Mrówczyński Bolesław B3 Tętniący Step A5.doc

(1689 KB) Pobierz
Tętniący Step




Bolesław Mrówczyński

Tętniący Step

Cykl: Bartochowie cz 3.

 

Wydanie polskie 1967

 

 

Spis treści:

VIVA REVOLUÇÃO!              4

BURZLIWE DNI.              47

PARAŃSKI TAN.              105

DIABEŁ WCIELONY.              182

VIVA BRASIL!              273

Posłowie.              355

Objaśnienia.              364


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pamięci

HIERONIMA DURSKIEGO

(24. IX. 1817 -16. X. 1905)

- pierwszego polskiego nauczyciela w Brazylii

 


VIVA REVOLUÇÃO!

I.

Mknął bystro Srebrny Potok i skrząc się w słońcu, jak uśmiechem krasił Bartochową dziedzinę. Miał się z czego radować. Ongiś musiał się tutaj przebijać poprzez półmrok i zaduch pochylającej się nad nim pierwotnej puszczy, w której jedynie dziki zwierz miał legowiska, a indiański bożek Yaci Yataré podstępnie naprowadzał na siebie ludzi i napełniwszy ich dusze wrogością, rzucał w śmiertelny bój, aby krwią i ciałami nakarmić glebę. Dziś było wokół zupełnie jasno. Jak okiem sięgnąć - po obu jego stronach rozciągały się pola uprawne, kapuejry[1] przeznaczone na wypalenie, tu i ówdzie czerniały skrawki ziemi tak czystej, jak gdyby pług i brona przygotowały ją świeżo pod zasiew. Nie brakowało też głosów i dźwięków. Jak niewolnik przykuty do młota, manżolo wybijało nieustannie swój rytm monotonny, niekiedy rozhałasował się tartak, porykiwało bydło, skrzypiały wozy. Beztrosko odzywało się ptactwo. Za to posępne wycia, złowróżbne pohukiwania, jęki żałosne, które dawniej po nocach napełniały lękiem wszelkie żywe stworzenie, zaginęły w tej okolicy na zawsze. Chociaż puszcza odsunęła się daleko, drzew jednak nie brakowało. Zdobiły brzegi rzeki i wijących się wszędzie strumieni, jak znaki orientacyjne tkwiły samotnie na polach, jak czcigodne relikty przeszłości gęściej obsiadły wzgórza. A od zachodu, zupełnie blisko, rósł nadal rozległy bór, złożony z samych piniorów. Spływał z niego jakiś ogromny spokój. Zamiast gęstwy nie do przebycia bez fakona czy fojsy, zamiast plątaniny mocarnych lian, zamiast duszących go w dawnych czasach leśnych olbrzymów tuliły się teraz do jego pni tylko skromne herwowe drzewka. Same nie potrafiły się bronić, były bezsilne wobec gromów i wichrów. A że były warte więcej od złota, pozostawiono im mocną osłonę.

W tym krajobrazie malowniczym, przesyconym barwami, zalanym blaskami słońca, w którym na każdym kroku widziało się twórcze działanie człowieczej ręki, zadziwiała jednak najbardziej ludzka siedziba. Jedna tylko była na tej wydartej puszczy parańskiej przestrzeni, lecz za to obszerna, dostatnia, zachwycająca solidnością zabudowań i panującym wokół porządkiem. Z trzech stron strzegł jej przed dzikim zwierzem i nieproszonymi gośćmi wysoki ostrokół, z czwartej broniła ponadto rzeka. Tam właśnie, jakby wprost z wody, wyrastał ogród. Piął się wdzięcznie po skarpie, jak w parku ukazywał aleje i klomby i im wyżej się wznosił, tym szerzej i bujniej rozkładały korony drzewa ozdobne. Na szczycie królował dom wdzięczny jak to całe obejście, murowany, piętrowy, pokryty czerwoną dachówką, przybrany bluszczem i winogradem, zewsząd osypany malwami. Rozsiadł się tu jak władca udzielny i w tym miejscu zamknął nawet przejście przez rzekę. Z przeciwległym brzegiem łączył go most, kto chciał go jednak przekroczyć - musiał najpierw uzyskać zgodę na otwarcie masywnej bramy. A przy tym, aby nie było wątpliwości, kto tutaj rządzi, wysoko w górze był własny znak. Jak wyzwanie do boju powiewała na maszcie wielka, biało-czerwona flaga i obwieszczała z daleka, że to polska zagroda.

Ludzie znający dobrze indiańską historię twierdzą, że bożek Yaci Yataré ma dwie natury. Najchętniej wyrządza ludziom psoty, zwabia w pułapki, wyczerpuje siły, doprowadza do szału, zanosi się śmiechem na widok śmierci. Gdy jednak napotyka zacięty opór i ktoś mu zaimponuje śmiałością, przedzierzga się w przyjaciela. Tak chyba właśnie stało się nad Srebrnym Potokiem. Gdy Jędra Bartoch, właściciel tej pięknej zagrody, przed ponad dwudziestu laty zjawił się tu po raz pierwszy, waliły mu się na głowę wszelkie możliwe nieszczęścia. Dziś prawie nie miał kłopotów. Wprawdzie dwa wielkie rody brazylijskie - Maisów i Coimbrów - w trudnych początkach wspierające go w pracy i w walce, przeniosły się do Rio de Janeiro, a Luis, wychowany przez niego od dziecka dawny murzyński niewolnik, osiadł niedaleko już na własnej zagrodzie, lecz mimo to dom ciągle był pełny. Oddanych przyjaciół zastępowała obecnie własna rodzina. Pani Katarzyna Bartochowa, skrzętna gospodyni, energicznie krzątała się po obejściu; rodzicom pomagały ochoczo dzieci. Aż dziesięcioro ich było. Niektóre trzymały się jeszcze matczynej spódnicy, co starsze jednak pracowały według swych możliwości, a pierworodna Zofijka potrafiła w razie potrzeby zastąpić matkę w każdej robocie.

Yaci Yataré i na nie musiał patrzeć łaskawym okiem. Chowały się świetnie. Chociaż różniły się wiekiem, wiele cech miały wspólnych. Wszystkie spoglądały bystro, uczynność i grzeczność łączyły doskonale z bijącą z oczu śmiałością. Dorodne przy tym były to dzieci. Jasik, najstarszy z synów, miał dopiero piętnaście lat, lecz już przerastał ojca i gdy dosiadł konia, wyglądał na nim jak posąg ulany z brązu. A i tym młodszym nic nie można było zarzucić. Były tak samo smukłe i gibkie i tak pulchne na twarzach, jak gdyby świadomie starano się na nich wypisać otaczający ich wokół dostatek.

Nadchodził wieczór. Cichy dotychczas dziedziniec zaczął się szybko ożywiać. Poprzez otwartą w tej chwili szeroko bramę wkroczyła uroczyście kilkuletnia dziewczynka zaganiając przed sobą gęsi, wkrótce inna wpędziła krowy, gdzieś w oddali zaskrzypiał wóz,, na czele tabuna koni i mułów jak w ataku na nieprzyjaciela wpadł uzbrojony w dwa rewolwery i fakon wyrostek. Rozhuczało się wokół, gęgania i ryki szły przez chwilę o lepsze z dziecięcymi głosami. Gospodarz coś krzyknął donośnie, jednym zdaniem wspomogła go żona. Każdy widocznie musiał tu znać doskonale swoje zadania, gdyż jak na rozkaz wojskowy przycichło nagle i błyskawicznie z tego pozornego zamętu wyrósł wzorowy porządek.

Jędra, dziś mężczyzna w sile wieku, lecz wciąż sprężysty w ruchach jak za młodzieńczych lat, rozejrzał się dookoła. Rodzina była prawie w komplecie. Brakowało wprawdzie Jasika, który rano pojechał do Palmeiry i lada chwila powinien powrócić, nie było także Zofijki, która po południu udała się do zagrody Luisa, ale że do zachodu było jeszcze daleko, nie przywiązywał do tego wagi. Przesunął powoli wzrok na rosnącą na uboczu rozłożystą ceibę. W jej cieniu siedziało dwoje dzieci przy ogrodowym stoliku i w wielkim skupieniu coś pisało w zeszytach. Obok stał najstarszy z rodu Bartochów, ich dziadek. Ponieważ zbliżało się Boże Narodzenie, przybył przed tygodniem z Pilarzinho, aby tu spędzić święta, a teraz prowadził lekcje, wyręczając w tej pracy rodziców. Jędra uśmiechnął się do swych myśli i przeszedł obok, kierując się do portrejry. Stary Bartoch, rzuciwszy na niego nieznacznie okiem, znów się zajął uczniami.

- Ładnie - pochwalił. - Tylko u ciebie, Jędrusiu, ta literka - wskazał palcem - trochę wychodzi krzywo. Mocniej oprzyj łokieć. Tak, teraz dobrze. Piszcie dalej: „Dzieci... żyją... u swoich... rodziców.”

Zaglądając od czasu do czasu do elementarza, dyktował bez pośpiechu, wyraźnie, wprawą wyniesioną jeszcze z rodzinnego domu na Śląsku. Tam z braku polskiej szkoły w każdej chłopskiej chacie właśnie w ten sposób prowadzono naukę, toteż i tutaj stosowano tę samą metodę. Dawała ona doskonałe wyniki, większe nawet niż w kraju ojczystym. Tam trudno było o polską książkę, do nauki wtrącali się nieraz pruscy żandarmi. W Paranie nie było przeszkód .Uczył każdy, kto chciał i jak chciał, książki dopływały swobodnie, w większych osiedlach rząd chętnie pomagał zakładać szkoły. Jedyną trudność stanowił brak wykwalifikowanych nauczycieli. Rdzenni Brazylijczycy nie garnęli się do tego zawodu. A tych z Polski, chociaż już kilkadziesiąt tysięcy chłopów przeniosło się do Brazylii, wciąż liczono na palcach.

- „Ojca i matkę… - Bartoch dyktował dalej - nazywamy... rodzicami.”

Widać było, że bardzo sumiennie traktuje swe obowiązki, ale i dzieci wykazywały ogromną gorliwość. Błędów nie było wcale. Kaligrafowały przy tym tak pięknie, że aż podziw brał, kto w tym zapadłym w puszczy zakątku potrafił ich tego nauczyć. Gdy skończyły, Jędruś jakby w natchnieniu postawił kropkę.

- Doskonale - dziadek z wielkim uznaniem pokiwał głową. - Właśnie ona była potrzebna. No, starczy na dziś.

Dotychczasowe skupienie prysło, zrodził się gwar. .- Starzyku, jeszcze trochę! - dziewczynka zaszczebiotała przymilnie. - Przecież ładnie piszemy.

- Bardzo ładnie. Nie należy się jednak przemęczać.

- Nie jesteśmy zmęczeni! - chłopiec przeciwstawił się energicznie.

Bartoch wpatrzył się w niego z taką uwagą, jakby rzeczywiście oceniał jego siły i możliwości. Ostro zarysowana, poorana bruzdami twarz, która w dawnych czasach potrafiła w chwili gniewu przerazić najodważniejszych posępnym spojrzeniem i zaciekłością, dziś wydawała się bardzo pogodna. Łagodnie rozchyliły się wargi, wygładziły się zmarszczki na czole, z oczu spływała nieznacznie radosna, pełna spokoju i chyba także zachwytu zaduma. Jedynie brwi nastroszyły się groźnie, udając wielką powagę i nieprzystępność. Wnuczka, obserwująca go bystro, bez trudu jednak odkryła prawdę. Roześmiawszy się beztrosko, usiadła mu na kolanach.

- W takim razie coś nam opowiedz, starzyku - pieszczotliwie zaczęła go gładzić po twarzy. - Może o tym panu, który napisał książkę?

- O Hieronimie?... Ech, nie warto. Już wam opowiadałem.

- Więc jeszcze raz. Czy to ten sam, który uczył naszego Jasika? I czy on naprawdę dał ci ten elementarz, abyś przywiózł nam na pamiątkę?

Miała milutki głosik. Bartoch musiał być na niego bardzo wrażliwy, przytulił ją bowiem i pojaśniał jak słońce.

- Naprawdę - potwierdził. - Co w tym zresztą dziwnego, znamy się przecież od lat. Ja do niego zaglądam, on do mnie...

Byłby się pewnie rozgadał, lubił bowiem wdawać się z nią w pogawędki, gdyby nie gospodyni. Widząc, że lekcja skończona, przybliżyła się do ceiby.

- Przestańcie męczyć starzyka - odezwała się żartobliwie. - Rozgniewa się w końcu i ani się spostrzeżecie, gdy nam ucieknie do Pilarzinho. Zejdźże z kolan, Rozalko!

- At, pieszczocha - Bartoch machnął pobłażliwie ręką. - Niech siedzi. Robota skończona?

- U nas jak w zegarku: wszystko ma czas wyznaczony. Teraz już można odpocząć.

Dziedziniec rzeczywiście był pusty. Bydło zagnano pod dach, zniknęło ptactwo, konie stały w portrejrze. Wprawdzie Jędra z dziećmi jeszcze przez pewien czas zagarniał rozrzuconą gdzieniegdzie słomę, lecz wkrótce i on znalazł się pod ceibą.

- Wieczerza gotowa, mamulko? - zagadnął wesoło.

- A jakże...

Pani Katarzyna nasłuchiwała uważnie. Wydało się jej, że gdzieś w dali odezwał się tętent konia.

- Ciekawa jestem, kto nadjeżdża - zastanowiła się głośno. - Zofijka czy Jasik?...

- Pędzi jak wariat, więc Jasik. Niepotrzebnie marnuje konia, muszę natrzeć mu uszu. Otwórzcie bramę.

Dwóch starszych chłopców pobiegło wykonać rozkaz, a Jędra zmarszczył brwi i znieruchomiał, za jego zaś przykładem zasłuchała się cała rodzina. Coś wzbudziło najwyraźniej ogólny niepokój. Tętent szybko nabierał mocy, podkowy biły coraz zacieklej w ziemię. Wreszcie zadudniło za palisadą i naraz rozjarzyło się naprzeciw, jakby zderzyły się na moment wszystkie kolory tęczy. W gwałtownym skręcie wpadł w bramę zbrojny młodzieniec w kapiącym od złota i srebra stroju kabokla, śmignął jak strzała poprzez dziedziniec i tuż przed ceibą osadził swego rumaka.

- Nadchodzi jakieś wojsko, tatulku - rozległ się krzyk ostrzegawczy. - Ze stu chłopa!

Jędra objął bacznym spojrzeniem syna, odwrócił się na pięcie i nagle trysnęła z niego żywiołowa energia.

- Kasiu: dzieci do domu, ryglować okna! - padły zwięzłe rozkazy. - Tatulku: przygotuj dom do obrony. Jasik za mną!

Dopadli we dwójkę do bramy, zatrzasnęli, na wszelki wypadek ciężkie wierzeje wsparli mocno drągami. Nad Srebrnym Potokiem, jak w każdej puszczańskiej osadzie, nie odmawiano nikomu gościny, lecz zawsze zachowywano ostrożność. Dziś była ona bardziej potrzebna niż kiedykolwiek. Od dłuższego czasu napływały wieści o jakichś zbrojnych ruchawkach gdzieś na południu i w Rio de Janeiro, coraz częściej pokazywały się w okolicy tajemnicze postacie. Na ogół nie było z nimi kłopotu. Większa jednak gromada, nawet gdyby rzeczywiście było to wojsko, mogła okazać się niebezpieczna, bo i w armii trafiały się jednostki, które na tym odludziu traciły poczucie prawa.

Jędra rozejrzał się po dziedzińcu: nie było nikogo. Cała rodzina znała świetnie te bojowe alarmy i w takich wypadkach nawet najmłodsze pociechy wypełniały błyskawicznie jego rozkazy.

- Jadą - mruknął nasłuchując uważnie. - Mówisz więc, że ze stu chłopa? - dopiero teraz zaczął wypytywać się o szczegóły. - Wojsko rządowe?

- Chyba nie. Nie mają mundurów, lecz mimo to wyglądają na wojsko. Jadą w szyku, oddział od oddziału odgradzają dowódcy. Kilku ma karabiny.

Słychać już było tętent. Był on dość powolny i nieporządny, niepokoił jednakże siłą. Niepokoił także dobiegający coraz wyraźniej gwar, w którym swawolne słowa mieszały się z różnorodnymi tonami bezładnie nuconych pieśni.

- Pijana hałastra - stwierdził Jędra z niesmakiem. - Trzeba będzie mocno trzymać ją w garści.

- Chcesz ich wpuścić, tatulku?...

- Zobaczymy. Brazylijczyk jest zawsze Brazylijczykiem i nawet podchmielony potrafi zachować umiar, jeśli umie się do niego przemówić. Będą zachowywali się przyzwoicie, wpuścimy. A jeśli nie...

Sięgnął odruchowo do rewolweru. Jeźdźcy byli tuż. Spotężniały okrzyki, padł jakiś rozkaz, w odpowiedzi rozległ się huczny śmiech. Oddział ruszył nagle z kopyta i trzasnął piersiami końskimi w bramę.

- Szkoda zwierząt - rozweselił się teraz Jędra. - Nic tu nie pęknie, robota solidna. Co to: napad czy przyjacielska zabawa?

- Zabawa! - ktoś tam odkrzyknął. - Idziemy do boju, więc trzeba się rozgrzać. Nie marudź - głos nabrał niespodziewanie ostrości. - Otwierać bramę!

Jędra stracił całą swą dotychczasową beztroskę. Taki brutalny rozkaz i ton stanowił w tym kraju obelgę.

- Jest pan w dobrym humorze - rzekł zimno. - Proszę cofnąć o kilkaset kroków swych ludzi, a samemu zaklaskać, jak nakazuje obyczaj. Panu, być może, nie odmówię wtedy gościny.

Sprawił niewątpliwe wrażenie. Za palisadą przycichło, lecz wkrótce odezwały się groźne pomruki.

- Otwieraj! - ktoś wrzasnął. - Wojsku chcesz dyktować warunki? Śpiesz się, abyś nie stracił głowy!

- A jeśli otworzę?... Co wtedy?

Chwilowe wzburzenie zastąpił śmiech.

- Zostaniemy przyjaciółmi - padła pojednawcza odpowiedź. - Zabierzemy, co może się przydać w drodze, a i mężczyźni zdolni do noszenia broni pojadą z nami. Sądząc z dotychczasowej rozmowy, jest pan dzielnym człowiekiem. Takich nam właśnie potrzeba.

- Nie upieraj się - ktoś niespodziewanie przemówił po polsku. - Pułkownik Frontes swój chłop, na pewno nie zrobi ci krzywdy. Coś trzeba jednak dać, bo przecież wojna. I jechać też trzeba. My wszyscy trzymamy z nimi.

Jędra przysunął się do Jasika.

- Pędź do domu - rzekł cicho. - Chwyć strzelbę i ze starzykiem miejcie oko na palisadę. Kto się wychyli, palcie mu w łeb.

Przestąpił kilka razy mocno z nogi na nogę, chcąc widocznie zagłuszyć szybkie stąpania syna lub też podkreślić wyraźnie, że się nad czymś głęboko namyśla.

- Powiem wam krótko - przemówił naraz donośnie. - Gościny nie odmawiam nikomu, więc jej udzielę i wam. Jeść dostaniecie. Obóz jednak musicie rozbić z daleka. Tak duży oddział nie zmieści się w mojej zagrodzie, lecz oficerów mogę wpuścić pod dach. To wszystko.

Nerwowo poruszyły się konie, szczęknęła broń, po chwilowej ciszy targnął znowu powietrzem złowrogi krzyk. A ledwie nieco przycichło, odezwał się znowu ten, który przemawiał przedtem:

- Z mocy swego stanowiska rekwiruję tę fazendę na potrzeby wojska - słowa padały teraz mniej głośno, ale za to bezwzględniej i tak uroczyście, jak w celi skazańca przed wykonaniem wyroku śmierci. - Kto przeciwstawi się temu, będzie sądzony według prawa wojennego, a cały jego dobytek uleci z dymem. Rozkazuję więc po raz ostatni: otwieraj bramę!

Ale i Jędra stracił wreszcie cierpliwość.

- Spróbuj się przez nią przedostać! -warknął. - Mam więcej kul niż ty ludzi, a do obrony przed napadem upoważnił mnie rząd brazylijski. A tobie kto dał prawo do wydawania takich rozkazów?

Poprzez gniewny wrzask, rżenie koni i huk wystrzałów przedarł się w odpowiedzi głos urągliwy i tak potężny, że zdołał na chwilę zagłuszyć wszystko:

Revolução, compadre!

Revolução, compadre!

Wzmagał się krzyk, narastał dym, kule biły coraz zacieklej w bramę. Jędra, obserwując czujnie ostrokół, biegł w stronę domu.

 

 

II.

Był to rok 1893. Dopiero przed pięcioma laty cesarz Don Pedro II odważył się na największy czyn swego życia i zniósł niewolnictwo, lecz już w kilka miesięcy później zapłacił za to utratą tronu. Brazylia stała się republiką. Miało być lepiej, szybko jednak doszedł do głosu ludzki egoizm. Sfałszowano wybory, nieustannie zmieniały się rządy, w walkach o władzę padały coraz częściej krwawe ofiary. Szeroko dawniej rozbudowany samorząd poszczególnych stanów przestał właściwie istnieć. Kierowali nim dziś ludzie nasyłani z Rio de Janeiro, a że tam ciągle wrzało, przetargi i starcia przenosiły się wraz z nimi do wszystkich zakątków.

Z tego chaosu i powszechnego zamętu wyszedł wreszcie zwycięsko marszałek Peixoto i w sposób bezwzględny zaczął zaprowadzać własny porządek. Siła zrodziła jednakże siłę. Na stepowych równinach najbardziej wysuniętej na południe prowincji Rio Grande do Sul pojawiły się zbrojne oddziały, ogłosiły stanowczy protest przeciw jego dyktaturze i początkowe zamieszki przemieniły się w rewolucję. Twierdzono nie bez racji, że nie ma żadnego rządu, że władzę sprawuje jedynie wojskowa klika. I że o wolności i porządku można będzie mówić dopiero wówczas, gdy przeprowadzi się nowe, uczciwe wybory.

Mocne to było hasło, zrozumiałe dla wszystkich. Wojska powstańcze zwiększały się błyskawicznie. Zajęły wkrótce całe Rio Grande do Sul, wkroczyły do Santa Cathariny, już zaczynały zagrażać Paranie. Przyłączali się do nich licznie osadnicy europejscy. Ci, którzy przebywali tutaj od dawna, wzdychali na równi z rdzennymi Brazylijczykami do swobody, jaka istniała w czasach cesarstwa. Ci, którzy w olbrzymiej masie przybyli w ciągu ostatnich lat, czuli głęboki żal, że zamiast spodziewanego spokoju i wygodnych warunków do pracy, z miejsca natknęli się na bezprawie, Dla rewolucji był to wymarzony sojusznik. Jedni i drudzy przeszli w większości w krajach rodzinnych służbę wojskową, toteż można było choćby od razu rzucać ich w bój na najlepiej nawet wyćwiczone oddziały i być pewnym, że odniosą nad nimi zwycięstwo.

Gazety dochodziły nad Srebrny Potok nieczęsto, ale nie brakło wieści. Sporo przywiózł ich Bartoch, to i owo dorzucali wędrowni kupcy, dużo interesujących wiadomości przynosiła prawie codziennie ustna, puszczańska poczta. Jędra nie przywiązywał do nich szczególnej wagi. W życiu widział niejedno i przyglądał się niejednej ruchawce. Wiedział też z doświadczenia, że najlepiej nie wtrącać się do tych politycznych rozgrywek, Brazylijczycy bowiem kłócą się łatwo, ale i godzą się chętnie, a wtedy obcy bardzo często może oberwać guza. Jak dotychczas, nikt o to nie miał do niego pretensji. Znany był powszechnie z wesołego usposobienia i gościnności, nieliczni dziś fazenderzy otaczali go od dawna szacunkiem, miał wielki mir wśród okolicznych kabokli. Znany był także z celności strzału. Nawet więc większe grupy kapangów nie szukały z nim zwady, a jeśli jakaś zabłąkana wataha, nie orientująca się w miejscowych stosunkach, odważyła się niekiedy na napad, przepędzał ją w sposób bezwzględny i zyskiwał jeszcze jeden powód do chwały.

Bartoch znał doskonale te jego zalety. Teraz jednak, krzątając się żywo po niewielkiej facjatce, rzucał od czasu do czasu okiem na bramę i zastanawiał się, czy nie poczyna sobie zbyt ostro. Czuło się w nim narastający niepokój. Chociaż niewiele mógł usłyszeć z tej odległości, nietrudno było się domyślić, że rozmowa nie toczy się gładko. Zwijał się więc jak w ukropie, a z nim cała rodzina. Izdebka wypełniła się bronią i amunicją, okna wypełnione workami z ziemią zamieniły się w wąskie strzelnice. A on znów zbiegł do piwnic i przydźwigał świece Congrave'a, które przywiózł z Kurytyby, aby ich wybuchami uczcić noc sylwestrową. Dopiero gdy się z tym uporał, odetchnął nieco i wyjrzał. Przy bramie znacznie przycichło.

- Chyba dogadali się w końcu - uśmiechnął się do pani Katarzyny, która z wiadrem w ręku ukazała się właśnie w drzwiach. - Ale że na przezorności nikt jeszcze nie stracił, noście ziemię dalej, lecz już do szczytowych facjatek. Tam także może się przydać. Tak się ubezpieczymy, że gdyby rzeczywiście przyszło do oblężenia, i z tydzień wytrzymamy w takiej fortecy.

Rozejrzał się bacznie po całej izdebce. Broni, na szczęście, nie brakowało. W tym domu, jak zresztą w każdej dobrze zagospodarowanej puszczańskiej osadzie, nawet kilkuletnie dzieci chodziły uzbrojone po zęby, bo o spotkanie z jadowitym wężem czy z jaguarem nie było trudno, toteż obok strzelb i rewolwerów stały dwa winczestery, kilka fakonów, fojsy, skrzynki z amunicją były wszędzie pod ręką. Facjatka w tej chwili sprawiała rzeczywiście wrażenie silnie umocnionej pozycji. Dodawały jej surowości wyjątkowo, jak na ten lekki i wdzięczny budynek, masywne mury, osłabione jedynie nieco aż trzema oknami. Teraz, co prawda, i one wydawały się bardzo potrzebne. Otwierały widok na trzy strony i nikt nie mógł przebiec bezkarnie przez pole ostrzału.

- Tatulku...

Pani Katarzyna, skierowawszy dzieci niosące ziemię do sąsiedniej izby, znów ukazała się w drzwiach. Bartoch objął ją zamyślonym spojrzeniem. Były czasy, gdy gotów był ważyć się na najgorsze, aby jej nie dopuścić do swej rodziny. Dziś, za każdym swym pojawieniem, budziła w nim tylko najtkliwsze uczucia. Urzekła go jej gospodarność, budził podziw miły i miękki na pozór, a przecież w razie potrzeby bardzo stanowczy charakter, rozczulała niejednokrotnie okazywana mu na każdym kroku serdeczna troska. I nieraz już przemyśliwał, czy wraz z żoną nie należy się przenieść do tego domu na zawsze.

- Tatulku - w słowach pani Katarzyny czuło się wyraźnie niepokój. - Chyba Jędra jakoś się z nimi ugodzi?...

Bartoch wbił oczy w ziemię.

- Chyba tak - rzekł ciepło. - Wie on dobrze, że lepiej dużo nawet stracić aniżeli prowadzić wojnę. Czasem jednak trzeba się bić. Nie wolno...

Targnął powietrzem potworny wrzask. Bartoch schwycił winczester, przypadł do ziemi i w jednej chwili przyjął postawę strzelecką.

- Wszyscy na dół! - krzyknął aż zatrzęsła się cała izba. - Pilnować głów!

Dostrzegł wpadającego do domu Jasika, wycofującego się chyłkiem Jędrę, wzburzonych jeźdźców atakujących bezmyślnie bramą, jak smagnięcie biczem odczuł złowieszczy krzyk. Chwilowe podniecenie zanikało jednakże szybko. Mieszkając od kilkudziesięciu lat pod Kurytybą, przyzwyczaił się do takich widowisk i srogie miny, buńczuczne słowa, chrzęst broni, nawet kule rewolwerowe nie sprawiały dziś na nim większego wrażenia. Zawsze bardzo dużo było w tym wszystkim pozy. Nie powiedziałby nigdy o Brazylijczyku, że jest tchórzliwy, wiedział bowiem z doświadczenia, że to nieprawda, lecz było faktem, że bardzo niechętnie narażał życie. Toteż zdarzało się nieraz, że jeden zdecydowany na wszystko śmiałek potrafił rozpędzić nawet wielką gromadę.

- Starzyku - Jasik przyklęknął obok - mamy strzelać, gdy tylko tamci...

- Wiem! Przejdź do tyłu i pilnuj rzeki. Tu ja wystarczę. Bartoch nieco przesunął wzrok i naraz nerwowo przymrużył oczy. Ujrzał coś, co wzbudziło w n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin