zapachu. Rynna była wąska - zapewne ze względów obronnych i żeby zminimalizować przeciąg wiejący po lordowskich tyłkach. Zaczynała się dopiero pięć stóp powyżej wody, a jej wąskie rozmiary oznaczały, że cała powierzchnia była śliska od nieczystości. Z powodu świeżej, śluzowatej biegunki pokrywającej kruszący się kał, który wysechł i zestarzał się, tworząc glebę, nie sposób było powiedzieć, gdzie kryły się szczeliny w kamieniu.

Zerknąłem w górę i zobaczyłem, że żaden wartownik nie patrzy. I wtedy coś za mną przyciągnęło mój wzrok - cień w wodzie.

Więcej niż jeden. Dziesiątki. Pieprzone zębiaste ryby. Bezsprzecznie głupie, ale słyszałem, że potrafią zwęszyć krew z odległości wielu mil. Najwyraźniej powinienem był w to uwierzyć.

Z pomocą Talentu wystrzeliłem z wody. Wbiłem gołe palce rąk i stóp w śliskie od gówna mury, odepchnąłem się, wykręciłem całe ciało i skoczyłem ku wewnętrznej ścianie rynny, znowu się obróciłem i... zarówno moja lewa ręka, jak i lewa stopa dały się zwieść, źle wybierając miejsce podparcia.

Spadłem, drapiąc mury rękami, zgrzytając palcami stóp i zrywając sobie z nich paznokcie, aż wreszcie się zatrzymałem. Kilka razy odetchnąłem głęboko, a potem znowu skoczyłem w górę dzięki wzmocnionej magią sile. Tym razem odbijałem się delikatnie od jednej ściany do drugiej.

Niemalże na samej górze natknąłem się na pozostałości okratowania. Musiało zostać zainstalowane setki lat temu, bo żelazo skorodowało tak, że zostały ledwie guzki wystające ze ścian. Najwidoczniej wymiana prętów wymagała za dużego zachodu albo budziła zbyt wielkie obrzydzenie. Teraz guzki dawały niezłe oparcie właśnie komuś takiemu, komu miały bronić dostępu do zamku.

Kłopot z takim miejscem jak Château Shayon nie polegał na tym, że miało słabe punkty. Każdy zamek ma słabe strony. Kłopot polegał na tym, że jeśli ukradniesz château Gwinvere Kirenie, to masz wroga, który dogłębnie zna twoje słabości. Gdybym wiedział, że w rynnie jest krata... No dobrze, ja i tak dostałbym się do środka, ale większość zabójców nie próbowałaby numeru z ustępem. A z pewnością nie w pierwszej kolejności.

Balansując na pozostałościach prętów, nie zważając na krwawiące palce stóp, wyciągnąłem zwykłą piłę. Ustęp to prosta decha - dębina z trzema dziurami. Trzema, żeby móc srać w towarzystwie dwóch kumpli, jak się domyślam. Możesz uznać mnie za nietowarzyskiego, ale pięknie dziękuję. Jednakże, jeżeli informacje Gwinvere pozostały aktualne, deskę trzymał na swoim miejscu zamek. Nikt już nawet nie miał do niego klucza. Wybrałem środkową dziurę i za pomocą piły zacząłem wycinać otwór nieco większy od obecnego.

„To przeczy wszystkiemu, w imię czego żyłeś. Gaelanie, nie poznaję ciebie".

Nie, to nie Gaelan. Nie ma żadnego Gaelana. Jestem bezimienny.

Nikt nie przyszedł skorzystać z lordowskiego ustępu, kiedy tam byłem. Na szczęście. Zdarza się. W tym rzecz. Jeśli jesteś gotowy wziąć na siebie gówno i mimo to wykonać robotę, to czasem ci się poszczęści. Ponad odległymi odgłosami śmiechu i hulanki nasłuchiwałem kroków. Będziesz sam. Będziesz odizolowany. Na zawsze.

Cisza. Zdrapałem trochę kału ze ściany obok głowy, wysunąłem rękę przez prawą dziurę i rzuciłem na siedzenie. Wyjąłem zwinięty pod pasem pusty bukłaczek, mniejszy od mojej pięści. Otworzyłem go i, nieco chwiejnie balansując na guzach, nasikałem do niego.

A potem hojnie rozlałem mocz na siedzeniu po lewej.

Ledwie zdążyłem skończyć, kiedy drzwi otworzyły się z impetem. Baron. Poprzedzony przez żołnierza z latarnią.

Żołnierz sprawdził, czy w pomieszczeniu nie ma intruzów, chociaż nie było tu czego przeszukiwać. Cały wychodek to nagie kamienne mury, niski sufit i tylko jedno wejście. Najwyraźniej baron się denerwował.

Żołnierz podszedł do ustępu. Przywarłem do ściany i otoczyłem się cieniami. Nie równało się to w żadnej mierze z niewidzialnością, ale pomagało. Światło z latarni było rozproszone. No i w tym kłopot, kiedy używasz latarni, żeby spojrzeć prosto w dół: zawsze przeszkadza ci podstawa. W otworze pojawiła się głowa mężczyzny, ale oślepiał go blask latarni.

- Pośpiesz się - powiedział baron. - Bo zaraz tu padnę, jak mi rozsadzi pęcherz.

Nie, nieprawda, nie od tego padniesz.

Światło w górze znieruchomiało, kiedy żołnierz zawiesił latarnię na haku i drzwi się zamknęły.

Chwilę potem usłyszałem, jak baron przeklina, mrucząc pod nosem:

- ...świnia. Nie potrafi nawet naszczać tak, żeby trafić w dziurę... kurewscy Alitaeranie. - Rozległ się szelest ubrań, kiedy spuścił spodnie i jego tyłek odciął światło w środkowej dziurze. - Wina z Seth, najlepszy modaiński szef kuchni... Pewnie specjalnie nasrał na deskę.

Był szczupłym mężczyzną, ale deska cicho jęknęła w miejscu, w którym poszerzyłem otwór. Jednak nie pękła.

Na razie.

Pozwoliłem mu zrobić swoje - więc nigdy nie mów, że nie jestem dżentelmenem.

Kiedyś byłem awatarem Sędziego, a teraz po prostu staram się być uprzejmy.

Chwilę potem baron zniknął w ustępie bez śladu. Kiedy jego żołnierze nabrali podejrzeń i zajrzeli do ubikacji, jego po prostu nie było. Wybacz, że nie będę rozwodził się nad szczegółami. Bo widzisz, to nie jest opowieść o śmierci barona Rikku. To opowieść o mnie.

Wybacz mi jednak chwilę dumy z dobrze wykonanej roboty i pozwól, że powiem ci jedno: odtąd nikt w Château Shayon nie srał już bez lęku.

* * *

- Jednej rzeczy nie rozumiem: dlaczego przybył pan do Cenarii. Tu niczego nie ma. To dziura - mówi Yvor Vas.

Ten chudy, piegowaty rudzielec, pochodzi - chociaż to wydaje się dość nieprawdopodobne - z Ladeshu.

- Tu mnie jeszcze nie znają - mówię.

Piję piwo. On pije ootai - wszyscy Ladyjczycy są uzależnieni od tego gorzkiego napoju, najwyraźniej nawet ci rudowłosi. Siedzimy w małej kryjówce, którą kupiłem w Norach na obrzeżach mokradeł. Ta rozmowa jest zbyt niebezpieczna, żeby ryzykować, ze ktoś nas podsłucha.

- W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat zdobyłem sławę w większości wielkich narodów. Było tyle wojen, a ja zawsze lądowałem w samym ich środku.

- Był pan Vinem Craysinem we wschodniej Alitaerze, Talem Drakkanem w Seth, Gorrumem Queshem w Modai i Pipsem McClawski w zachodniej Alitaerze? - Próbuje mi zaimponować.

- Wiesz, że znalazłem w Aenu kolekcjonera, który miał kości do gry Pipsa? I nie, nie byłem Gorrumem Queshem, chociaż walczyłem z nim przez jakiś czas. Wy, ludzie ze Stowarzyszenia, zawsze jesteście tacy ciekawscy.

Nie byłem też Vinem Craysinem, ale nie lubię odsłaniać wszystkich kart, nawet kiedy to nie ma znaczenia.

- Stowarzyszenie Drugiego Świtu chciałoby stać się dla pana atutem, Gaelanie. Sprzymierzeńcem, który pomoże panu niezależnie od okoliczności, w jakich się pan znajdzie. Proszę o tym pomyśleć!

- Pomyślałem - mówię. Pauza, głęboki namysł. - I chcę ci wszystko opowiedzieć.

Oczy mu błyszczą.

Wszyscy myślą, że są tacy wyjątkowi. To dzięki temu tak łatwo jest kłamać.

* * *

- Gaelan Gwiezdny Żar! Co za zaszczyt! Dziękuję, że zgodziłeś się ze mną spotkać.

Gwinvere Kirena została obdarzona tym rodzajem urody, który sprawia, że mężczyzna przypomina sobie, co to znaczy być dwunastolatkiem i nie być w stanie odezwać się w obecności dziewczyny. Gaelan spotkał już wcześniej wielkie piękności. Prawdę mówiąc, większość tych spotkań pozostawiła go w przekonaniu, że ludzie to idioci. Wielkim pięknościom i zabójczo przystojnym mężczyznom przydawano cnot - ludzie uważali ich za zabawniejszych, bystrzejszych i bardziej przenikliwych niż byli w rzeczywistości.

I na odwrót - poznał kobiety, które zasłynęły jako wielkie piękności, a były ledwie przeciętnie atrakcyjne, ale za to obdarzone też wielką pewnością siebie, czarem albo temperamentem. Gwinvere mogła należeć do tych pierwszych, ale zdecydowanie nie do tych drugich. Słyszał, że mówiono o niej jako o „największej kurtyzanie swoich czasów". Utrzymywało ją wielu mężczyzn, ale żaden nie miał jej na własność. I to wszystko osiągnęła, dobiegając trzydziestki.

Jego milczenie musiało być oczywiste, ale Gaelan domyślał się, że Gwinvere przywykła do tego, że w jej obecności mężczyznom języki stawały kołkiem... zresztą, nie tylko języki.

- To przyjęcie nie jest w moim stylu, ale pobudziłaś moją ciekawość - odpowiedział.

Patrzył jej w oczy, a nie na bujną pierś, kiedy powiedział „pobudziłaś". Piękność, już nie wspominając o kurtyzanie, musiała przywyknąć do męskich awansów, od tych najbardziej wulgarnych do najwykwintniejszych. Jednak jej oczy niczego nie zdradziły. Przegapiła jego intencje, nie obchodziły jej albo postanowiła z niczym się nie zdradzić.

- Dobrze się bawisz? - zapytała.

Gaelan wyprostował się sztywno. To był bal maskowy urządzony w wynajętej rezydencji jakiegoś nieobecnego lorda. Nie widział podobnego upadku obyczajności od schyłkowych dni pierwszego Cesarstwa Alitaerańskiego. Był względnie przystojnym i doskonale zbudowanym mężczyzną, ale co najmniej trzy kobiety zdążyły go obmacać w czasie, jakiego potrzebował, żeby przejść od drzwi frontowych do tego gabinetu. Nawet rozpoznał jedną z nich - młodą żonę earla, z twarzą schowaną za maską łabędzia (poza tym, miała zasłonięte niewiele więcej ciała). Śmiała się i zwracała do przyjaciół po imieniu, najwyraźniej niespecjalnie przejmując się tym, czy zostanie zidentyfikowana. Gaelan nie widział jeszcze nikogo kopulującego, ale noc była młoda.

- To było pouczające - odpowiedział.

Gwinvere wybrała dla siebie cieniutką suknię z wysokim kołnierzykiem w szokująco czerwonym kolorze, skrojoną tak, by podkreślała każdą krągłość. Poza tym zdobił ją wąski, złoty łańcuch, krzyżujący się miedzy piersiami i zapięty na kłódkę, która zwieszała się z przodu bioder. Na wstążce na szyi nosiła mały, złoty kluczyk. Fantazja krawca na temat khalidorskiej dziewczyny z haremu z pasem cnoty do kompletu.

- Zorganizowałam to dla ciebie - powiedziała.

- Jeszcze nikt do tej pory nie zorganizował dla mnie orgii - odpowiedział szczerze.

Ani razu w ciągu sześciuset osiemdziesięciu lat.

Roześmiała się.

- Poddałam próbie twoją prawość - powiedziała, robiąc króciutką pauzę przed słowem „prawość".

Prowokowała go do dwuznaczności, gdyby miał na to ochotę. Pozwalała mu zabiegać o swoje względy, jeśliby tego zapragnął.

A tak naprawdę mówiła mu, że chciała zobaczyć, czy Gaelan Gwiezdny Żar odwróci się na pięcie i opuści takie przyjęcie przed spotkaniem się z nią, czy też przymknie oko na rozpustę. Tak naprawdę to pytała, jakim człowiekiem jest Gaelan.

Dobra próba, obmyślona przez przenikliwy umysł.

- Mów, co masz do powiedzenia. Nie zaprosiłaś mnie tu dla mojego dowcipu ani dla mojego interesu.

Na chwilę jej oczy zrobiły się wielkie, a potem uśmiech wykrzywił pełne, umalowane usta. Rozparła się na sofie.

- O tym akurat nie pomyślałam - przyznała - ale teraz zaczęłam się zastanawiać.

Gaelan skrzyżował ręce za plecami, stojąc po wojskowemu w lekkim rozkroku.

Obrzuciła spojrzeniem jego sylwetkę.

- Gaelan Gwiezdny Żar, farmer znikąd, który został bohaterem Ceurariskich Kampanii, mistrz długiego łuku i młota bojowego. W pojedynkę uwolnił setkę swoich uwięzionych towarzyszy. Pięć razy odmówił przyjęcia awansu. Samodzielnie utrzymał grań w czasie bitwy Krwawej Trawy. Podejrzewa się, że jest Utalentowany, ale dwukrotnie odmówił Siostrom poddania się badaniom. Wdał się w gorzki spór ze swoim alitaerańskim dowódcą i nagle odszedł. Niedawno został oskarżony o morderstwo i jest ścigany przez wojsko zarówno Alitaery, jak i Ceury.

- Opowieści. W najlepszym razie połowa z nich to prawda. Nudzą mnie.

- Miesiąc później alitaerańskiego dowódcę znaleziono martwego - powiedziała.

- Naprawdę? - Za wolno zareagował. Skąd mogła o tym wiedzieć? - Dobrze tak bydlakowi.

- Kiedy cię zwerbował, obiecał ci zemstę na Ceuranach, czyż nie? - To nie było pytanie. - A potem przyjął od nich łapówkę i odwołał kampanię. - I tym razem nie pytała.

- Czyli myślisz, że jestem mordercą. Chcesz mnie zatrudnić jako zabójcę? - zapytał. - Co? Znieważyła cię jakaś ładna rywalka? Wzgardził tobą kochanek?

Zamierzał ją obrazić. Chciał zobaczyć ją rozgniewaną.

Uśmiechnęła się z pobłażaniem. Pełne usta, piękny uśmiech, błysk w oczach w odpowiedzi na prowokację. Lubiła, kiedy rzucano jej wyzwanie.

- Jestem Sakagé, Gaelanie.

- Oczywiście, że jesteś.

Panowie półświatka, Sa’kagé, zajmowali się wszelką przestępczością na znaczącą skalę w mieście pod bacznym spojrzeniem Dziewiątki, obserwowanej z kolei przez Shingę, któremu władzy mogliby pozazdrościć królowie. Jednemu z członków Dziewiątki podlegała cała prostytucja w Cenarii. Ten człowiek, Pan Rozkoszy, nie pozwoliłby tak pięknej kobiecie jak Gwinvere Kirena działać niezależnie. Może więc o to chodziło. Może chciała się wyrwać.

- Nie skończyłam.

Wstała i podeszła do drzwi, żeby sprawdzić zamek. Gaelan zauważył, że złoty łańcuszek znikał w rozcięciu sukni, najwyraźniej oplatał jej ciało, i pojawiał się ponownie na odsłoniętych plecach, pokrywając je pomysłową, złotą siatką. Jej uroda sprawiała, że zapierało mu dech w piersi, a umysł zwalniał, lecz przy tej kobiecie potrzebował zachować trzeźwość myślenia jak rzadko kiedy.

- Należę do Dziewiątki - powiedziała. - Jestem Panią Rozkoszy.

Nie był to sekret, który powierza się byle komu.

- Jesteś młoda jak na...

- Mam plan i potrzebuję ciebie do jego realizacji.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin