5. Czarna ceremonia - J.D.Robb.pdf

(973 KB) Pobierz
J.D. ROBB
CZARNA CEREMONIA
1
Śmierć była wokół niej. Towarzyszyła w dzień i w nocy. Eve znała jej brzmienie,
zapach, nawet czuła fizycznie jej obecność. Potrafiła patrzeć prosto w ponure i przebiegłe
oczy tego bezwzględnego wroga, wykorzystującego najmniejszy moment wahania, by
uderzyć i zwyciężyć.
Mimo że pracowała w policji już dziesięć lat, nie przyjmowała jej ze spokojem, nie
akceptowała.
Tym razem odszedł ktoś bliski.
Frank Wojinski był dobrym policjantem, choć zdaniem niektórych zbyt pracowitym.
Pamiętała go jako miłego człowieka, który nigdy na nic się nie skarżył, nawet na nudną i
żmudną papierkową robotę i na to, że mimo iż był już po sześćdziesiątce, nadal pozostawał w
stopniu sierżanta.
Posiwiał i zestarzał się z godnością, nie korzystając z usług popularnych w trzecim
tysiącleciu chirurgów plastycznych. Teraz, leżąc w trumnie, otoczony liliami, przypominał
śpiącego mnicha z odległych czasów.
Zresztą urodził się w końcu tysiąclecia. Pamiętał wojny miejskie, ale nie mówił o nich
tak dużo jak jego starsi koledzy. O wiele chętniej pokazywał zdjęcia i hologramy dzieci i
wnuków. Opowiadał kiepskie dowcipy, interesował się sportem i miał słabość do sojowych
parówek.
Ten człowiek, dla którego wiele znaczyła rodzina, zapewne był gorzko opłakiwany
przez bliskich. Wszyscy, którzy go znali, kochali go.
Zmarł, mając przed sobą jeszcze połowę życia. Jego serce, jak się wydawało, mocne i
zdrowe, ni stąd, ni zowąd przestało bić.
- Cholera jasna!
Eve odwróciła się i położyła dłoń na ramieniu stojącego za nią mężczyzny.
- Przepraszam, Feeney. Popatrzył na nią zgnębiony.
- Łatwiej bym to przyjął, gdyby zmarł na służbie. Ale we własnym fotelu, oglądając
telewizję! Tak po prostu wysiadło mu serce? To niesprawiedliwe, Dallas. Jeszcze nie musiał
umierać.
- Wiem. - Objęła kolegę i odciągnęła od trumny.
- Opiekował się mną, wyszkolił mnie i nigdy nie zawiódł - ciągnął zbolałym i drżącym
głosem. - Na Franka zawsze można było liczyć.
- Wiem - powtórzyła, nie znajdując słów pocieszenia. Feeney był zawsze opanowany i
silny. Jego przygnębienie trochę ją przerażało. Przeszli przez pokój, przedzierając się między
krewnymi zmarłego i jego kolegami z pracy. Oczywiście podawano tu kawę, a raczej jej
namiastkę. Tam gdzie policja i śmierć, tam też i kawa. Eve napełniła kubek i podała go
Feeneyowi.
- Nie mogę przestać o nim myśleć, nie mogę przeboleć tej śmierci - westchnął ciężko.
Ten wysoki i silny mężczyzna nie krył głębokiego wzruszenia. - Nie rozmawiałem z Sally, to
ponad moje siły. Jest z nią moja żona.
- Nie martw się. Ja też jeszcze nie składałam Sally kondolencji. - Chyba dla
uspokojenia drżących dłoni nalała sobie kawę, chociaż nie zamierzała jej wypić. - Zaskoczył
nas wszystkich. Nie wiedziałam, że miał kłopoty z sercem.
- Nikt o tym nie wiedział - odparł cicho. - Nikt.
Eve rozejrzała się po zatłoczonym pomieszczeniu. Wyczuwała dokoła bezsilność,
sama też czuła się bezradna wobec przeznaczenia. Policjant łatwiej znosi utratę kolegi, kiedy
ten ginie na służbie. Można wtedy zatrzymać i ukarać winnego, co innego, gdy śmierć nastąpi
z przyczyn naturalnych.
Urzędnik domu pogrzebowego, ubrany w tradycyjny czarny garnitur, o twarzy bladej
niczym twarze jego klientów, badawczo lustrując salę, wygłosił zwyczajową mowę. Eve z
trudem wysłuchała pustych frazesów.
- Podejdźmy do rodziny. Feeney skinął głową.
- Frank cię lubił, Dallas. „Ten dzieciak jest twardy i potrafi myśleć”, mówił. Uważał,
że można na tobie polegać.
Mile zaskoczona pochwałą, poczuła jeszcze większe przygnębienie.
- Nie przypuszczałam, że miał o mnie tak dobre zdanie. Popatrzył na nią uważniej.
Była wysoka i szczupła. Jej interesującą wyraźnie zarysowaną twarz wyróżniał mały dołeczek
w podbródku. Oczy miały typowy dla policjantki badawczy wyraz. Tylko krótko obcięte
złocisto kasztanowe włosy domagały się nożyczek fryzjera.
- Miał o tobie dobre mniemanie, podobnie jak ja. Chodźmy przywitać się z Sally i
dzieciakami.
Przeszli przez salę, której i tak już ponury nastrój potęgowały ściany wyłożone ciemną
boazerią ciężkie czerwone zasłony i duszący zapach kwiatów.
Eve zastanawiała się, dlaczego zmarłym zawsze towarzyszą kwiaty i czerwień. Skąd
taka tradycja i dlaczego ludzie nadal ją kultywują? Postanowiła, że nie pozwoli, by, gdy
nadejdzie jej czas, wystawiono jej ciało w przegrzanym pokoju, zawalonym wieńcami,
których woń kojarzy się ze zgnilizną.
Zobaczyła Sally w otoczeniu dzieci i wnuków. Patrząc na tę grupkę, zrozumiała, że
ceremonia przeznaczona jest dla żywych.
- Ryan... - Sally wyciągnęła kruchą dłoń w stronę Feeneya, a następnie podsunęła mu
policzek do pocałunku. Zamknęła oczy i zastygła w tej pozycji na krótką chwilę.
Ta szczupła kobieta o łagodnym głosie zawsze była dla Eve uosobieniem delikatności.
A przecież musiała mieć nerwy ze stali, jeżeli wytrwała ponad czterdzieści lat u boku męża
policjanta. Na jej szyi dostrzegła łańcuszek z zawieszonym na nim policyjnym sygnetem
Franka.
Następny obrządek, następny symbol, podsumowała w duchu Eve.
- Dobrze, że jesteś - cicho powiedziała Sally.
- Będzie go nam brakowało - odparł Feeney, niezręcznie poklepując ją po ramieniu.
Dławił go smutek. - Wiesz, że jeśli tylko czegoś ci zabraknie...
- Wiem... - Sally uśmiechnęła się i uścisnęła mu dłoń. Potem zwróciła się do Eve. -
Jesteśmy wdzięczni, że jesteście tu z nami.
- Frank cieszył się opinią dobrego człowieka i doskonałego policjanta.
- Był dumny ze służby w policji - odrzekła z łagodnym uśmiechem Sally. - Jest tu
komendant Whitney z żoną i komisarz Tibbie. I wielu innych. - Wędrowała zamglonym
wzrokiem po sali. - Tyle przyszło osób. Frank coś dla nich znaczył.
- Oczywiście, Sally. - Feeney Przestępował z nogi na nogę. - Chyba wiesz o...
funduszu dla rodzin.
Znowu się uśmiechnęła i poklepała go po dłoni.
- Dziękuję za troskę, Feeney, ale nic nam nie potrzeba. Eve, zdaje się, że nie znasz
mojej rodziny. Porucznik Dallas, moja córka Brenda.
Niska, dość tęga. Ciemne włosy i oczy. Podobna do ojca, notowała w pamięci Eve.
- Syn, Curtis.
Szczupły, drobna budowa, delikatne dłonie, oczy suche, ale jest wyraźnie przybity.
- Moje wnuki.
Było ich pięcioro. Najmłodszy chłopiec w wieku około ośmiu lat z zadartym,
piegowatym nosem, przyglądał się Eve z zainteresowaniem.
- Dlaczego nosisz broń? Zmieszana, zasłoniła kaburę kurtką.
- Przyjechałam prosto z komisariatu. Nie miałam czasu wrócić do domu, aby się
przebrać.
- Pete. - Curtis spojrzał na Eve przepraszająco. - Nie męcz pani porucznik.
- Gdyby ludzie docenili siłę woli i ducha, wszelka broń stałaby się zbędna. Mam na
imię Alice.
Do przodu wysunęła się szczupła blondynka o zdumiewającej urodzie. Zdumiewającej
tym bardziej, że reszta rodziny miała dość pospolite rysy. Dziewczyna miała rozmarzone
niebieskie oczy i piękne wydatne usta bez cienia szminki. Proste włosy opadały jej na
ramiona. Z szyi zwisał długi, sięgający pasa łańcuszek, a na nim czarny kamień oprawiony w
srebro.
- Alice, jesteś stuknięta.
Dziewczyna zerknęła przez ramię na szesnastoletniego chłopca, oplatając dłońmi
czarny kamień, jakby go przed czymś chroniła.
- Mój brat, Jamie - rzuciła słodko. - Ciągle jeszcze sądzi, że będę reagowała na jego
impertynencje. Dziadek opowiadał mi o pani, pani porucznik.
- Miło mi.
- A gdzie pani mąż?
Eve wyczuwała w dziewczynie nie tylko smutek, ale także zdenerwowanie.
- Niestety nie ma go na planecie. - Spojrzała na Sally. - Jednak przesyła wyrazy
współczucia.
- Chyba niełatwo pani było robić karierę przy takim człowieku jak Roarke - przerwała
Alice. - Dziadek mówił, że jest pani bardzo uparta i wytrwała. To prawda?
- Jeśli się nie jest upartym, przegrywa się, a ja przegrywać nie lubię. - Popatrzyła
prosto w dziwne oczy Alice, po czym pochyliła się do Pete'a i szepnęła mu do ucha: - Kiedyś
widziałam, jak Frank sprzątnął faceta z tysiąca metrów. Twój dziadek był najlepszy. Nie
zapomnimy go - powiedziała, wysuwając do Sally dłoń na pożegnanie.
Chciała odejść, ale Alice złapała ją za ramię. Ręka dziewczyny lekko drżała.
- Cieszę się, że panią poznałam. Dziękuję, że pani przyszła.
Eve skinęła głową i zniknęła w tłumie. Potem dotknęła kartki, którą Alice wsunęła do
jej kieszeni.
Jeszcze pół godziny kręciła się po sali i dopiero kiedy znalazła się w samochodzie,
sięgnęła po liścik i przeczytała go.
Spotkajmy się jutro o północy w klubie „Akwarium”. Proszą nic nikomu nie mówić.
Pani życie jest w niebezpieczeństwie.
Zamiast podpisu widniał rysunek przypominający labirynt otoczony ciemną linią koła.
Poirytowana, ale też zaintrygowana wcisnęła kartkę do kieszeni i uruchomiła samochód.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin