Bolesław Mrówczyński
Osada nad Srebrnym Potokiem
Cykl: Bartochowie cz 2.
Opowieść brazylijska o rodzie śląskim, który na drugiej półkuli budował nową ojczyznę
Projekt obwoluty i okładki oraz ilustracje Bogdan Zieleniec
Wydanie polskie 1968
Spis treści:
Prawo puszczy. 4
Ubezpieczanie pozycji. 96
Atak. 191
Honor. 245
Nova Polonia. 300
Objaśnienia. 366
Czarni niewolnicy przesuwali się bez pośpiechu i dorzucali co chwila kłody drzewa i stosy chrustu. Mieli ogromną wprawę. Żar był wielki, płomienie ognisk słały się równo i wciąż z tą samą mocą wyskakiwały ponad kamienną ścianę. Stojący za nią robotnicy pracowali z nie mniejszą sprawnością. Zlani potem, poczerniali od dymu, chwytali starannie odmierzonymi ruchami gałąź herwy, zamiatali jak płachtą, sparzali w ogniu i wycofywali szybko, aby zaraz zrobić to samo z następną.
Jędra też brał udział w sapekowaniu. Stał pośrodku tych białych, śniadych i czarnych postaci tak samo półnagi i wykonywał pozornie te same ruchy, a jednak efekty osiągał większe. Gdy przybył na tę fazendę przed rokiem, o herwie miał mgliste pojęcie. Dziś nikt nie potrafił go prześcignąć w tej wyczerpującej robocie. Był silniej zbudowany od innych, wytrwalszy, w tej odpowiedzialnej i wymagającej nielada zręczności pracy wykazywał wielką odwagę. Tamci przesuwali delikatnie, bali się przypalenia. On śmiało zanurzał gałąź w ogniu i chociaż było to wbrew wszelkim uświęconym zasadom, osiągał wspaniałe wyniki. Liście błyskawicznie nabierały koloru złota, zyskiwały na smaku. Dziadek Mais pił tylko herwę przez niego przyrządzoną i zaliczał ją do najwyższego gatunku. A i kupcy zorientowali się szybko w różnicy. Pakowali ją oddzielnie i płacili więcej aniżeli za inną.
Jędra chwycił nową gałąź, przeciągnął nad ogniem, odrzucił i sięgnął automatycznie po drugą: palce dotknęły ziemi. Jakby spłoszonym nagle spojrzeniem objął sąsiadów, mających jeszcze duże zapasy, i powoli zaczął prostować zmęczone plecy.
- Brawo Jędra! - jak na komendę rozległ się za jego plecami entuzjastyczny krzyk. - Najpierwszy!
Odwrócił się. W tym czasie, gdy poza ogniem i herwą nie widział nic, zgromadziła się tu chyba cała rodzina Maisów: ludzie w sile wieku i siwowłosi, dorodne dziewczęta i strojni młodzieńcy, mnóstwo dzieciarni. Liczna to bowiem była rodzina. Obok babek stały prawnuki, siostry obok braci z czterech pokoleń, wśród dzieci znajdowało się wiele nawet takich, które niby przypadkiem podrzucił jakiś przejezdny kaboklo, nie brakowało niewolnic i niewolników. Teraz śmiali się wszyscy, w odruchu żywiołowej radości z rozmachem klaskali w ręce. I nie mogło ulegać wątpliwości, że właśnie na jego cześć urządzali tę niezwykłą owację.
- Wspaniałe zwycięstwo! - Elwira, pełne gracji dziewczątko, wzięła go pod rękę i obejmując zalotnym spojrzeniem odprowadziła od muru. - W nagrodę przyjmij ode mnie tę szarfę. Odtąd nic już nie będziesz robił do festy!
Zarzuciła mu piękną chustę kaboklerską na szyję, upięła w węzeł, pocałowała. Jędra, nie bardzo pewien, czy jest to jej własny pomysł, czy też ta dekoracja wypływa z nieznanego mu jeszcze miejscowego zwyczaju, poddał się rozweselony tym miłym zabiegom, lecz gdy chciała poprowadzić go dalej, zaparł się w ziemi i nie poruszył. To prawda: skończył się sezon herwowy, drzewka bowiem wchodziły obecnie w okres kwitnienia i musiały wypocząć, a liście w tym czasie, według powszechnych wierzeń, miały własności trujące. Należało jednak porozwieszać jeszcze w szopach oparzone gałęzie, wysuszyć, potem omłócić, spakować w worki. Nie uważał więc swej roboty za ukończoną i jej wezwania do bezczynności nie potraktował poważnie.
- Chodźże, uparciuchu! - Elwira sądząc, że chce jej zrobić na przekór, pociągnęła go mocniej. - Nie wolno pracować ci więcej!
Mrugnęła zalotnie, przytuliła się, lekko popchnęła naprzód. Powabna z niej była dziewczyna. Jędra zakłopotał się i spojrzał pytająco na ojca Tomasza, który znajdował się obok.
- Chodź! - ten dobrodusznie pokiwał głową. - Trzyma cię mocno i na pewno nie puści. A zresztą ma słuszność: skończyłeś pierwszy i należy ci się jakaś nagroda. Co zostało jeszcze, zrobią za ciebie inni. Tak dziadek powiedział.
Takie zdanie zamykało tu wszelką dyskusję. Jędra więc już bez wahania przyłączył się do towarzystwa, rad w duchu, że może wreszcie odpocząć. Męcząca była ta praca nad buzującym od świtu do nocy ogniskiem, a ostatnie dni dały mu się szczególnie we znaki. Nie przywiązywał do tego szczególnej wagi i kiedy indziej wynalazłby sobie jakieś inne zajęcie, lecz dziś Elwira pilnowała go czujnie. Wyszło mu to niewątpliwie na dobre. Nazajutrz wstał tak rześki, jakby nie było za nim wcale tego wielkiego wysiłku, wziął udział w polowaniu, następnego zaś dnia wybrał się z Tomaszem do Palmeiry, a gdy stamtąd wrócili, wpadł od razu w wir kończącej sezon herwowy zabawy. Grała już sprowadzona specjalnie orkiestra, stoły uginały się od potraw, w powolnych tańcach sunęły pary. Uczestniczył w niejednej takiej feście, gdyż urządzało się je tu przy lada okazji, toteż przystosował się bez trudu do panującego nastroju i jak inni wyżywał się teraz w pląsach, przyśpiewkach i rytmicznych kląskaniach. Było to wszystko na ogół dość monotonne, dostojna powaga tłumiła wszelkie radośniejsze odruchy. Po pewnym więc czasie Elwira mrugnęła na niego porozumiewawczo, on spojrzał na Tomasza, Tomasz na innych i wkrótce cała młodzież wymknęła się nieznacznie na rozległy dziedziniec.
- A teraz nasza, polska zabawa! - do Jędry przypadły podniecone dziewczęta. - Ze mną w pierwszą parę! - rozległy się zewsząd głosy. - Od czego zaczniemy?
Zagłuszyła je skompletowana na poczekaniu orkiestra. To Tomasz uderzył w struny, do jego gitary przyłączyły się natychmiast dwie inne, jak na zawołanie wyłonili się z mroku Murzyni. Rozhuczało się dokoła, zaniosło śmiechem i piskiem. Tam w sali bawialnej płynęły wciąż tony łagodne i uroczyste; tu w gwiezdnej poświacie biły w niebo skoczne melodie, przyniesione przez Jędrę ze Śląska. Tam pary przesuwały się powoli pod utkaną z odwiecznych marzeń i tęsknot brazylijską melodię; tu mknęły szumnie, często z przytupem, żywiołowo i gwarnie, i tak beztrosko, jakby poza nimi nie istniał zupełnie świat.
Podstawy do tego, co prawda, były. Ta fazenda rzucona w głąb puszczy parańskiej, z której wędrowało się godzinami do najbliższego osiedla, stanowiła rzeczywiście odrębny, rządzony własnymi prawami świat, gdzie wola najstarszego z rodu była dla wszystkich święta. Jędra, przyzwyczajony do twardej ręki Bartocha, przyjął to od pierwszej chwili bez szczególnego zdziwienia, chociaż zaskoczył go mile panujący dokoła spokój. Nikt tu nie krzyczał, nikt nie wymyślał drugiemu, kij czy pięść nigdy nie były w użyciu. A mimo to rozkazy dziadka, chociaż prawie nigdy nie wydawał ich osobiście, wykonywano natychmiast i nikomu nie przyszło nawet do głowy, aby wszczynać jakąkolwiek dyskusję.
Zastanawiało go jeszcze co innego. Tam w starym kraju podkreślano starannie różnice między ubogim a biednym, a jego ojciec był na tym punkcie szczególnie wrażliwy. Tu wszyscy byli traktowani na równi. Ci ludzie, z którymi pracował przy sapekowaniu, byli to przecież najemnicy, przeważnie kabokle pędzący na pół koczownicy żywot gdzieś w leśnych ostępach i wychodzący z nich tylko, aby zdobyć trochę gotówki na broń, nowe ubranie czy siodło. Maisowie natomiast byli bogaczami jak na tutejsze stosunki, lecz razem z nimi zasiadali do stołu, bawili się razem, na co dzień przywdziewali takie same łachmany. W dni świąteczne wkładali wprawdzie piękne paradne stroje. Kabokle jednak potrafili wystąpić w podobnych i po to właśnie szukali po fazendach zarobku.
Natomiast niewolnicy nie podlegali temu powszechnemu prawu równości. Ich bito, chociaż zdarzało się to niezmiernie rzadko i tylko na rozkaz dziadka. Mieszkali przy tym w oddzielnych barakach, jedli oddzielnie, lecz chyba tym tylko odróżniali się na co dzień od innych. Traktowano ich bez zarzutu, często po przyjacielsku wdawano się w pogawędki, niejeden ze starszych pełnił rolę doradcy, na wyżywienie nie mogli narzekać. Ich dzieci chodziły wprawdzie nie tylko boso, ale przeważnie i nago, lecz to nie raziło; dzieci Maisów paradowały zazwyczaj tak samo. W tym ciepłym klimacie ubranie nie było potrzebne. Niewątpliwie pracowali ciężej, do nich należały z zasady wszelkie roboty wymagające fizycznego wysiłku. Jędra nie przywiązywał do tego wagi. Sam przecież też się nie oszczędzał i jeśli coś go dziwiło, to jedynie fakt, że tych czarnych ludzi wolno było sprzedawać i kupować jak bydło i że za pracę nie otrzymywali nigdy zarobku.
Co prawda i on nie otrzymał dotąd ani milrejsa... Gdy tu przyjechał, rad był, że znalazł jakieś schronienie, a i później nie przyszło mu nawet na myśl, aby stawiać jakieś warunki. W tym, co usłyszał ongiś przy drodze do Campo Largo, nie było wcale przesady. Stał się od pierwszej chwili nie tylko serdecznie podejmowanym gościem, lecz domownikiem, jednym z członków rodziny. Czuwano bacznie, aby niczego mu nie zabrakło. Gdy stare ubranie rozpadło się w strzępy, otrzymał natychmiast nowe, a do niego jeszcze piękny świąteczny strój kaboklerski. Ponieważ lubił polować, kupiono mu rewolwer i strzelbę. Kiedy indziej znów podarowano konia z rzędem tak wspaniałym, że nawet Tomasz nie mógł się poszczycić ładniejszym. Działo się to przy tym w sposób tak naturalny, jak z chustą, którą Elwira zarzuciła mu na szyję po ukończeniu sapekowania. Dziękować można było; odmówić nie tylko było niezręcznie, ale nawet nie wypadało.
Przyzwyczaił się szybko do tych stosunków i ze swej strony starał się jakoś odwdzięczyć. Nikt go nie naganiał do żadnej roboty. Chyba właśnie dlatego pracował za dwóch, herwa stała się jego pasją. A i o inne prace nie było tu trudno. Dom był obszerny, zewsząd otoczony przybudówkami. Dla każdej pary, zakładającej nową rodzinę, dostawiano inny budynek. Nic tu jednak nie przypominało opolskich porządków. Wszystko było liche, zaniedbane, często zmurszałe od starości, po każdej burzy łatało się dachy i ściany. Już w pierwszym tygodniu obejrzał sumiennie całość, a potem zaczął stopniowo naprawiać braki. Pojawiły się nowe futryny i okna, podłoga w sali jadalnej, półki i szafy w kuchni, waląca się główna brama nabrała znowu masywnego wyglądu. A równocześnie uczył się pilnie. Dopiero tutaj zdał sobie sprawę, jak naprawdę należy gospodarzyć na tej puszczańskiej roli. Aby zrozumieć to lepiej, szedł razem z niewolnikami do uprawy fasoli, razem z nimi załamywał łodygi kukurydzy, aby papugi nie zjadły dojrzewającego ziarna, razem z nimi sadził bataty i mandiok lub dla odmiany naprawiał nad pobliskim strumieniem manżolo - nieznany mu przedtem zupełnie, przedziwny młyn brazylijski. Maisowie kiwali pobłażliwie głowami na widok tej gorliwości, lecz równocześnie spoglądali z coraz większym podziwem. Jak oni jego swą beztroską i niedbałością o wygody, tak on ich zaskakiwał codziennie niezwykłą gospodarnością. A że każdemu potrafił oddać jakąś usługę i miał przy tym zawsze uśmiech na zawołanie, darzono go coraz większą sympatią. Czuł ją stale, w jej blaskach zaginęła zupełnie ponura przeszłość. W miarę jednak jak zbliżał się koniec sezonu herwowego i rocznica rozstania się z ojcem, gdzieś z głębi duszy wyrastały tajone marzenia: o własnym kawałku ziemi, o własnym domu, o własnej zagrodzie. Za to, co tutaj zrobił, nie miał zamiaru nigdy wystawiać rachunku. Miał jednak nadzieję, że sprawa wypłynie sama, gdy po tej feście dziadek przystąpił do rozliczeń z robotnikami. W takiej chwili przypomni sobie chyba i jego, będzie go można niewątpliwie poprosić o odstąpienie kilkudziesięciu morgów tego dziewiczego terenu. Oczywiście zapłaci za nie, z późniejszych zarobków. I niewątpliwie dziadek mu nie odmówi. Dla niego przecież taki skrawek nie ma żadnego znaczenia...
Wywijając teraz na tym puszczańskim dziedzińcu to skakanego, to galopa, to klaskanego, to dla ochłody powiewnego walczyka, Jędra rzucał od czasu do czasu okiem na ładny budyneczek, który wśród tych rozlicznych zabudowań wyglądał jak śliczne cacko przy kupie śmieci. On go tutaj wystawił, on zachęcił innych, aby pomogli mu sprawić dziadkowi taki właśnie prezent na imieniny. Staruszek mieszkał w nim dzisiaj samotnie i w dowód wdzięczności raz na zawsze pozwolił młodzieży urządzać pod jego oknami te huczne polskie zabawy. Teraz było tam ciemno, lecz Jędra nie wątpił, że obserwuje ich bacznie i chyba zatrzymuje nieraz wzrok także na jego postaci. A może i on myśli w tej chwili o tym skrawku ziemi dla niego?... Kiedyś wypytywał szczegółowo o jego dalsze projekty. I może już się zastanawia, kiedy go przywołać do siebie? Ten stary bowiem człowiek pamięć ma świetną. I co najważniejsze - w jakiś tajemniczy sposób potrafi wyczuć najskrytsze nawet pragnienia...
Myśli urywały się szybko. Przypominała się energicznie partnerka, to znów oklaski rozbrzmiewały huczniej, to donośniej zadźwięczała orkiestra. Na marzenia nie było zbyt wiele czasu. Nazajutrz jednak przypomniały się z wielką siłą i majstrując w szopie jakąś nową szafeczkę, równocześnie obserwował czujnie dom dziadka. Wchodzili tam od rana kabokle, odbierali wypłatę i koło południa ostatni z nich odjechał do swej leśnej siedziby. Potem już drzwi nie otworzyły się ani razu. Minęło dawno południe, słońce pochylało się coraz bardziej. Jędra zmarkotniał. Sam nie miał odwagi pójść w swojej sprawie, machnął więc w końcu ręką i zajął się wyłącznie robotą.
- Senhor! - zjawił się przed nim nagle Luis, miły murzyński wyrostek. - Pan dziadek wzywa pana do siebie!
Serce Jędry uderzyło nierównym rytmem. Staruszek nie zapomniał!... Otrzepał się szybko z kurzu i pobiegł. Był pewien, że nadeszła decydująca godzina. W takim dniu nie wzywano by go tylko na pogawędkę.
- Kolej na ciebie - dziadek uśmiechnął się dobrodusznie. - Nadal myślisz o własnej zagrodzie?
Jędra przytaknął. Jak inni, czuł się onieśmielony w obecności tego przywódcy rodu, lecz polubił go od pierwszego wejrzenia. Miła to była postać, pełna godności, chociaż nieraz potrafiła być tak groźna, że nawet najstarsi Maisowie spoglądali z lękiem w te ciemne, osadzone głęboko oczy. W tej chwili jednak nie było w nich nic więcej poza wielką rozwagą i życzliwością.
- Dobrze, dostaniesz ziemię - wyraził natychmiast zgodę. - Wolałbym, żebyś pozostał w fazendzie, lecz chyba lepiej się stanie, gdy osiądziesz na swoim. Inaczej gospodarzysz niż my. Ile ci jej potrzeba?
Jędra popadł w zakłopotanie. Przedtem myślał o kilkunastu, co najwyżej o kilkudziesięciu morgach. Teraz przyszło mu na myśl, że właściwie należałoby się pokusić o więcej. Ale czy wypada? I czy...
- Nie wiem, ile będę musiał zapłacić za alkier - bąknął niepewnie. - Nie chciałbym się za bardzo zadłużyć... A pieniędzy...
Urwał raptownie. W oczach starca ujrzał nagle tak gniewne błyski, jak przed rokiem u jego wnuka na drodze do Campo Largo. Zniknęły, na szczęście szybko. Na ich miejscu ukazało się rozbawienie.
- Aha, wiem: rozumujesz, jak ci wszyscy przybysze zza morza - rzekł dobrodusznie. - Rozumuj więc teraz jak Brazylijczyk i słuchaj uważnie. Nie pytam, ile chcesz mi zapłacić. Pytam natomiast, ile potrzeba. Mów szczerze! Od roku jesteś przecież na brazylijskiej fazendzie. Powinieneś nauczyć się czegoś i od nas.
Pełnym serdeczności gestem położył rękę na jego ramieniu. Jędra jakby odżył.
- Dwadzieścia alkrów! - wypalił bez zająknienia. - Na stepie podkurytybskim można gospodarzyć na mniejszym. W puszczy trzeba mieć więcej.
- Słusznie. Maleńki to skrawek, lecz rzeczywiście wyżyć z niego tu można. Gdzie chcesz się osiedlić? Upatrzyłeś już jakieś miejsce?
- Tak. Nad Srebrnym Potokiem.
Oczy Jędry rozbłysły. Był to piękny teren na krańcach posiadłości Maisów, na który nieraz zaglądał w czasie polowań. Znajdowało się tam wszystko: i puszcza, i kawałek błot, które bez trudności można zamienić w łąkę, i step, a nawet gaj pomarańczowy po jakimś gospodarzu, którego dom rozpadł się dawno w próchno.
Natomiast starzec niespodziewanie spochmurniał. Milczał przez dłuższy czas, starannie coś ważył w myślach.
- Chcesz tam, dostaniesz - odezwał się wreszcie. - Radzę ci jednak z dobrego serca: wybierz sobie ziemię gdzie indziej - głos nabrał głębokiej powagi. - Czy zauważyłeś, że w tamtej okolicy jest bardzo dużo herwy, a mimo to nie zbieramy jej nigdy? Zastanów się nad tym: my nie zbieramy. My... Maisowie! Chociaż mieszkamy tutaj od wieków i nikt nam nie może odmówić odwagi. A wiesz dlaczego? Bo to jest miejsce przeklęte od Boga i ludzi. Zginie każdy, choćby największy śmiałek, jeśli spróbuje się tam osiedlić...
Zadumał się nad czymś, czoło pokryło się siecią zmarszczek.
- Wierz mi, nie opowiadam ci bajek - dodał po chwili. - Byli ludzie dzielni i w naszej rodzinie, i obcy, którzy chcieli zagospodarować ten piękny kawałek puszczy. Bo że on jest piękny, to fakt. Pozostał jednak po nich tylko zdziczały gaj pomarańczowy; nawet ciał nie potrafiliśmy nigdy odnaleźć. Tak samo, jak i ciał tych, którzy wybrali się tam lekkomyślnie po herwę... Powiedziałem, że dam ci ziemię, gdzie chcesz, więc słowa nie zmienię. Ale zastanów się dobrze. Znad Srebrnego Potoku żywy nie wyjdziesz...
Spoza coraz ostrożniej wypowiadanych słów wychyliła się troska, a chyba także wzruszenie. Jędra zaniepokoił się. Zbyt cenił tego starca, aby zlekceważyć jego ostrzeżenia, a równocześnie wydało mu się, że walą się w gruzy wszystkie jego projekty. Zadumał się więc teraz i on. W ciągu tego roku nasłuchał się niemało mrożących krew w żyłach opowieści, lecz przecież dziadek nie robiłby wielkiej sprawy z byle drobiazgu. Mówi zresztą o ludziach, których znał z pewnością, którzy zginęli... Co prawda on chyba też nie jest wolny od zakorzenionych tutaj przesądów. Ci mieszkańcy puszczy we wszystkim potrafili dostrzec zły znak. Zdarzało się nawet nieraz, że na niespodziewany krzyk ptaka wpadali w panikę...
Jędra wyprostował powoli pochylone dotychczas plecy. Czuł się dziś lepiej niż kiedykolwiek, puszczy nie bał się nigdy, a w tym leśnym zakątku nabrał ogromnej tężyzny. Przypomniał sobie zresztą śląskie bajki, których też nasłuchał się niemało od dziecka. W brazylijskich złe moce odnosiły zazwyczaj zwycięstwo, zawsze było w nich dużo smutku. W śląskich również nie brakowało groźnych stworów i ponurości. Kto jednak miał odwagę, kto nie bał się nadmiernego wysiłku, kto nie załamywał się w boju - ten łamał wszelkie przeszkody i właśnie do niego należało ostateczne zwycięstwo.
- Jeśli pan pozwoli, tam się osiedlę - rzekł raźnie. - Jakoś poradzę sobie z tymi brazylijskimi diabłami. Mam przecież świetną strzelbę i wcale nie gorszy rewolwer!
Starzec niechętnie pokręcił głową. Raz jeszcze spróbował go odwieść od tej decyzji, gdy jednak Jędra wspomniał o śląskich legendach, zastanowił się nagle.
- Hm, zabiłeś mi klina... - mruknął. - Więc u was jest tak... Może rzeczywiście - wpatrzył się w niego badawczo - potrzeba tu Polaka, aby zażegnał wreszcie nieszczęście? Kto wie?... Zgoda! - zdecydował się. - Dostaniesz dwadzieścia alkrów nad Srebrnym Potokiem, sam sobie odmierzysz. Bądź jednak ostrożny. Jeśli tylko dostrzeżesz coś podejrzanego, wskakuj na siodło i pędź ile tchu do fazendy. W gromadzie obronić się łatwiej.
Przez pewien czas wpatrywał się w okno.
- Nie przypuszczałem, że będziesz się chciał tam właśnie osiedlić... - odezwał się znowu. - Ponieważ ten kawałek lasu nie ma dla nas właściwie żadnej wartości, dam ci jeszcze sto milrejsów w gotówce na dobry początek. Sam przy tym gospodarzyć nie możesz, bo nie wiadomo, co stanie się jutro... Dam ci więc też niewolnika. Zdaje się, że lubisz Luisa? Bystry chłopak i chętny do pracy. Możesz go zabrać. Na własność.
Jędra poczerwieniał z wrażenia. Nie zdziwiło go, że chłopca dano mu jak milrejsy; do tego zdążył się przyzwyczaić. Zaskoczyła go hojność, niewolnik bowiem kosztował bardzo drogo, a gdy do niego dodało się wartość ziemi, gotówkę i te niezliczone prezenty, jakie otrzymał w czasie rocznego pobytu, stwarzało to sumę znacznie chyba przewyższającą wszystkie jego roboty. Co prawda nieraz już był świadkiem tej niezwykłej brazylijskiej wspaniałomyślności, lecz że dawniej nie odnosiła się ona bezpośrednio do niego, dziwił się tylko i nie zaprzątał nią sobie specjalnie głowy. Dziś odczuł ją mocno. Oczywiście o odmowie przyjęcia czegokolwiek nie mogło być mowy, potraktowano by to jako śmiertelną zniewagę. Tym mocniej więc przeżywał wszystko i im dłużej rozmyślał, tym większe rodziło się w sercu wzruszenie.
- Nie wiem, jak mam panu dziękować - odezwał się cicho. - Nie zasłużyłem na tyle łask... Przynajmniej za ziemię zapłacę. Proszę tylko oznaczyć...
- Przestań! - przerwał mu szorstko Mais. - Ja wiem najlepiej, ile jesteś wart i jakie są twoje zasługi. A przy tym za przyjaźń nie płaci się nigdy pieniędzmi. Ciągle nie możesz tego zrozumieć?
Jędra wbił oczy w ziemię. Rozumiał, a przynajmniej starał się rozumieć tę brazylijską maksymę, lecz bezwzględne przykazania Bartocha przesłaniały ją często. Starzec musiał domyślić się chyba tego, gdyż uśmiechnął się do niego przyjaźnie.
- Pobędziesz z nami dłużej, zrozumiesz więcej - rzekł. - A wracając do Srebrnego Potoku... - zastanowił się. - Hm, trzeba cię ubezpieczyć ze wszystkich stron... Jutro pojedziesz z Tomaszem do Palmeiry. Sędzia ziemski sporządzi dokumenty własności. A pojutrze zabierzecie kilkunastu niewolników, aby tam, nad Srebrnym Potokiem, zbudowali ci małą fortecę. Chcę zrobić wszystko, co w mojej mocy. Abyś nie miał do mnie nigdy pretensji...
Popadł w zadumę. Jędra dziwił się coraz bardziej. Wszelkie, nawet najpoważniejsze umowy załatwiano tutaj na słowo i zawsze dotrzymywano ich święcie. Dlaczego więc w tym przypadku starzec postępuje inaczej i chce mu wydać dokumenty na piśmie? I dlaczego chce mu wystawić „fortecę"? Czyżby za tymi duchami kryło się...
Wpatrzył się w niego w wielkim skupieniu. Łagodnej, pooranej zmarszczkami twarzy nieznacznie, lecz nieustannie przybywało surowości i naraz jakimś ledwie uchwytnym dla oka odruchem przypomniała mu zaciętą i nieustępliwą twarz ojca. Oczywiście były to dwa różne oblicza, prawie że przeciwieństwa... A jednak nie mógł się oprzeć wrażeniu, że miały coś z sobą wspólnego. I że każda z nich na swój sposób zakradała się czymś miłym do serca...
- A te ziemie za Srebrnym Potokiem - odetchnął głęboko - do kogo należą?
Zdumiał się. W oczach tego opanowanego zawsze starca ujrzał niespodziewanie tak straszliwą zaciekłość, że go przebiegło mrowie.
- Do Coimbrów! Przeklętych łotrów, psów cuchnących, których nie wiadomo dlaczego nosi jeszcze ta święta ziemia! Strzelamy do nich od stu lat jak do dzikiej zwierzyny. Bronią się jak mogą, wciąż wynajmują kapangów. Wcześniej czy później dosięgnie ich jednak nasza zemsta i wymiecie doszczętnie!
Starzec wstał, zacisnął pięść, groźnie potoczył okiem. Nagle zdał sobie sprawę, że wykroczył daleko poza przynależną jego wiekowi powagę.
- Uniosłem się niepotrzebnie... - bąknął zmieszany. - Te łotry i świętego wyprowadziłyby z równowagi. Nie przejmuj się. Nie twoja sprawa, nic ci z ich strony nie grozi. W razie potrzeby przyszłaby ci zresztą na pomoc cała nasza rodzina. Chociaż... - zaniepokoił się. - Może lepiej osiedlić się w innym miejscu? Dam ci ziemię, gdzie zechcesz. A po co się...
Jędra uniósł się na palcach i opadł. Zatrzęsła się cała izba.
- Moje miejsce tylko nad Srebrnym Potokiem! - odparł z humorem. - Że tam są diabły, duchy czy Coimbrowie? Nie szkodzi. Tak nimi zakręcę, że więcej nie wychylą się z piekła. Znają dotychczas jedynie miejscowych ludzi. Niechże więc, pieruny, poznają wreszcie Ślązaka. I niech spróbują stanąć mu w drodze!
Wyprężył się hardo. Rozweselony Mais poklepał go z rozmachem po plecach. Jak wszyscy mieszkańcy fazendy, słowo „pierun" znał doskonale. Jędra używał go od czasu do czasu w tym puszczańskim osiedlu.
Daleka i uciążliwa była droga do Palmeiry, ale że wyjechali wcześnie, koło dziesiątej znaleźli się już w miasteczku. Skromne ono było, kościół i dwa murowane budyneczki stanowiły całą jego okrasę. Mimo to uchodziło w tej głuszy, gdzie w promieniu dziesiątków kilometrów nie było żadnego większego osiedla, za bardzo ruchliwy ośrodek, a jako stolica municypium - za punkt centralny olbrzymiego, pokrytego przeważnie puszczą obszaru.
Jędra zaglądał tu niejednokrotnie, toteż znał każdy kąt i wydawało mu się, że nic go nie może zaskoczyć. Kiedy jednak znalazł się u sędziego ziemskiego, ogarnęło go wielkie zdumienie. Załatwiono ich od ręki, w kwadrans później miał już upragniony dokument. A chociaż zabawili jeszcze z pół godziny w tym przemiłym urzędzie, to jedynie dlatego, że sędzia wdał się w pogawędkę z Tomaszem, wypytując go po przyjacielsku o zdrowie całej jego rodziny.
- Nadzwyczajne! - uniósł się Jędra w zachwycie, gdy znaleźli się wreszcie na zewnątrz. - Co za sprawność, co za uprzejmość! Nigdy nie przypuszczałem, że tak wspaniale potrafią pracować brazylijskie urzędy... Lepiej niż w Prusach!
Tomasz wyprężył się dumnie.
- Zrozumiałe: Brazylia - rzekł. - Nie bez powodu głosimy wciąż hasło: Ordem e progresso. Tak, porządek i postęp, one są najważniejsze. A nasz sędzia jest na to hasło bardzo wrażliwy.
Wzięli konie za uzdy i zaczęli je prowadzić do pobliskiej wendy, gdzie mieli porobić najrozmaitsze zakupy.
- Miły człowiek - zgodził się Jędra. - Wobec każdego jest tak uprzejmy?
- My, Brazylijczycy, mamy uprzejmość we krwi. Nie robimy żadnych wyjątków. Chyba już się zdążyłeś przekonać?
Jędra z przekonaniem pokiwał głową. Rzeczywiście tak było. Tomasz zerknął na niego spod oka i naraz wykwitł na jego twarzy niepokój.
- Hm - mruknął - moich słów nie bierz nazbyt dosłownie... Przed tobą nie wypada ukrywać prawdy, gdyż mógłbyś niespodziewanie natknąć się na trudności. Z tym urzędowaniem, widzisz bywa u nas różnie... Sędzia załatwił nas błyskawicznie, ponieważ bardzo liczy się z dziadkiem. Bez niego nie mógłby nigdy objąć tego urzędu.
- Czyżby wpływy dziadka sięgały tak daleko?... Przecież nie wyjeżdża nigdy z fazendy!
Tomasz rubasznie poklepał go po ramieniu.
- My to robimy za niego, wystarczy - odparł śmiejąc się. - Bez jego woli nic nie może się dziać ani tu, ani w Kurytybie. A jeśli potrzeba, umie on sięgnąć nawet do samego cesarza!
Byłby pewnie mówił dalej i może nawet wyjawił jakąś z rodowych tajemnic, lecz właśnie stanęli przed wendą. Tłok jak zwykle był duży, z okolicznych bowiem lasów przybywało co dzień wielu kaboklów, toteż do lady dość trudno było się przedostać, gdy jednak przy niej stanęli, poszło wszystko jak z płatka. I tu nazwisko Maisów działało jak cudowne zaklęcie.
Tomasz wyliczał kolejno swe zamówienia: dla ojca, dla matki, dla ciotek, stryjów, braci i sióstr, dla dzieci i dla Murzynów. Jędra, nie mając nic lepszego do roboty, rozglądał się po wendzie i wsłuchiwał w panujący dokoła gwar. Był to ten typowy dla mniejszych miejscowości sklep brazylijski, gdzie można było dostać wszystko: od guzika i igieł po rewolwer i siodło, fasolę i mąkę, wino i wódkę. Niejeden z gości wstępował tu tylko, aby wypić szklaneczkę, a że i ci, którzy robili zakupy, też zawsze na tym kończyli, nie zbywało nigdy na wesołości. Ludzie opowiadali sobie miejscowe ploteczki, przepijano do siebie, ten i ów napomknął o polityce, inny pożartował z sąsiada. Mimo że niejeden miał nieźle w czubie, spokój panował zupełny. Tomasz miał rację: uprzejmość ci ludzie mieli we krwi i gdy nawet trzeba było kogoś wyprowadzić z wendy, gdy nadmiernie podnosił głos, odbywało się to przy wtórze przyjacielskich pogwarek i bez najmniejszego oporu.
Jędra, jak zwykle, obserwował z zaciekawieniem ten leśny ludek - rozbawiony, strojny i elegancki - i im dłużej na niego patrzył, tym więcej dostrzegał w nim zalet. Niekiedy ktoś go zagadnął, ktoś inny przeprosił grzecznie, ktoś poprosił o jakąś pomoc. Odpowiadał tak samo uprzejmie i niewiele brakowało, a byłby wsunął się do tłumu i rozgadał jak inni.
- Załatwiłem - Tomasz przyciągnął go bliżej. - Zamawiaj teraz dla siebie.
Jędra też miał gotową listę. Ponieważ musiał się liczyć z pieniędzmi, wybierał tylko rzeczy najpotrzebniejsze, lecz Tomasz uzupełn...
entlik