José Carlos Somoza - Trzynasta dama.doc

(1310 KB) Pobierz
JOSÉ CARLOS SOMOZA

José Carlos Somoza

Trzynasta dama

La dama número trece

Przełożyła
Bogumiła Wyrzykowska

Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Warszawa 2004

 

Dla José Marii Montesino
i Conchity Jiménez.
I oczywiście dla Azahary


O wy, jasnego zdolni rozeznania!
Patrzcie nauki, która z osłoniętej
Niezwykle mowy tajną myśl wyłania...

DANTE, Boska komedia, Piekło IX
(przeł. Edward Porębowicz)

Spis treści

Spis treści              4

I. Sen              5

II. Dom              19

III. Wejście              28

IV. Damy              53

V. Figurka              74

VI. Raquel              106

VII. Rauschen              124

VIII. Spotkanie              150

IX. Posiadłość              158

X. Przesłuchanie              176

XI. Chłopiec              194

XII. Przebudzenie              205

XIII. Trzynasta dama              250

XIV. Ostateczna Koniunkcja              282

I. Sen

Cień przemykał pomiędzy drzewami. Był to młody, długowłosy, ubrany niedbale mężczyzna, ale zarośla i noc nadawały mu formę bezcielesnej postaci. Kiedy dotarł do skraju gęstwiny, zatrzymał się. Po krótkiej przerwie, jakby niezbędnej do upewnienia się, że droga jest wolna, przeciął ogród, kierując się w stronę domu. Duży, z rzędem białych kolumn od frontu przypominającym perystyl. Mężczyzna wszedł po stopniach galerii i przekroczył próg domu z pełną spokoju naturalnością, ruszył korytarzem, nie zapalając światła, i zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami pierwszej sypialni, po czym wyjął z kieszeni jakiś przedmiot. Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Łóżko, zarys postaci pod prześcieradłem, miarowy oddech. Mężczyzna wślizgnął się jak mgła, łagodniej niż senny koszmar, podszedł do łóżka i zobaczył dłoń, policzek i zamknięte oczy śpiącej dziewczyny. Ostrożnie odsunął jej dłoń i zanim zdążyła się przebudzić, uniósł do góry delikatny podbródek, odsłaniając nagą szyję, punkciki pieprzyków, życie pulsujące pod skórą; oparł czubek przedmiotu tuż przy grdyce i wykonał lekkie precyzyjne pchnięcie. Ślady przypominające czerwone płatki towarzyszyły mu do następnej sypialni, zajmowanej przez drugą kobietę. Kiedy wychodził, miał dużo bardziej mokre dłonie; nie wytarł ich jednak. Wrócił tą samą drogą w poszukiwaniu schodów wiodących na górę.

Wiedział, że tam znajduje się jego prawdziwa ofiara.

Schody kończyły się korytarzem, długim, wyłożonym dywanem, ozdobionym klasycznymi popiersiami umieszczonymi na postumentach. Cień mężczyzny, w miarę jak je mijał, zasnuwał popiersia: Homer, Wergiliusz, Dante, Petrarka, Szekspir... milczący, uśmierceni w kamieniu, pozbawieni ekspresji jak ścięte głowy. Dotarł do końca i przeszedł przez gotowalnię – niczym fotograficzna odbitka wywołana w magiczny sposób intensywną, zieloną poświatą bijącą od akwarium, które stało na drewnianym podeście. Przedmiot przykuwał uwagę, ale mężczyzna nie zatrzymał się, by go obejrzeć. Otworzył dwuskrzydłowe drzwi obok akwarium i światłem latarki wydobył zarys wieloramiennej lampy, kilku foteli i łóżka z baldachimem, a na łóżku – niewyraźną postać. Gwałtowne szarpnięcie prześcieradła obudziło ją.

Była to młoda kobieta o bardzo krótkich włosach i szczupłej, niemal kruchej budowie ciała. Leżała naga. Kiedy się uniosła, brodawki jej drobnych piersi wycelowały w kierunku latarki. Światło oślepiało jej błękitne oczy.

Nie nastąpiła wymiana słów, nie rozległ się prawie żaden dźwięk.

Mężczyzna po prostu

nie

rzucił się na nią.

nie chcę

Na zewnątrz nadal trwała noc, noc sów obserwujących wszystko oczami jak złote krążki, noc cieni kotów na gałęziach. Gwiazdy tworzyły tajemniczy rysunek. Wokół, niby jakiś bóg zemsty, panowała przerażająca cisza.

W sypialni wszystko dobiegło końca. Ściany i łóżko zabarwiły się na czerwono, poćwiartowane ciało kobiety leżało porozrzucane na pościeli. Głowa oddzielona od korpusu opierała się na policzku. Z szyi wystawało coś, co przypominało zwiędłe rośliny zwisające z glinianej doniczki.

Cisza. Upływ czasu.

Nagle coś się dzieje.

Powoli, lecz zauważalnie głowa kobiety zaczyna się ruszać,

nie chcę śnić

odwraca się twarzą do góry, podnosi w niezdarnych konwulsjach i opiera na uciętej szyi. Oczy otwierają się szeroko

nie chcę więcej śnić

i zaczyna mówić.

– Nie chcę więcej śnić.

Lekarz, postawny mężczyzna o zadziwiająco białych włosach i brodzie, zmarszczył brwi.

– Po środkach nasennych nie przestanie pan śnić – przestrzegł.

Chwila przerwy. Długopis szybował w powietrzu, nie lądując na recepcie. Oczy lekarza obserwowały Rulfa.

– I zawsze jest to ten sam sen? Chce mi go pan opowiedzieć?

– Opowiedziany nie jest już tym samym.

– Proszę jednak spróbować.

Rulfo odwrócił wzrok, wiercąc się na krześle.

– Jest skomplikowany. Chybabym nie potrafił.

W gabinecie zapanowała kompletna cisza. Pielęgniarka, trzepocząc rzęsami, skierowała czarne oczy na lekarza, ale ten nadal wpatrywał się w Rulfa.

– Od kiedy śni się panu to samo?

– Od dwóch tygodni, nie co noc, ale prawie zawsze.

– W związku z czymś, o czym pan wie?

– Nie.

– Nigdy pan nie miał takich snów?

– Nigdy.

Lekki szelest papieru.

– Salomón Rulfo. Interesujące imię...

– To wina rodziców – odparł Rulfo bez cienia uśmiechu.

– Rozumiem. – Lekarz, owszem, uśmiechnął się. Jego uśmiech był szeroki i miły, podobnie jak cała twarz. Trzydzieści pięć lat, pomyślał. Jeszcze bardzo młody... Kawaler. – Co pan robi w życiu, panie Rulfo? To znaczy, czym się pan zajmuje?

– Od końca lata jestem bezrobotny. Z zawodu wykładowca literatury.

– Sądzi pan, że ta sytuacja wpływa na pana negatywnie?

– Nie.

– Ma pan przyjaciół?

– Kilku.

– A przyjaciółki? Dziewczynę?

– Nie.

– Jest pan szczęśliwy?

– Tak.

Chwila przerwy. Lekarz odłożył długopis na bok i potarł twarz. Miał duże pulchne dłonie. Następnie powrócił do papierów i zamyślił się. Mężczyzna odpowiadał jak maszyna, jakby nic nie miało dla niego znaczenia. Może coś ukrywał, może te sny miały coś wspólnego z jakimś wydarzeniem, o którym wolał nie pamiętać, choć z pewnością chodziło tu tylko o senne koszmary. Ballesteros codziennie przyjmował chorych z dużo poważniejszymi problemami niż kilka nieprzyjemnych snów. Postanowił udzielić mu paru rad i zakończyć to jak najszybciej.

– Proszę posłuchać. Sny nie mają większego znaczenia klinicznego, ale są znakiem, że coś niedobrego dzieje się z naszym organizmem... albo z naszym życiem. Środki nasenne są nieskutecznym plastrem, zapewniam pana. Nie zapobiegną tym snom. Proszę postarać się mniej pić, nie chodzić spać bezpośrednio po jedzeniu i...

– Przepisze mi pan coś na sen? – przerwał Rulfo łagodnie, lecz ton jego głosu zdradzał zniecierpliwienie.

– Nie jest pan rozmownym człowiekiem – powiedział lekarz po krótkiej chwili.

Rulfo wytrzymał jego spojrzenie. Przez moment wydawało się, że jeden z nich chce coś dodać, podzielić się czymś z tym drugim. Ale sekundę później ich oczy powróciły na podłogę i do papierów na biurku. Długopis opadł i zaczął się ślizgać po recepcie.

Ulotka zalecała jedną tabletkę przed snem. Rulfo połknął dwie, popijając szklanką wody napełnioną w łazience. Z lustra patrzył na niego niezbyt wysoki, lecz dobrze zbudowany mężczyzna o kręconych, czarnych włosach i brodzie oraz słodkich, brązowych oczach. Salomón Rulfo podobał się kobietom. Był atrakcyjny pomimo niedbałego wyglądu. Dlatego też wyobraźnia dwóch czy trzech staruszek z walącego się budynku, w którym mieszkał, pracowała nieustannie, przypisując mu dość mętną przeszłość. Skąd się wziął ten młody człowiek, który z nikim nie rozmawia i prawie zawsze czuć od niego alkoholem? Wiedziały, że ma na imię Salomón (Boże mój, to dopiero nieszczęście), że upija się do nieprzytomności, że prowadza się co jakiś czas z prostytutkami, że niecałe dwa lata temu kupił za gotówkę małe mieszkanie na trzecim piętrze, na lewo od schodów, i że mieszka sam. Mimo wszystko wolały jego sąsiedztwo niż imigrantów zajmujących pozostałe mieszkania w bloku na Lomontano, wąskiej, zapuszczonej uliczce w pobliżu Santa María Soledad, w centrum Madrytu. Największe pesymistki przepowiadały nawet, że „brodacz” wcześniej czy później napędzi im strachu. I dodawały, jedna nachylona do ucha drugiej: „Wygląda na przestępcę”. „Jestem pewna, że to dobry człowiek”, broniła go dozorczyni, nie kwestionując opinii na temat jego wyglądu.

Rulfo wyszedł z łazienki i zatrzymał się w jadalni, żeby dopić resztki orujo, prehistorycznego prezentu urodzinowego od jego siostry, Luisy. Musi pamiętać, żeby kupić jutro butelkę whisky. Nie powinien sobie pozwalać na dodatkowy wydatek, ale niczego w życiu tak nie potrzebował jak whisky, zaraz po poezji i papierosach, oczywiście. Skierował się do sypialni, rozebrał i położył do łóżka.

Był sam pośród nocy, jak zwykle. Jego samotność nigdy nie była łatwa, lecz teraz przerażał go również ten koszmar. Nie miał pojęcia, co może znaczyć, a jego cykliczny automatyzm zaczynał go przytłaczać. Czuł, że chodzi o jakieś urojenie, fantazję wydobytą z bagna podświadomości; sen jednak powracał w sposób prawie niemożliwy do uniknięcia, noc po nocy, od ponad dwóch tygodni. Wiązał się z czymś? Z niczym, doktorze. Albo ze wszystkim. Zależy.

Jego życie sprzyjało złym snom, ale to najgorsze, decydujące zdarzyło się dwa lata temu. Absurdem byłoby myśleć, że teraz przyszło mu płacić rachunek za tę odległą tragedię. Wtedy, po południu, w gabinecie na Chamberi kusiło go nawet (sam nie wiedział czemu), żeby zaufać komuś po raz pierwszy i zwierzyć się lekarzowi. Nie zrobił tego, oczywiście. Nie chciał też opowiedzieć mu tego koszmaru. Uważał, że w ten sposób uniknie niewygodnych pytań, a kto wie, może nawet bezpłatnego skierowania do szpitala dla wariatów. Wiedział, że nie jest szalony. Musiał tylko przestać śnić. Wolał zaufać tabletkom.

Zapalił lampkę na nocnym stoliku, wstał i postanowił, że zanim okryje go hipnotyczna fala – jak delikatny letni przypływ – poczyta coś wzniosłego. Przejrzał półki w sypialni. Podobnie jak w jadalni były wypełnione po brzegi. Także w kuchni, przy laptopie, leżały stosy książek. Czytał wszędzie i o każdej porze, ale tylko poezję. Staruszki z Lomontano nigdy by się nie spodziewały po tym mężczyźnie podobnej pasji, a przecież zrodziła się ona we wczesnej młodości Rulfa i nasiliła z upływem lat. Studiował filologię, a w lepszych czasach (kiedy to było?) wykładał historię poezji na uniwersytecie. Teraz, kiedy pogrążył się w samotności, bez nieżyjącego już ojca, matki skazanej na długotrwałą jesień życia w domu starców i trzech sióstr rozproszonych po świecie, poezja stała się dla niego jedynym ratunkiem. Czepiał się jej ślepo, nieważny był dla niego autor ani nawet język. Nie musiał jej właściwie rozumieć – sprawiały mu przyjemność rytm wiersza i dźwięk słów, nawet jeśli były obce.

Georgiki. Wergiliusz. Wydanie dwujęzyczne. Jest. Wydobył książkę ze stosu leżącego w pobliżu komputera, wrócił do łóżka, otworzył tom na chybił trafił i skierował wzrok na obfity potok łacińskich słów. Był całkowicie rozbudzony – podejrzewał, że niepokój nie pozwoli mu tak łatwo zasnąć, pomimo zastosowania środków farmakologicznych. Liczył jednak, że lekarz się myli i tabletki zapobiegną powtarzaniu się koszmaru.

Czytał. Na zewnątrz zamarł uliczny ruch.

Powieki zaczęły mu opadać, kiedy nagle usłyszał jakiś dźwięk.

Trwał bardzo krótko. Dobiegł z łazienki. Nie było dnia, żeby coś – jakiś gzyms czy półeczka – nie odpadło w tym nędznym mieszkaniu.

Westchnął, położył książkę na stole, wstał i powoli udał się w tamtym kierunku. Drzwi były otwarte, za nimi panowała ciemność. Wszedł do środka, zapalił światło. Nie zauważył nic szczególnego. Umywalka, lustro, mydelniczka z mydłem, muszla sedesowa, obrazek z tańczącymi arlekinami, metalowa półeczka... Wszystko na swoim miejscu.

Poza zasłoną przy wannie.

Nieprzezroczystą, kiepskiej jakości. Zdobiła ją okazała napuszoność czerwonych kwiatów. Ta sama od wieków. Miał wrażenie, że rozsunął ją ostatnim razem, kiedy stąd wychodził. Natomiast teraz była zasunięta.

Zaintrygował go ten fakt. Zastanawiał się, czy pamięć nie płata mu figla. Może sam ją zasłonił (choć nie wiedział, po co miałby to robić). Tak czy inaczej przypuszczał, że hałas spowodowany został przez coś, co spadło do wanny. Mogła to być buteleczka żelu. Wyciągnął rękę, żeby to sprawdzić, gdy nagle coś go powstrzymało.

Jakiś niewytłumaczalny, prawie nieistniejący, prawie wirtualny strach zmroził mu żołądek i postawił włoski na skórze jak mikroskopijną palisadę. Wiedział jednak, że zdenerwował się bez żadnego konkretnego powodu.

To absurd, to nie jest sen. To jawa, mój dom, za tą zasłoną nie ma nic poza wanną.

Ponowił ruch, przekonany, że wszystko będzie jak dawniej, że zobaczy jakiś przedmiot, butelkę żelu na przykład, a kiedy się już co do tego upewni, wróci do sypialni, środki nasenne zaczną działać i uda mu się przespać całą noc, aż do świtu. Rozsunął zasłonę z absolutnym spokojem.

Nic nie zauważył.

Żel stał na swoim miejscu na półce, obok szamponu. Obie butelki tkwiły tam od miesięcy: Rulfo nie przesadzał bowiem z higieną osobistą. Nic nie spadło. Pomyślał, że hałas musiał pochodzić z innego mieszkania.

Wzruszył ramionami, zgasił w łazience światło i wrócił do sypialni. Na jego łóżku leżało rozczłonkowane ciało martwej kobiety: wpatrywała się w niego mlecznymi oczyma, ścięta głowa spoczywała na piersiach, z wilgotnymi włosami w kolorze tarniny, jak upierzenie wydrzyka, i dżdżownicą krwi uciekającą z kącików zesztywniałych ust.

– Pomóż mi... Akwarium... Akwarium...

Rulfo odskoczył do tyłu, zdrętwiały ze strachu, uderzając się łokciem o ścianę.

krzyk

Nie śnił, był całkowicie przytomny, w swojej sypialni, a zraniony łokieć zabolał. Zamknął oczy

krzyk, ciemność

i otworzył je ponownie, ale zwłoki kobiety nadal tam były (pomóż mi), przemawiające z rzeźni poćwiartowanego ciała (akwarium) na prześcieradle.

Krzyk. Ciemność.

Obudził się zlany potem. Leżał na podłodze, na ściągniętej z łóżka pościeli. Spadając, uderzył się w łokieć. Ściskał w ręce wymięte dzieło Wergiliusza.

– Teraz jest jeszcze gorzej.

– Tym razem nie będzie środków nasennych, jeśli chce pan odejść, może pan to zrobić – stwierdził pompatycznie doktor Eugenio Ballesteros. Ale jego mina nie wyrażała niezadowolenia, raczej pewnego rodzaju błogostan. – Gdyby jednak zdecydował się pan w końcu opowiedzieć mi swój sen, być może...

Ballesteros był wysoki i dobrze zbudowany, miał szerokie ramiona, imponującą głowę z kapturem siwych włosów i o ton jaśniejszą bródkę. Nie był zły na Rulfa, chociaż ten przyszedł znowu następnego dnia po południu, pod sam koniec wizyt, niespodziewanie, nie umawiając się wcześniej. Poza Ballesterosem nie przyjmował już żaden specjalista, przychodnię wkrótce zamykano. Zwolnił nawet swoją pielęgniarkę. Ale jemu samemu się nie spieszyło. Miał ochotę porozmawiać chwilę z tym tak bardzo intrygującym go osobnikiem.

Rulfo opowiedział mu sen ze szczegółami: opisał dom z białym perystylem, mężczyznę przedzierającego się przez ogród i wchodzącego do środka, śmierć kobiet na parterze (najprawdopodobniej pokojówek), brutalne morderstwo kobiety na piętrze i tę straszną końcową scenę z poruszającą się i mówiącą głową.

– Wczoraj śniło mi się, że widzę ją w moim własnym mieszkaniu, martwą, na łóżku. I ciągle mówi to samo, żebym jej pomógł. I ciągle wspomina o akwarium. Wiem, że chodzi jej o akwarium z zieloną poświatą, które stoi w przechodnim pokoju na drewnianym podeście... – Zęby Rulfa odgryzły zadartą skórkę u kciuka. – To wszystko. Chciał pan poznać mój koszmar? Już go pan zna. Teraz proszę mi pomóc. Potrzebuję czegoś silniejszego, co pozwoli mi przespać całą noc.

Ballesteros przyglądał mu się uważnie.

– Był pan kiedyś w takim domu? Widział pan wcześniej tego mężczyznę? A tę kobietę? – Rulfo zaprzeczył. – Wiąże pan to z jakąś historią, która przytrafiła się komuś znajomemu?

– Nie.

– Salomonie – powiedział Ballesteros po chwili milczenia. Po raz pierwszy zwrócił się do niego po imieniu. Rulfo spojrzał nań zaskoczony. – Będę z panem szczery. Nie jestem psychiatrą ani psychologiem, tylko lekarzem pierwszego kontaktu. Mógłbym rozwiązać pana problem w prosty sposób: wystarczyłoby skierowanie do specjalisty, z długim oczekiwaniem na pierwszą wizytę, naturalnie, lub przepisanie mocniejszego środka nasennego. I miałbym święty spokój. Sprawa załatwiona. Przyjmuję zbyt wielu pacjentów, nie mam czasu na koszmary. Niemniej pozwolę sobie zauważyć, że ludzkie ciało również nie traci czasu. Każdy symptom ma swoją przyczynę, swoje źródło. Nawet koszmary są potrzebne, żeby maszyna mogła funkcjonować. – Uśmiechnął się i zmienił ton. – Wie pan, jak mawiał o nich mój kolega...? Gazy mózgu. Pierdnięcia umysłu, jednym słowem. I, proszę mi wybaczyć wulgarność, swego rodzaju niestrawione odpady. Ale te sny nie mają znaczenia. Dzięki nim wyrzucamy z siebie wszystko, co niepotrzebne... Przykładowo: mówi pan, że nie zna tego domu z białymi kolumnami ani tej kobiety. I ja panu wierzę, możliwe, że się pan nie myli. Może gdzieś pan to widział, a teraz pana umysł odtwarza ten obraz. No i jeszcze to akwarium. Miał pan kiedyś akwarium?

– Nigdy.

Rulfo opuścił wzrok i pogrążył się w myślach. Ballesteros skorzystał z okazji i rzucił okiem na zegarek. Powinien kończyć, gabinet należało zamknąć. Postanowił się jednak wstrzymać. W domu i tak nikt na niego nie czekał. Poza tym ten pacjent zaczynał go interesować. Fakt, że tu jest i zdecydował się mówić, mimo że robił wrażenie skrytego i małomównego, świadczył jego zdaniem o nagłej potrzebie zaufania komuś. Pomyślał, że jedyną pomocą, jakiej mógł mu udzielić, była rozmowa.

– Wczoraj wspominał pan, że mieszka sam i nie ma zbyt wielu przyjaciół... Spotyka się pan z jakąś dziewczyną?

– Tak naprawdę – powiedział nagle Rulfo – przyszedłem po silniejszy środek nasenny. Nie będę zabierał panu więcej czasu. Miłego dnia.

Tu go boli, stwierdził Ballesteros. Zobaczył, jak Rulfo unosi się z krzesła, i wtem coś go tknęło. Nabrał niezachwianej pewności, że nie może pozwolić mu odejść, że jeśli nie zareaguje, obaj – i pacjent, i on – będą straceni. Ballesteros miał pięćdziesiąt cztery lata i wiedział już, że czasem wszystko zależy od jednego słowa wypowiedzianego w odpowiedniej chwili. Nie znał przyczyny tej osobliwej natury życia, ponieważ zbawienne słowo nie zawsze było najbardziej trafne czy logiczne, lecz tak właśnie było. Postanowił zaryzykować.

Rulfo wyciągał już rękę po książkę pozostawioną na biurku, ale lekarz sięgnął po nią pierwszy.

Antologia poezji Cernudy... Do diaska! Lubi pan poezję?

– Bardzo.

– Jest pan poetą?

– Trochę pisałem. Byłem wykładowcą, mówiłem już panu.

– Skoro pisze pan wiersze, jest pan również poetą, prawda? – Rulfo skrzywił się nieznacznie, a Ballesteros kontynuował: – Przyznaję, że nie byłbym w stanie przez to przebrnąć. Spotkać kogoś, kto czytuje poezję, to prawdziwa rzadkość, nie uważa pan? Niech sam pan powie, kogo dzisiaj interesuje poezja? Chociaż moja żona ją lubiła. Może nie tak do końca, ale na pewno bardziej niż ja...

Mówił, kartkując książkę, jakby nie zwracał się do Rulfa. Kątem oka dostrzegł jednak, że ten nie rusza się z miejsca. Nie wiedział, czy go słucha, czy nie, lecz to było bez znaczenia: uchylił drzwi, przez które mężczyzna mógł wyjrzeć ze swojego wnętrza; a jeśli odrzuci zaproszenie, to już jego sprawa. Mówił dalej, jakby był sam.

– Jestem wdowcem. Moja żona nazywała się Julia Fresneda. Cztery lata temu zginęła w wypadku samochodowym. Ja prowadziłem, wyszedłem z tego bez szwanku... i widziałem, jak umierała. Przez prawie trzydzieści lat byliśmy szczęśliwym małżeństwem, mam troje dorosłych samodzielnych dzieci. Nasz związek nie był poetyczną gwałtowną namiętnością (też mi określenie!), tylko spokojną bezpieczną radością, jak pewność, że rano znowu wzejdzie słońce. Od kiedy zginęła, męczą mnie sporadycznie koszmary, choć – co podkreślam – ona nigdy się w nich nie pojawia. Czasem są to ptaki próbujące mnie oślepić, czasem gwiazdy zmieniające się w oczy potwora... Nigdy Julia. Jej bym się nie bał, biedactwa, ale to właśnie jej śmierć przywołuje takie sny. Proszę mi wierzyć, to pierdnięcia umysłu. Nie mają żadnego znaczenia – oświadczył, chociaż wydawał się bardzo poruszony.

Zapadła cisza. Rulfo usiadł z powrotem. Ballesteros podniósł wzrok znad książki i spojrzał na niego.

– W panu też coś jest. To się rzuca w oczy... Kiedy zobaczyłem pana wczoraj po raz pierwszy, wiedziałem, że pan, podobnie jak ja... Przepraszam, jeśli się mylę... Wiedziałem, że ciąży panu jakieś złe wspomnienie... Nie chcę, żeby pan o nim mówił, chcę tylko powiedzieć, że koszmary mogą być jego ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin