Pierścień z krwawnikiem - Helena Sekuła.pdf

(3266 KB) Pobierz
Sezam
Stalowe łapy podnośników wpierają się w betonowy strop,
sklepienie ugina się i pęka pod ich naporem. W przegrzanym
powietrzu kotłuje się szary, wapienny pył, przysłaniając skąpe
światło zawieszonej pod sufitem żarówki. Kurz opada powoli,
osiada na spoconych twarzach, wciska się w usta, zatyka noz-
drza.
Czterej, mężczyźni rytmicznie naciskają uchwyty lewarków,
lecz promieniste pęknięcia na suficie nie powiększają się.
– Sakra! – stęka zwalisty mężczyzna, prostując plecy.– Nie
sięga! – zadarłszy głowę, wskazuje stalowe, rury, na których są
przymocowane tarany lewarków.
– Ano, nie sięga – z flegmą przyznaje drugi mężczyzna, o
mocnej budowie i gęstych, ciemnych włosach. – Za krótkie
wsporniki… sądząc na oko, brakuje ze dwadzieścia centyme-
trów.
– Na oko! – denerwuje się tamten. – To takie rozeznanie szef
zrobił, na oko?!
– Spokojnie, Pat! – mruczy szef.
– Co robimy, trzeba coś wymyślić! – Pat nalega już z paniką
w głosie.
– Przestań się trząść, gnoju! – sarka szef. – Nie jesteś od my-
ślenia. Idź! – popycha go lekko ku drzwiom – Zobacz, co sły-
chać u Żaczka, i zajrzyj do strażnika.
Szef omiata spojrzeniem zagraconą piwnicę – o kotłownia. W
rogu wysypisko koksu, po kątach pogięta blacha niewiadomego
przeznaczenia, jakieś żelastwo Z jednej strony pryzmę koksu
odgradza ścianka z surowych, nie heblowanych desek.
– No, co się gapicie, jak... – szef ruchem dłoni wzywa dwóch
pozostałych mężczyzn.
– Żeberko – rozkazuje krępemu – wyciągnij te dechy. Nul! –
ponagla drugiego – obniż wsporniki i podłóż drewno pod pod-
stawy, żywo…
Na tę krzątaninę powraca Pat.
– Sinieje – oznajmia lakonicznie, obserwując przygotowania
kolegów, i zaraz rozjaśnia mu się tępa twarz, zrozumiał bo-
wiem, że nieprzewidziana przeszkoda zostanie zaraz usunięta.
– O czym ty bredzisz? – niecierpliwi się szef.
– Żaczek wartuje, wszystko w porządku, tylko strażnik, tego...
chyba knebel ma za głęboko, więc posiniał… – duka Pat.
– Ach, ty bałwanie! – wrzeszczy szef i wybiega z kotłowni.
Na parterze obok zaryglowanych drzwi wejściowych, z pisto-
letem w dłoni, przechadza się Żaczek. Jest bez maski, za to w
służbowej czapce strażnika.
– Coś się stało? – niepokoi się widząc wzburzenie szefa.
– Ty, kowboj, opuść tę rurę – szef wskazuje broń – bo jeszcze
ci sama wystrzeli! – naciąga na głowę kawał czarnej pończochy
z otworami na oczy, mija Żaczka i śpieszy do dyżurki.
Pod ścianą leży skrępowany sznurami strażnik. Jego posinia-
ła twarz ocieka potem, nieruchome oczy wychodzą z orbit.
– Nie będziesz krzyczał? – czarna maska pochyla się nad
nim. Ciemno oksydowany rewolwer lśni w dłoni.
W umęczonym spojrzeniu strażnika pojawia się groza; koły-
sze głową na znak, że nie będzie krzyczał.
Szef rozwiązuje szal, spowijający jego twarz, i wyszarpuje z
ust szmaciany kłąb. Skrępowany człowiek, ciężko dysząc, obli-
zuje suchym językiem spieczone wargi.
– Chcesz pić? – domyśla się szef; strażnik potwierdza, przy-
mykając powieki – boi się szepnąć nawet słowo.
Szef unosi mu głowę i przytyka do spierzchniętych ust fajan-
sowy garnuszek pełen wody.
– Zabiję cię tylko w jednym wypadku – mówi z naciskiem –
jeżeli piśniesz choć słowo... konieczność, rozumiesz? Nie ge-
stem bandytą – w tej scenerii owo zapewnienie brzmi grotesko-
wo – rozumiesz?
Tamten głośno przełyka kolejny haust wody i znów daje znak
powiekami.
Gdy szef wraca do kotłowni, na kawałkach tarcicy ustawiono
już podstawy podnośników, i znów ich ramiona z hartowanej
stali, z siłą siedmiu ton każde, nacierają na strop; sypie się wa-
pienny miał, spadają coraz większe okruchy, a po chwili wali
się lawina betonowego gruzu. Łapy podnośników taranują skle-
pienie, w którym tworzą się dwa niesymetryczne wyłomy. Jesz-
cze jedno uderzenie i w suficie zieje szeroka wyrwa.
– Drabinka – rozkazuje szef.
Nul niczym akrobata wspina się po wsporniku i zamocowuje
u góry sznurowy trap. Oparty stopą o jego szczebel, lekko huś-
tając się na nim, do połowy znika w ciemnej czeluści.
– Można swobodnie wejść – zawiadamia po chwili.
– Żeberko z palnikami, do góry komenderuje szef. – Pat, zło-
żysz lewary i przyjdziesz do nas – śpieszy za tamtymi po chybo-
tliwych stopniach drabinki.
Przedostają się do niskiego pomieszczenia bez okien; pod
ścianami stoją ciasnym szeregiem potężne szafy pancerne.
– Do roboty – przynagla szef, wskazując pierwszy z brzegu
sejf. Sam podobnie jak i oni osłania twarz maską spawacza i
uruchamia acetylenowy palnik. Prawie jednocześnie syczą trzy
oślepiające płomienie, liżąc pancerze kas.
Z otworu gramoli się Pat z czwartym palnikiem i stertą prze-
rzuconych przez ramię worków. Ciska je na podłogę.
– Pruj następną – poleca szef.
W milczeniu zmagają się z ognioodpornym metalem. Ciszę
mąci tylko szum palników. Powietrze gęstnieje w pozbawionym
wentylacji pomieszczeniu. Od wyziewów płomieni robi się go-
rąco, strugi potu zalewają oczy, lepią się koszule do mokrych
grzbietów.
– Nul, zmniejsz płomień! – rozkazuje wszystko widzący szef.
– Mniejszym płomieniem do rana nie spruję – mruczy tam-
ten.
– Sprujesz, a takim dużym na pewno nadpalisz banknoty.
– Mieć by tak laser – wzdycha Nul, regulując palnik.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin