Baśnie z całego świata A5 ilustr.doc

(3907 KB) Pobierz
Baśnie z całego świata




BAŚNIE

  Z

CAŁEGO   ŚWIATA

w opracowaniu

Wandy Markowskiej i Anny Milskiej

 

 

 

Ilustracje i inicjały Anny Kopczyńskiej

Karta tytułowa Andrzeja Radziejowskiego

Wydanie polskie 1953

 


Spis treści:

Głupi Maciuś              4

Kwiat paproci              13

O obrusie samokarmie, rózdze samochłostce, pasie samopływie i o kapeluszu samopale              26

O siedmiu krukach              43

O królewiczu Kmiotku, piesku Szczeczku, kotku Mruczku i czarodziejskim pierścieniu              48

Viravara              53

Eijawanoko              57

Baśń o trzech synach              60

Mądralinka              63

O pastuszku Aszwilim, co miał cudowny sen              70

O tym, jak drwal oszukał czarodzieja i ożenił się z królewną              80

Kłamiesz              85

O złotorunym baranku              90

O królu, co miał zabić swego wybawcę, o wiernej papudze i cudownej jabłoni i o jastrzębiu, co życie ocalił sułtanowi              98

Dźulek-Batyr              104

O śwince, co nie chciała przejść przez kładkę              117

Smoluch              121

O starej sowie z Kwm Kwawlyd              128

O złotym jabłuszku i złej ciotce              130

Mądry zając i osiemdziesięciu trzech książąt              135

O trzech braciach, którzy byli do siebie podobni              139

O wichrze - ptaku              144

O córce Króla Sępów              148

Złodziej orzechów kokosowych              154

O mądrym żółwiu i oliwkach              160

Niebieski kwiat              167

O trzech braciach              174


Głupi Maciuś

J. I. Kraszewski

 



BYŁ sobie zamożny wieśniak, który miał trzech synów; dwóch rozumnych, a trzeciego wszyscy za głuptaska mieli.

Ojciec wzdychał, matka płakała patrząc na niego, bracia się śmiali, ludzie ramionami wzruszali i mówili: „Co z tego biedaka będzie?" Maciek miał dobre serce, powolny był posłuszny, pracowity, ale wygadać się jak inni nie umiał i co mu kto powiedział, wszystkiemu wierzył.

Gdy poszedł w pole do roboty, a miał z sobą w koszyku albo w dwojaczkach jedzenie - spotkał ubogiego, a nawet głodne psisko, zaraz częstował, dzielił się, czasem wszystko oddał i sam powracał głodny. Ale śmiał się z tego i wesół był, a drudzy też wyśmiewali się z niego. Nigdy się nawet za to nie pogniewał i powiadał im; „Na zdrowie!" Litowano się nad nim powszechnie, bo stary ojciec przewidywał, że gdy umrze, a Maciek zostanie sam na kawałku gruntu, z gospodarstwem nie da sobie rady i zejdzie prędko na dziady. Na opiekę starszych braci niewiele można było liczyć, bo ci go lekceważyli, a myśleli tylko o sobie. Matka też popłakiwała nad przyszłym jego losem, frasując się, co z niego będzie.

Rodzice już nie byli młodzi, więc najprzód staruszce się zmarło, a ojciec zatęskniwszy za nią wkrótce położył się i na śmierć się dysponował. Nim zaś nadeszła ostatnia godzina, zawołał jeszcze wszystkich synów do siebie, starszym zalecając, aby nad Maćkiem opiekę mieli, nie opuszczali go pamiętając, że on jest im rodzonym bratem.

Po śmierci ojca, pogrzebie i stypie, zaczęli bracia dzielić się ojcowizną.

Maciek tam oczywiście żadnego głosu nie miał, siadł pod piecem i powiedział:

- Co mi dacie, to wezmę.

Bracia, niedobrzy chłopcy, myśleli tylko, jakby się Maćka pozbyć. Gruntu mu dawać nie chcieli, pieniędzy nie znaleźli w skrzyni; gdyby i były jakie, pewnie by ich Maćkowi nie wydzielili. Z bydełka, roboczych wołów i koni, co było, tego potrzebowali do gospodarstwa, które między sobą na połowę rozdzielili. Maćka chcieli wykwitować lada czym i starszy mu rzekł;

- Co ty będziesz robił? Głupi jesteś, poszedłbyś w świat po rozum, może byś go na drodze napytał. My cię za parobka wziąć nie możemy, boby ludzie na to sarkali...

- Ruszaj sobie gdzieś na służbę! Jużci, na drogę coś ci się da - rzekł młodszy - abyś nie biedował, póki znajdziesz służbę... Dostaniesz kożuszynę przenoszoną, a bodaj i starą siermięgę po ojcu, a czapka nieboszczyka też niezła... no i kij jego w dodatku, abyś się miał czym psom opędzać.

Nie bardzo się Maćkowi chciało iść z tej chaty, do której był nawykł, prosił więc, aby go choć za parobka lub pastucha zostawili, ale cóż, kiedy bracia się na to w żaden sposób zgodzić nie chcieli.

- Z ciebie dla naszego rodu tylko pośmiewisko; żaden z nas żony nie dostanie, póki ty tu w chacie będziesz. Ruszaj, gdzie cię oczy poniosą!

Naglili tak i nastawali, że w końcu zgodził się Maciek iść precz, byleby mu dali się czym okryć i jaki grosz na drogę.

Gdy Maćka już w podróż trzeba było wyprawiać, bracia poszli do komory i wybierali odzienie co najstarsze i najgorsze śmiejąc się a opowiadając, że to jeszcze dla niego aż nadto dobre było. Maciek się ani spierał, ani napierał, brał, co mu dawali.

Dostał więc, jak postanowili, starą kożuszynę wynoszoną po ojcu, starą jego siermięgę, czapkę baranią i kij, buty jedne podarte i parę łapci na zapas.

Nie straciwszy mimo to serca do braci, pięknie się z nimi pożegnał, starszego w rękę pocałował, młodszego uścisnął, nawet z psem Burkiem, który go za wrota przeprowadził, przystojnie się rozgadał, no i poszedł w świat.

Na drogę dali mu bracia dziesięć trzygroszaków.

Szedł tedy Maciuś polem, borem, gdzie oczy niosły, ale naprzód zawrócił pod wsią na cmentarz, aby się na grobie ojca i matuli pomodlić. A był dzień wiosenny piękny i na tej bożej roli tak kwiatki bujały i rosły jak na najweselszej łące, i pachniało dokoła, i ptaszęta śpiewały. Znalazł Maciek w rogu cmentarza mogiłę, na niej krzyż, który on sam z drzewa wyciosał, przykląkł tedy, zmówił Anioł Pański, a potem siadł odpoczywać i dumać. Kiedy tak sobie myśli o ojcu i matuli, i o tym, co ze sobą robić będzie i gdzie ma chleba szukać, patrzy, aż tu siadła na ogrodzeniu sroczka i kiwa do niego główką, jakby się z nim witała. Maciek się też jej pokłonił, bo sroka sroką, a każdemu dobrze życzył i nikomu uchybić nie chciał. Patrzył on na nią, aż otworzyła dziobek i poczyna gawędkę;

- Jak się masz, Maćku?

- Bądź zdrowa, sroczko! Bóg zapłać.

- Coś ty taki markotny?

- Ano widzisz, szukam służby, nie wiem, czy znajdę, braciom trzeba było ojcowizny ustąpić, idę w świat.

- No, no - odezwała się siedząca na płocie sroczka - przecież ty tak biedny nie jesteś. Ojciec wiedział dobrze, że ci bracia dadzą pewnie jego starą siermięgę. Popatrz no w niej dobrze; całe życie w nią dukaty zaszywał. Porozpruwaj rękawy i kołnierz, znajdziesz za co sobie chatkę i kawał gruntu kupić...

Zakręciła sroka ogonkiem, zaśmiała się i poleciała.

Myśli tedy Maciek: „A może i prawda. Bo ptaki różne rzeczy wiedzą".

Wziął się tedy do siermięgi i począł pruć, aż posypały się obrączkowe dukaty, a było ich tyle, że w dobry skraj koszuli zawiązawszy je, nabrało się z pół garnca.

Podziękowawszy tedy ojcu poszedł wprost Maciek do pobliskiego dworu i chatę z ogrodem jak należy i z kawałkiem gruntu kupił, a jeszcze mu przygarść została na początek gospodarstwa. Trzeba było i koni, i wołów, i owieczki, i świnki, i wszystkiego, co w podwórku i chlewkach być powinno. Musiał tedy iść na targ do miasteczka, a że mu bez chłopca w chacie trudno było samemu, a trafił się sierotka, wziął go sobie do pomocy. Dopieroż ani dnia, ani nocy nie szczędząc do roboty się jął Maciek, jako to na swym własnym, z wielką ochotą. A szło mu wszystko jak z płatka. Nie wyszedł rok, gdy już głupi Maciek tak zasobny był i tak u niego wszystko ślicznie się udawało, że mu sąsiedzi zazdrościli. Już mu tedy i żonę swatano, ale nie chciał się żenić, póki się dobrze nie rozpatrzy.

Jednego wieczora, gdy na przyzbie sobie siadłszy chleb zajadał, a serem przegryzał, patrzy - drogą jedzie wóz, krowa chuda z wołem do niego zaprzężona, a na wozie jeden z jego braci siedzi napity, drugi leży - jadą i kłócą się. Zobaczywszy Maćka zdziwili się mocno i stanęli...

- Cóż to, ty tu służysz, a jak się gospodarz zowie, co cię wziął?

Na to Maciek śmiejąc się powiada:

- Tak się zowie jako i ja... nie ma go teraz w chacie, wstąpcie, proszę, bo oto chłopak wieczerzę szykuje, będzie na nas trzech.

Bracia z wozu wylazłszy do chaty szli dziwując się zamożności i porządkowi; zasiedli tedy za stołem. Maciek piwa kazał przynieść i braci częstował. Gadu a gadu, począł im rozpowiadać o gospodarstwie, o zbiorze, o dostatkach, aż w końcu śmiejąc się dołożył;

- Widzicie, że mi Pan Bóg poszczęścił, bo gospodarzem, u którego służę, ja sam jestem, wszystko, co tu widzicie, moje!

- Jakże to być może! - zawołali bracia - kiedyś goły jak palec z domu wyszedł.

- Ano, daliście mi przecież starą ojcowską siermięgę, a w niej znalazłem, co mi nieboszczyk tatulo przeznaczył.

Porwali się bracia za włosy widząc, że się oszukali przez chciwość swoją, bo chata i gospodarstwo Maćkowe więcej było warte niż ojcowizna. Poczęli krzyczeć i wymyślać, że oszukał ich i okradł.

- Wiecie co? - rzekł na to Maciek. - Gorsza, mówicie, ojcowizna; krowę, widzę, do wozu zaprzęgacie. Mówicie, żem was pokrzywdził, głowa na głowę; zamieńmy się.

Bracia poszli się rozpatrzeć. Maćkowa część lepsza od ich obu razem.

- Zgoda! - zawołali - ruszaj ty do naszej chaty, my bierzemy twoją, a wynoś się zaraz jak stoisz!

- Tylko starą siermięgę ojcowską zabiorę z sobą i bywajta zdrowi! - rzekł Maciek. - Milsza mi ojcowizna, choć nędzna, niż wszystko. Szczęść Boże!

Skinąwszy tedy na sierotę swego poszedł do woza krową zaprzężonego chcąc go z sobą zabrać, bo mu się on należał wedle umowy, ale bracia i tego nie dali. Przepędzili go kijem za wrota.

Szedł tedy Maciek znowu, ale co by się miał smucić, radował się wielce. Dopiero gdy do chaty dobił się, a zobaczył ją pustą, kołkiem podpartą, w oborach nędzę, w stodole pustki, wszędzie brud i nieład, serce mu się okrutnie ścisnęło. Jeszcze obchodził powyłamywane płoty dokoła, gdy na jednym z nich patrzy - siedzi sroczka i ogonem wywija.

- Dobry dzień, Maćku!

- A nie bardzo on dobry - westchnął nowy gospodarz. - Widzicie, co tu za bieda, rąk nie ma za co zaczepić, jak ja sobie radę dam?

- Ale, ba! - odparła jejmość z białym kołnierzykiem. - A Boża opieka? Jakoś to będzie. W komorze, w rogu podłubcie, jest tam garnuszek dla was, co go matula zakopała.

Roześmiała się poczciwa sroczka i frunęła. Maciek choć doświadczył, że nie kłamała, ale nie bardzo chciał wierzyć. Jednak do komory poszedł, łopatą poruszył ziemię, no - i garnuszek znalazł, ale dukatów w nim nie było, tylko talary, dobra miara, około garnca. Panu Bogu tedy podziękował, odwagi nabrał i dopiero całe gospodarstwo na nowo wielką pracą i zachodem zaczął podnosić. A szło mu jak z płatka. Nieraz zdawało mu się, że ojca i matulę koło siebie widywał, jakby czasem mu co szeptali i podpowiadali, a cieszyli się; niekiedy sroczka na płocie siadała i wesołą z nim rozpoczynała rozmowę, a zawsze jakąś dobrą dała radę. Sąsiedzi niezmiernie się dziwowali, że głupi Maciek był tak rozumny i szczęśliwy, ale że się wygadać i chwalić nie umiał, nazywali go przecie głupim Maćkiem i żartowali z niego. Markotno to mu było, bo już się dla gospodarstwa i z tęsknoty, że się sam jeden został, żenić chciał, a za głupiego Maćka nikt córki nie chciał dać. Gdzie się tylko zeswatał, odprawiano go z kwitkiem, aż jednego razu idąc poza wsią, pod płotem, patrzy - siedzi dziewczątko obdarte i płacze. Stanął tedy i pyta:

- Coś ty za jedna? Co tobie jest?

- 174 -





Nierychło mu, dla wielkiej żałości i płaczu, poczęła rozpowiadać powoli, że ją matula odumarła i tak sama jedna została na świecie.

Serce mu się ścisnęło na tę niedolę patrząc, a że sam jej zakosztował, ulitowawszy się nad sierotą wziął ją za rękę i poprowadził do sołtysowej żony, Barciechy.

- Barciecho, matko - rzekł - oto biedna sierota jest, która przytułku nie ma, mnie jej do chaty brać nie godzi się, bo tam matki i opieki nie znajdzie, przyjmijcie wy ją i hodujcie jak najlepiej, a ja zapłacę... I choćby nie wiem co miało kosztować... niech u was sierocie dobrze będzie!

Zgodziła się na to sołtysowa zmiarkowawszy zaraz, że i posługę mieć będzie, bo jej sierota i ziela przyniesie, i gęsi popasie, i wody zaczerpnie, i Maciek głupi zapłaci jeszcze. Sierotka tedy została u niej, a Maciek się o nią raz wraz dowiadywał, i tak mu w oczach rosła i piękniała, że już myśleć zaczął, żeby się z nią ożenić. Sierotka przez wdzięczność bardzo się do niego przywiązała i gdy miał przyjść, czekała na niego na drodze z uśmiechem i dobrym słowem. Sołtysowa też się jej odchwalić nie mogła, bo była pracowita, zręczna i roztropna.

Upłynęło parę lat, gospodarstwo Maćkowe szło znowu doskonale, a ojcowizna tak się polepszyła, że mu sąsiedzi zazdrościli.

- Nie ma to, jak być głupim - mówili. - Człowiek ma szczęście. Ot, i ten Maciek, niezdara, trzech zliczyć nie umie, a tak mu idzie jak po maśle.

Jednego razu, gdy Maciek wracał z pola i chciał sierotkę swą odwiedzić, nie znalazł jej jak zwykle w podwórku ani przy studni.- Patrzy, w progu sołtysowa stoi i fartuchem łzy ociera. Tknęło go coś, zbliżył się.

- Nie ma naszej Marysi! - rzekła. - Wczoraj jacyś wielcy państwo przyjechali i wzięli ją jak swoją, powiadając, że ich była. Nawet jej się z tobą pożegnać nie pozwolili, z czego mocno płakała i kazała tylko powiedzieć, ze póki żywa, o tobie nie zapomni.

Poczciwy Maciek co by był miał się zgryźć, że ją utracił, począł Panu Bogu dziękować, że ją szczęście spotkało, ale poszedł do domu jak struty... Nic mu już w smak nie było...

Jakoś wprędce potem, jednego dnia, kiedy siedział nad misą klusek i jeść mu się nie chciało, posłyszał huk wielki: wpadli do chaty bracia jego, którzy już gospodarstwo od niego odebrane zmarnowali, precz go wygnali z ojcowizny jak przywłaszczyciela odgrażając się, że zabiją, jeżeliby się śmiał pokazać i o cokolwiek upominać. Maciek nawet nie zaprzeczając za kij wziął i poszedł w świat.

Idzie tedy, idzie polem, aż szóstego dnia spotkał dziewczątko przy dworze, niby ową sierotkę, ale tak wystrojoną i wypiękniałą, że mu ją trudno było poznać. Ta zaś Maćka z dala poznawszy rzuciła mu się na szyję i gwałtem do swej rodziny zaprowadziła jako dobroczyńcę, co ją w biedzie ratował.

Został tedy Maciek przy dworze, niby w służbie, a jak go lepiej rodzice poznali, że sierotka bardzo go kochała, wydali ją za niego...

Trudno uwierzyć, ale tak ci było, bo i mnie na wesele prosili i ja tam byłem, miód i wino piłem... po brodzie ciekło, a w gębie nic nie było... I koniec.


Kwiat paproci

J. I. Kraszewski

 



OD wieków wiecznych wszystkim wiadomo, a szczególniej starym babuniom, które o tym szeroko a dużo opowiadają wieczorem przy kominku, gdy się na nim drewka jasno palą i wesoło potrzaskują, że w noc św. Jana, która najkrótsza jest w całym roku, kwitnie paproć, a kto jej kwiatek, znajdzie, urwie i schowa, ten wielkie szczęście będzie miał na ziemi.

Bieda zaś cała w tym, że noc ta jest tylko jedna w roku, a taka niezmiernie krótka, i paproć w każdym lesie tylko jedna zakwita, a to w takim zakątku, tak ukryta, że nadzwyczajnego trzeba szczęścia, aby ją znaleźć.

Ci, co się na tych cudowiskach znają, mówią jeszcze i to, że droga do kwiatu jest bardzo trudna i niebezpieczna, że tam różne strachy przeszkadzają, bronią, nie dopuszczają i nadzwyczajnej odwagi potrzeba, aby zdobyć ten kwiat.

Dalej jeszcze opowiadają, że samego kwiatka w początku rozpoznać nie można, bo się wydaje maleńki, brzydki, niepozorny, a dopiero urwany przemienia się w cudownej jasności kielich.

Że to tak bardzo trudno dojść do tego kwiatka i zerwać go, że mało kto go oglądał, a starzy ludzie wiedzą o nim tylko z opowiadania, więc każdy opowiada inaczej i swojego coś dorzuca.

Ale to przecież pewne, że w noc świętojańską on kwitnie, krótko, póki kury nie zapieją, a kto go zerwie, ten już będzie miał, co zechce; kto sobie pomyśli choćby najcudowniejszą rzecz - ziści mu się.

Wiadomo także, iż tylko młody może zerwać ten kwiat, i to czystymi rękami.

Stary człowiek choćby kwiat znalazł, to mu się w palcach w próchno rozsypie.

Tak ludzie bają, a w każdej baśni jest ziarenko prawdy; choć ludzie obwijają to ziarenko w różne szmatki, że często go dopatrzeć trudno, to jednakże ono jest.

I z tym kwiatkiem to jedno jest pewne, że on w noc św. Jana zakwita.

Pewnego czasu był sobie chłopak, któremu na imię było Jacuś, a we wsi przezywali go ciekawym, że zawsze szperał, szukał, słuchał, a co było najtrudniej dostać, on się najgoręcej do tego garnął:.. Taką miał już naturę. Co pod nogami znalazł, po co tylko ręką było sięgnąć, to sobie lekceważył, za nic nie miał; o co się musiał dobijać, karku nałamać, najwięcej mu smakowało.

Trafiło się tedy raz, że gdy wieczorem przy ogniu siedzieli, a on sobie kij kozikiem wyrzynał chcąc koniecznie psią głowę na nim osadzić - stara Niemczycha, baba okrutnie rozumna, która po świecie bywała i znała wszystko, poczęła opowiadać o tym kwiecie paproci...

Ciekawy Jacuś słuchał i tak się zasłuchał, aż mu kij z rąk wypadł, a kozikiem sobie omal palców nie pozarzynał.

Niemczycha o kwiecie paproci opowiadała tak, jakby go sama widziała - choć po jej łachmanach nie było znać szczęścia. Gdy skończyła, Jacuś powiedział sobie: „Niech się dzieje, co chce, a ja kwiat ten muszę zdobyć".

- Dostanę go, bo człowiek, kiedy chce mocno, a powie sobie, że musi to być, zawsze w końcu na swoim postawi - Jacuś często to mówił i takie miał głupie przekonanie.

Tuż pod wioską, w której stała chata rodziców Jacusia z ogrodem i polem, był niedaleko las i pod nim właśnie obchodzono sobótki, a ognie palono w noc świętojańską.

Powiedział sobie Jacuś, że gdy drudzy będą skakali przez ogień i łydki sobie parzyli, on pójdzie w las i znajdzie ten kwiat paproci. Jeżeli mu się nie uda jednego roku, pójdzie na drugi, na trzeci, i będzie chodził dotąd, aż go wyszuka i zdobędzie.

Przez kilka miesięcy potem czekał, czekał na tę noc i o niczym nie myślał, tylko o tym. Czas mu się strasznie długim wydawał.

Nareszcie nadszedł dzień, zbliżyła się noc, której tak wyglądał; ze wsi wszystka młodzież poszła ognie palić, skakać, śpiewać i zabawiać się.

Jacuś umył się czysto, wdział białą koszulinę, pasik czerwony nowy, łapcie lipowe nie noszone, czapeczkę z pawim piórkiem, a jak tylko pora nadeszła i mrok zapadł, czmychnął do lasu.

Las stał czarny, głuchy, nad nim noc ciemna, z mrugającymi gwiazdkami, które świeciły, ale tylko sobie, bo z nich na ziemi nie było pożytku.

Drogę w głąb lasu Jacuś znał dobrze podczas dnia. Teraz gdy się zapuszczał w głąb - dziwna rzecz - nie mógł ani wiadomej drożyny znaleźć, ani drzew rozpoznać. Wszystko było jakieś inne. Pnie drzew zrobiły się ogromnie grube, powalone na ziemię. Kłody powyrastały tak, że ani ich obejść, ani przez nie przeleźć; krzaki stały się gęste i kolące, jakich tu nigdy nie było; pokrzywy piekły, osty kąsały. Ciemno - choć oko wykol, a wśród tych mroków gęstych coraz to zaświeci para oczu jakichś i patrzą na niego, jakby go chciały zjeść, a mienią się żółto, zielono, czerwono, biało, i nagle migną, i gasną, Oczu tych na prawo, na lewo, w dole, na górze - pokazywało się mnóstwo, ale Jacuś ich się nie uląkł. Wiedział, że one go tylko chciały nastraszyć i pomrukiwał, że to strachy na lachy!

Szedł dalej, ale co to była za ciężka sprawa z tym chodem! To mu kłoda drogę zawaliła, to on przez nią się przewalił. Drapie się, drapie, a gdy na wierzch wlazł i ma się spuścić, patrzy, a ona zrobiła się taka mała, że ją mógł nogą przestąpić.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin