HANS VON LEHNDORFF - Dziennik z Prus Wschodnich.pdf

(1304 KB) Pobierz
ŚWIADECTWA. NIEMCY XX WIEK
HANS VON LEHNDORFF
DZIENNIK Z PRUS WSCHODNICH
ZAPISKI LEKARZA Z LAT 1945–47
Warszawa 2013
WPROWADZENIE
Kres epoki, ogarniający wszystko i wszystkich, jest zawsze także przeżyciem indywidualnym. Hans von Lehndorff
doświadczył go w Prusach Wschodnich w kwietniu 1945. „Płyniemy pośrodku strumienia lawy, która spływa na ziemię z
jakiejś złowrogiej planety” – odnotował swoją obecność w Königsbergu po wkroczeniu wojsk sowieckich, postrzegając
siebie jako jednego z niezliczonych statystów na scenie wielkiej historii. W momencie rozpoznania swojej nic
nieznaczącej i kruchej obecności objawił mu się ocalający imperatyw: „Otwórz tylko oczy i patrz”. Ów nakaz
odczytujemy po latach jako motyw przewodni
Dziennika z Prus Wschodnich.
Hans von Lehndorff, potomek starego rodu pruskiej szlachty, urodził się w 1910 roku w saksońskim Graditzu, zaś od
dwunastego roku życia sceneria jego dzieciństwa sytuowała się w Trakehnen w Prusach Wschodnich, majątku ze słynną
stadniną koni. Drugą siedzibą rodziny, a zarazem miejscem wielokrotnych wakacyjnych pobytów, była posiadłość
Januschau (Januszewo) na Mazurach, skąd pochodziła matka autora, również wywodząca się ze znanej rodziny
szlacheckiej. Po maturze we wschodniopruskim Gumbinnen Lehndorff postanowił podjąć studia medyczne. Rozpoczął je
jednak dopiero dwa lata później, po kilku semestrach prawa w Genewie, Paryżu i Oksfordzie, dokąd wysłali go rodzice,
„by rozejrzał się po świecie” – jak zapisał w swej wspomnieniowej książce[1]. Medycynę zgłębiał w Königsbergu, potem
w Monachium i Berlinie.
[1]
Hans Graf von Lehndorff,
Menschen, Pferde, weites Land,
Biederstein Verlag, München
1980.
Był lekarzem z powołania, co zasadniczo determinowało jego miejsce wśród ludzi: pacjenta nie traktował jako
„przedmiotu medycznych zabiegów”, lecz powierzonego mu „człowieka z ciałem i duszą” – jak odnotował. Jednak
początek jego pracy zawodowej przypadł na okres panowania nazistów. Nieprzypadkowo już w 1938 roku, po
zakończeniu studiów i rocznym okresie asystentury w berlińskim szpitalu, przeniósł się do Insterburga, niewielkiego
miasta w Prusach Wschodnich, gdzie dostał posadę w Szpitalu Miejskim i Powiatowym. Pewną rolę w tej
przeprowadzce odegrało pragnienie powrotu do wyidealizowanej krainy dzieciństwa, jednak równie ważnym motywem
była decyzja odsunięcia się od centrum nazistowskiego reżimu. We wschodniopruskiej prowincji Lehndorff zdołał do
końca zachować stosunkową niezależność: jako obywatel totalitarnego państwa, ale także jako lekarz, który mógł sobie
pozwolić na niewykonywanie zleceń niezgodnych z jego sumieniem.
Niewątpliwie był przeciwnikiem reżimu – skutecznie unikał zachowań konformistycznych, a także odnalazł własną
formułę na obcowanie z opresyjną rzeczywistością. Podporą i drogowskazem były dlań cytaty z Biblii, wydawane przez
istniejącą do dzisiaj w ramach Kościoła ewangelickiego wspólnotę braci morawskich, czyli herrnhutów. W broszurach z
biblijnymi cytatami przeznaczonymi na każdy kolejny dzień roku znajdowały się puste kartki na notatki. Na nich
umieszczał zapisy swego dziennika. Pierwsze – opublikowane – pochodzą właśnie z Insterburga i stanowią swego
rodzaju introdukcję do najbardziej dramatycznego okresu königsberskiego.
Dziennik,
opatrzony w podtytule skromnym dodatkiem „zapiski lekarza”, powstał krótko po wojnie, już na Zachodzie.
Nie wiadomo, w jakim stopniu autor przejął
in extenso
sporządzane na gorąco notatki, na ile zaś uzupełniał je z pamięci.
Niemniej jednak uznał dziennik za najbardziej nośną formułę przekazania doświadczeń z lat 1945-47. Nie ma tu
najdrobniejszej nawet wzmianki o przyszłym czytelniku, Lehndorff spisuje wyłącznie dla siebie własną kronikę wydarzeń.
Świadom jest przy tym ich apokaliptycznego wymiaru.
To, co odróżnia zapis Lehndorffa od innych kronikarskich świadectw, wywodzi się z niezwykłej osobowości tego
diarysty. Nadchodzący moment historii jest wyzwaniem – w planie metafizycznym, ale też na płaszczyźnie konkretnych
obowiązków w codzienności oblężonego miasta-twierdzy. Nieuchronne oblicze „zwycięstwa 1945 roku”, jakie objawia
się w Königsbergu, nie jest dla Lehndorffa przypadkiem czy zbiegiem okoliczności, lecz konsekwencją, Bożym
wyrokiem. Próżno jednak szukać w
Dzienniku
roztrząsania win, rzucania oskarżeń czy rachunku krzywd – wszystko to
mieści się już w samym rozpoznaniu „sądu nad światem”, jest poniekąd oczywiste. „Im bardziej rozprzestrzeniały się
przerażające nowe Niemcy, tym mocniej zawężała się przestrzeń prywatnego życia i nie miałem już żadnych
wątpliwości, że świat, w którym się urodziłem i za który czułem się współodpowiedzialny, ginie bez reszty…” –
odnotował jeszcze kilka lat przed końcem wojny[2]. W końcowym jej momencie konfrontowany jest nie tylko z
barbarzyństwem przeciwnika, lecz również ze wszechogarniającym rozpadem w gronie „swoich”, dramatyczną
destrukcją, która redukuje jednostkowe zachowania do walki o nagie przetrwanie.
[2]
Hans Graf von Lehndorff,
Die Insterburger Jahre. Mein Weg zur Bekennenden Kirche,
Verlag C.H. Beck, München 1991.
Topografię
Dziennika
wyznacza trasa wschodniopruskich peregrynacji Lehndorffa – tych podejmowanych
spontanicznie, zgodnie z wewnętrznym impulsem, podczas kolejnych ucieczek, a także przymusowych, w kolumnie
niemieckich więźniów pojmanych przez sowieckie wojska. Ta odyseja prowadzi go śladami dzieciństwa i życia przed
katastrofą, zwłaszcza na ziemiach zajętych już przez Polaków, w okolicach Susza, gdzie zna on „każde drzewo”.
Rejestruje swoją obecność w miejscach tych samych, a zarazem drastycznie zmienionych, bo naznaczonych piętnem
wojennego spustoszenia i powojennych dewastacji zwycięzców. Rzeczywistość pęka na dwie części, przeszłą i
teraźniejszą, połączone tylko cienką nitką świadomej tożsamości obserwatora.
Miesiące spędzone w Königsbergu, najpierw oblężonym mieście-twierdzy, potem w obozie internowania, a wreszcie
„na wolności”, w prowizorycznie urządzonym „niemieckim” szpitalu, skazują Lehndorffa na bezustanne obcowanie z
umieraniem. Doświadcza tu własnej bezsiły, mając poczucie, iż medyczne i ludzkie powinności wypełnia zaledwie na
najbardziej elementarnym poziomie. Nakaz pomocy, trud przetrwania, potrzeba zachowania resztek godności, poczucie
wspólnoty z podobnie myślącymi i czującymi – tylko to określa godzinę po godzinie. Sama myśl o powrocie do
„normalności” napawa Lehndorffa przerażeniem. W obliczu niezliczonych wariacji bezsensownej śmierci własne
istnienie objawia się jako rodzaj zdrady wobec umarłych. Dopiero po kolejnej karkołomnej ucieczce z Königsbergu na
tereny przyłączone już do Polski spotyka się z innymi niemieckimi niedobitkami, wysłuchuje innych historii o śmierci i
ocaleniu i niejako zwolniony zostaje z winy ocalonego. Pomaga mu w tym wiara w zbawczą moc wybaczania – również
wybaczania sobie.
Wydawałoby się, iż postawę Lehndorffa można określić tyleż pojemną co ogólnikową formułą „głęboka religijność”.
Jednak jego obecność w świecie zapisana na kartach
Dziennika
nie pozwala poprzestać na takim opisie – jest to
doświadczenie człowieka, który całym swym istnieniem przyjmuje kolejne wyzwania, pamiętając o istnieniu nadrzędnego,
metafizycznego porządku. Zachowuje przy tym dystans, poczucie humoru, nierzadko ironię. Głęboka akceptacja
własnego miejsca nie oznacza jednak ograniczenia jednostkowej wolności ani biernego przyzwolenia na zrządzenia losu.
Lehndorff jest zaangażowanym uczestnikiem i wrażliwym obserwatorem jednocześnie, jest działającym „ja”. Wybór
pozostaje zawsze – świadczą o nim wielokrotne ucieczki, podejmowane nierzadko wbrew racjonalnym przemyśleniom.
Wątpliwości topnieją jednak wobec poczucia prowadzenia przez siłę wyższą.
Wobec takiego duchowego zaplecza
Dziennik
nie może pozostać jedynie zapisem wielkiej katastrofy i rozpadu
świata. Lehndorff ponosi porażki, przeżywa destrukcję hierarchii wartości, doświadcza niegodnych zachowań innych,
zmaga się z postępującą redukcją własnych sił i zanikiem woli, kilkakrotnie zdaje się stać nad przepaścią. Jest jednak
źródło, z którego bezustannie czerpie. Sięga do cytatów z Biblii, które są dlań jak kostur wędrowca, dają mu pewność
wyższego sensu i każą ciągle od nowa osiągać dystans konieczny do przeżycia w godności. Choć pozostaje zanurzony w
istnieniu, gdzie dotykają go bezmierne ludzkie cierpienia, zdrady i podłości, a w końcu i własna słabość, to przecież
porusza się też w innym wymiarze, w innej, chroniącej go rzeczywistości. To ona pozwala mu doświadczać niepojętego
– choć w jego świadectwie wiarygodnego – metafizycznego ładu. Stąd zresztą wypływa też poczucie wielkiej wartości
życia.
Manuskrypt
Dziennika z Prus Wschodnich
powstał już w 1947 roku, jednak jego pierwsze wydanie książkowe
przypadło dopiero na rok 1960 i pozostało niemal bez echa. Rok później tekst opublikowała monachijska oficyna
Biederstein, bez wielkich nadziei na wydawniczy sukces. Tymczasem przez kilka miesięcy sprzedano ponad 100 tysięcy
egzemplarzy, a
Dziennik
przez wiele tygodni zajmował pierwsze miejsce na liście bestsellerów tygodnika „Der Spiegel“.
Autor pracował wówczas jako ordynator szpitala w Bad Godesbergu pod Bonn. I niemal nie dziwi fakt, że zrezygnował z
wydawniczych tantiem, przeznaczając je na budowę świątyni dla pielgrzymów w burgundzkim Taize. Podobnie
oczywista wydaje się informacja, że wśród rozlicznych gości, dla których dom Lehndorffa w Godesbergu stał zawsze
otworem, napotkać można było niemało intelektualistów i artystów z Polski.
Na starym planie Königsbergu z 1931 roku można dokładnie prześledzić tropy Lehndorffa w mieście – widnieją tu
szpitale, do których po kolei trafiał, ulice, którymi chodził, urzędy pocztowe, w których w 1945 roku urządzano punkty
opatrywania rannych, zaznaczony jest nawet most Drewniany na Pregole. Takie poszukiwanie śladów przypomina
odkrywanie zaginionej Atlantydy – w dzisiejszym Kaliningradzie nie pozostało nic ze świetności dawnej pruskiej
metropolii, a na miejscu królewskiego zamku straszy absurdalną brzydotą rozpadający się betonowy kloc dawnej siedziby
sowietu.
Dziennik
utrwalił moment kresu pewnego świata. Jednak w swym historycznie osadzonym zapisie Hans von
Lehndorff dotarł do rozpoznań uniwersalnych – te zaś odnoszą się do ludzkiej egzystencji naznaczonej piętnem
tymczasowości. W
Dzienniku
nie ma nic ważniejszego niż kolejna chwila – zaraz przeminie, a jednak zawiera w sobie
całą wieczność. Trzeba tylko otworzyć oczy.
Ewa Czerwiakowska
UJRZELIŚMY CHWAŁĘ TWOJĄ
R
elacja ta została spisana już przed laty, po części na podstawie zachowanych zapisków dziennika, po części zaś w
odwołaniu do ciągle żywej pamięci. Do tej pory autor wstrzymywał się z publikacją, gdyż brakowało mu niezbędnego
dystansu. Z czasem wydarzenia tamtych dni stały się historią, a to, co osobiste, wykroczyło poza granice osoby. Dlatego
teraz podjęta zostaje próba upublicznienia przeżyć, nawet jeśli trzeba będzie na nowo obcować z dawnym bólem.
Niechby te stronice pomogły zrozumieć cząstkę przeszłości i służyły życiu, które każdego dnia stawia nam nowe
wymagania.
H. L.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin