Anne McAllister - W blasku fleszy.pdf

(1083 KB) Pobierz
Anne McAllister
W blasku fleszy
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pewnego dnia jej książę przybędzie.
Ale najwyraźniej nieprędko, pomyślała Anny, po raz kolejny patrząc dyskretnie na
zegarek. Wierciła się w wyściełanym fotelu, gdzie czekała od blisko czterdziestu minut.
Wreszcie usiadła prosto i wyciągnęła szyję, żeby spojrzeć przez całą długość lobby hotelu
Ritz-Carlton w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu Gerarda. Kręciły się tam setki innych
ludzi, jak zawsze w czasie Festiwalu Filmowego w Cannes. Pod koniec pierwszego
majowego tygodnia to miasto na Riwierze Francuskiej zamieniało się w imperium poten-
tatów przemysłu filmowego, żądnych sławy aktorów i roznamiętnionych widzów. Trzy
dni przed rozpoczęciem festiwalu normalnie spokojne i pełne elegancji otoczenie
hotelowego baru, gdzie umawiano się zwykle na koktajl lub aperitif, było teraz morzem
pa-plających ludzi. Wszędzie wokół siebie Anny słyszała gwar rozmów. Producenci nego-
cjowali umowy, reżyserzy reklamowali swoje filmy, dziennikarze i fotografowie osaczali
najbardziej poszukiwanych aktorów i aktorki świata. Gdziekolwiek spojrzała, wokoło był
tłum fanów i gapiów. Książę z trudem zostałby tutaj zauważony. Jeśli nie uchara-
kteryzował się na kinowego fana, co oczywiście byłoby idiotycznym pomysłem, nigdzie T
L R
nie było widać śladu wysokiego, dystyngowanego księcia Gerarda Val de Comesque’a.
Anny miała ochotę tupać ze złości, zamiast tego jednak uśmiechnęła się pogodnie.
- W miejscu publicznym jesteś pogodna, opanowana i szczęśliwa. - Jego Wysokość król
Leopold Olivier Narcisse Bertrand Mont Chamion, jej papa, wbijał jej to do głowy od
najmłodszych lat. - Zawsze pogodna, moja droga - powtarzał. - To jest twój obowią-
zek. Księżniczki są pogodne i obowiązkowe.
No i oczywiście szczęśliwe. Z racji swego urodzenia księżniczki były tak szczo-drze
obdarowane, że mogło je przepełniać wyłącznie uczucie wdzięczności. A więc jej
Królewska Wysokość księżniczka Adriana Anastasia Maria Christina Sophia Mont
Chamion, alias Anny, była pogodna, obowiązkowa i zdecydowanie szczęśliwa. I pełna
wdzięczności. Zawsze.
No, prawie zawsze. W tym momencie była także zestresowana. Zniecierpliwiona,
zirytowana i troszeczkę zaniepokojona. Doskwierał jej nieokreślony ból brzucha. To tylko
nerwy, mówiła sobie. Przedślubna trema. Nieważne, że ślub miał się odbyć dopiero za
rok. Nieważne, że nie ustalono nawet konkretnej daty. Nieważne, że książę Gerard, wy-
rafinowany, przystojny, elegancki światowiec, był uosobieniem marzeń każdej kobiety.
Wstała, żeby jeszcze raz obrzucić spojrzeniem zatłoczone lobby. Musiała biec, że-by
dotrzeć do hotelu na piątą. Jej ojciec dzwonił dziś rano i uprzedził ją, że Gerard bę-
dzie jej oczekiwał i że chciałby coś przedyskutować.
- Ale dzisiaj jest czwartek. Będę w klinice - zaprotestowała.
Klinika Alfonse’a de Jacques’a była prywatną placówką przeznaczoną dla dzieci
cierpiących na paraliż i urazy kręgosłupa. Anny pracowała tam jako wolontariuszka w
każdy wtorek i czwartek po południu. To było jej zajęcie, odkąd przyjechała do Cannes,
gdzie miała pracować nad doktoratem, krótko po Bożym Narodzeniu pięć miesięcy temu.
Początkowo chodziła do kliniki, żeby po prostu robić cokolwiek poza pisaniem całymi
dniami o prehistorycznym malarstwie jaskiniowym. Dzięki temu wychodziła z domu. To
była praca społeczna, jaką zajmują się księżniczki. Ale czekała na to niecierpliwie przez
większość każdego tygodnia. W klinice nie była księżniczką. Dzieciaki nie miały poję-
cia, kim była. Była po prostu ich przyjaciółką Anny. Bawiła się w berka z Paulem i grała T
L R
w gry video z Madeleine i Charles’em. Oglądała mecze futbolowe z Philippe’em i Gabrie-
lem, szyła maleńkie ubranka dla lalek z Marie-Claire. Gadała o filmach i gwiazdach
filmowych z chodzącą z głową w chmurach Elisą i dyskutowała na każdy temat z
mieszkającym tam na stałe piętnastoletnim Franckiem marudą, który stanowił dla niej na
każdym kroku wyzwanie. Czekała na to niezmiennie z radością.
- Zawsze jestem w klinice przynajmniej do piątej - oświadczyła, rozmawiając z ojcem
tego ranka. - Gerard może się tam ze mną spotkać.
- Gerard nie przyjdzie do szpitala.
- To jest klinika - zaoponowała Anny.
- A jednak nie przyjdzie tam. - Ojciec odpowiedział stanowczo, z nutką współczucia w
głosie. - Dobrze o tym wiesz. Odkąd Ofelia… - nie dokończył. Nie musiał. Ofelia była
żoną Gerarda. Zmarła cztery lata temu. Teraz tę piękną, czarującą i elegancką Ofelię miała
zastąpić Anny.
- Oczywiście - powiedziała cicho. - Zapomniałam.
- Musimy okazać mu zrozumienie - odparł ojciec delikatnie. - To jest dla niego trudne,
Adriano.
- Ależ ja naprawdę rozumiem. - Rozumiała, że istniało wysokie prawdopodobień-
stwo, że nigdy nie zastąpi Ofelii w sercu Gerarda. Ale wiedziała, że musi próbować. I
właśnie to było przynajmniej częściowo przyczyną jej strachu.
- Gerard spotka się z tobą w hotelowym lobby o piątej. Zjecie wczesną kolację i omówicie
wasze sprawy - kontynuował ojciec. - Potem musi pojechać do Paryża. Rano ma samolot
do Montrealu. Leci tam w interesach.
Gerard był księciem, ale jednocześnie właścicielem międzynarodowej korporacji.
- Co chciałby omówić? - zapytała Anny.
- Na pewno sam ci powie wieczorem. Nie możesz kazać mu na siebie czekać, moja droga.
Nie kazała mu na siebie czekać. To Gerard się nie pojawił. Teraz Anny tupnęła.
Tylko raz. No, może ze dwa razy. I rzuciła kolejne ukradkowe spojrzenie na zegarek,
słysząc w głowie szept ojca: „księżniczki nie okazują zniecierpliwienia”. Może i nie, ale T
L R
jest już za piętnaście szósta. Mogła zostać w klinice i spokojnie dokończyć swoją dyskusję
z Franckiem na temat wątpliwego realizmu telewizyjnych seriali akcji. Zamiast tego,
skoro musiała wyjść wcześniej, została oskarżona o ucieczkę.
- Wcale nie uciekam - wyjaśniła Franckowi. - Po południu muszę się zobaczyć z moim
narzeczonym.
- Narzeczonym? - Franck zmarszczył brwi. - Wychodzisz za mąż? Kiedy?
- Za rok. Może dwa. Nie jestem pewna. - Kiedyś, w nieokreślonej przyszłości. Gerard
potrzebował przecież spadkobiercy i nie zamierzał czekać bez końca.
O ile żadna nieprzewidziana katastrofa nie stanie na przeszkodzie, to stanie się to w
przyszłym roku. Już niedługo. Odsunęła tę myśl na bok. Gerard nie był wcale potworem,
do którego poślubienia zmuszałby ją ojciec. Owszem, zaaranżował ten mariaż, ale
Gerardowi nic nie można było zarzucić. Miły. Życzliwy. Był księciem, nie tylko w
dosłownym znaczeniu tego słowa. Rozumiał, jak ważny był dla niej doktorat i nie miał nic
przeciwko temu, żeby poczekać, aż Anny go obroni.
Ale najwyraźniej Franck miał coś przeciwko temu. Nachmurzył się i zmrużył oczy, kiedy
pytał:
- Rok? Dwa? Na co ty czekasz?
To pytanie wstrząsnęło Anny.
- Co masz na myśli?
Gestem omiótł cztery ściany swego czystego, ale spartańskiego pokoju i własne
sparaliżowane nogi.
- Nigdy nie wiesz, co się wydarzy, prawda? - rzekł z naciskiem. Kiedyś grał w pił-
kę i skoczył do góry w chwili, kiedy inny chłopak zrobił to samo. Następnego dnia ten
inny chłopak był trochę obolały, Francka natomiast dotknął paraliż od pasa w dół. Nie-
kiedy czuł mrowienie tu i tam, ale od prawie trzech lat nie chodził. - Nie powinnaś czekać
- powiedział stanowczo. To był ten rodzaj oświadczenia, do jakich wygłaszania Franck
miał inklinacje, jakby wydawał edykt, którym desygnował ją do prowadzenia z nim
dysputy. To właśnie robili, dyskutowali. Nie tylko na temat bohaterów kina akcji.
Także na temat drużyn piłkarskich. Niezmiennych praw nauki. Ulubionych deserów.
Jednym słowem - na każdy temat. T L R
- Próbujesz mi powiedzieć, że powinnam uciec i wziąć ślub potajemnie? - Anny rzuciła
mu wyzwanie z uśmiechem.
Ale oczy Francka nie błyszczały wojowniczo jak zazwyczaj. Jeśli lśniły, to tylko złością.
- Po prostu nie rozumiem, na co czekasz.
- Rok to nie jest długo - zaoponowała Anny. - Nawet dwa lata. Potrzebuję czasu na
dokończenie doktoratu. A kiedy ustalimy wreszcie datę, będziemy mieć mnóstwo pracy z
przygotowaniami. - Protokół. Tradycja. Nie wyjaśniła mu, że to będzie królewski ślub.
Już zwyczajna uroczystość wymagała wystarczająco dużo przygotowań.
- Na co nie masz specjalnie ochoty, prawda? - Franck zapytał.
- Nie o to chodzi.
- Oczywiście, że o to. Bo jeśli nie o to, to w ogóle nie powinnaś tracić czasu. Powinnaś
robić to, co chcesz robić!
- Ludzie nie zawsze mogą robić to, co chcą, Franck - powiedziała delikatnie.
Żachnął się.
- Akurat mnie tego nie musisz mówisz! - powiedział gorzko. - Nie siedziałbym tutaj w
zamknięciu, gdybym nie musiał!
Anny natychmiast poczuła się winna.
- Wiem - odparła.
Franck zacisnął zęby i odwrócił głowę, żeby spojrzeć przez okno. W końcu wzruszył
ramionami i podniósł wzrok na Anny.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin