Anna Głomb - Śmierciowisko.pdf

(1082 KB) Pobierz
SPIS TREŚCI
Rozdział pierwszy. Złamana igła
Rozdział drugi. W samo południe
Rozdział trzeci. Pamięć paprociami zarosła
Rozdział czwarty. Ludzie i zwierzęta
Rozdział piąty. Spoza kręgu
Rozdział szósty. W korzeniach drzew
Rozdział siódmy. Grzechy pierworodne
Rozdział ósmy. Zjedz mnie
Rozdział dziewiąty. Dym
Rozdział dziesiąty. Skrzyneczka ze śmiercią
Rozdział jedenasty. Trwaj, chwilo
Rozdział dwunasty. Kto teraz?
Rozdział trzynasty. Żywy Ogień
Rozdział czternasty. Cena
Rozdział piętnasty. Las duchów
Rozdział szesnasty. Poza światem
Rozdział siedemnasty. Bo zgasnę
Rozdział osiemnasty. Kołysanka w labiryncie
Epilog. Początek, koniec, początek
Rozdział pierwszy.
Złamana igła
Leśne ścieżki zarastają szybko. Pszczelarz pamiętał, że jeszcze przed kilkoma dniami
szedł tą błotnistą trasą, wycinając krzewy maczetą. Teraz ledwo odnajdywał drogę wśród
łopianów. W miejscu jednego liścia odrosło dziesięć następnych. Las był jak stugłowa
hydra z dawnych opowieści. Znacznie lepiej szło się tam, gdzie pozostały brukowane lub
asfaltowe drogi. Pomimo że ich nawierzchnia pękała i nawet na nich gdzieniegdzie
wyrastały karłowate drzewa i krzaki, to ciągle jeszcze dało się przejść bez trudu.
Aby dotrzeć do jagodowiska, trzeba było iść ponad godzinę leśną drogą i kilkakrotnie
przekraczać strumienie, na których ledwie można było dostrzec spróchniałe i zawalone
szczątki mostów. Oczywiście jagody i jeżyny rosły też tutaj, ale Pszczelarz uważał, że nie
warto się zatrzymywać dla kilku krzaków. Godzinę drogi stąd powinien szybko zebrać
pełne wiadro owoców.
Mężczyzna przystanął, nasłuchując. Coś chrobotało wśród liści. Może sarna? Nawet
jeżeli tak, to nie miał ze sobą łuku, a nikt rozsądny nie marnował amunicji na polowanie.
Niedaleko jagód mogły się też pojawiać niedźwiedzie, ale widocznie ssaki te lepiej
pamiętały zachowania człowieka, bo zazwyczaj wycofywały się w głąb lasu, kiedy tylko
poczuły jego zapach. Pszczelarz miał ze sobą broń. Zresztą teraz każdy ją nosił, na
wszelki wypadek, z przyzwyczajenia, tak jak kiedyś nosiło się dokumenty. Ale broń może
się zaciąć, może nie wypalić, zwłaszcza jeżeli ma już wiele lat. Dlatego mężczyzna był
zdania, że najlepiej w ogóle nie znaleźć się w sytuacji, w której trzeba by z niej korzystać.
I najlepiej wcale nie spotykać niedźwiedzi.
Szelest był ciągle słyszalny, tak jakby ktoś ukryty w krzakach szedł za Pszczelarzem.
Mężczyzna przystanął i wytarł dłonią krople potu pod maską. Było duszno. Siatka, którą
zakrywał twarz, odgradzała go od owadów, ale też zmniejszała kąt widzenia. Hałas ucichł,
jak gdyby coś idącego w krzakach również przystanęło. Pszczelarz podniósł z ziemi
kamień i rzucił w kierunku chaszczy. Kilka ptaków z łopotem skrzydeł zerwało się do lotu
i przez chwilę wydawało mu się, że słyszy coś w rodzaju skowytu czy chichotu. Mógł się
jednak mylić. Zatem nie była to sarna ani - na szczęście - niedźwiedź, czy któryś ze
zdziczałych psów, włóczących się po okolicy i atakujących wszystko, co tylko dało się
zjeść.
Powoli wyjął broń i zrobił kilka kroków w gęstwinę. Dokładnie tam, skąd wcześniej
dochodziło szuranie. Nic jednak nie znalazł. Nie było śladów, złamanych gałązek ani nic,
co mogło zwrócić jego uwagę. Zatem to wszystko musiało być tylko przywidzeniem.
Wziął pozostawione na drodze wiadro i szybkim krokiem ruszył przed siebie.
Las go niepokoił. Zwłaszcza ostatnio. Zmiany równie dobrze mogły trwać od kilku
miesięcy, co od wielu lat. Zachodziły powoli, zgodnie z rytmem rosnących drzew i były
jak one równie nieubłagane. Poza tym nie czuł się tu bezpiecznie, bo nie było tu jego
pszczół. Ostatnio zauważył, że one również stały się bardzo niespokojne. Coś je drażniło.
Były trochę ogłupiałe, wystraszone i złe. Jakby zdarzyło się coś, czego nie umiały
zrozumieć i bardzo im się to nie podobało. To coś było podobne do tego, co musiały
wyczuwać przed zbliżającym się trzęsieniem ziemi lub powodzią, albo nie wiadomo czym
jeszcze.
Kiedyś, dawno temu ludzie wierzyli, że pszczoły są pośrednikami między niebem a
ziemią. Zmarłych smarowano miodem, aby zapewnić im nieśmiertelność. Jemu też może
kiedyś uratowały życie. Kiedy był dzieckiem, bał się pszczół, bo lekarze i rodzice
powtarzali mu, że jest uczulony na ich jad. Jego strach przerodził się w obsesję. Przez lata
wmawiał sobie, że na pewno umrze od ich użądlenia. Nic innego mu nie grozi. Potem
wybuchła panika i ludzie zaczęli masowo umierać. Od wystąpienia pierwszych objawów
nowej choroby do śmierci mijało tylko kilkanaście godzin, a dzienniki pełne były
wiadomości i komentarzy na temat Epidemii. On śmiał się z tego. Tak bardzo wierzył, że
zna przyczynę swojej śmierci. I wtedy, kiedy oglądał wiadomości o kolejnych miastach
dotkniętych Epidemią, przez okno wleciała pszczoła. Nie wiadomo, skąd się tam znalazła,
bo mieszkał wtedy w centrum dużego miasta. Zanim zdążył ją zabić, ugryzła go. Po chwili
zaczął wymiotować, a potem zemdlał. Jego ostatnią myślą było, że trzeba mieć strasznego
pecha, żeby umrzeć z powodu owada, kiedy miliony tracą życie przez Epidemię.
„Cóż, może tak będzie szybciej” - pomyślał.
Potem się obudził. Obok niego leżał martwy owad, a wokół panowała nienaturalna
cisza. I ten zapach, który wspominali wszyscy ocaleni i który miał ich potem męczyć
przez lata. Zgniły i lepki. Ocknął się z poczuciem, że mimo swoich dwudziestu lat stał się
kimś dużo starszym. Nie prosił o to zmartwychwstanie, nie chciał być Łazarzem w krainie
umarłych, spacerującym w pustym mieście wśród trupów w poszukiwaniu innych
ocalałych. Nie przeżył nikt spośród tych, których znał. Rodziców znalazł leżących na
podłodze w salonie, trochę przypominali mu tę martwą pszczołę. Nie przeżył też żaden z
jego przyjaciół ze studiów ani nikt z tych, których widywał codziennie: sprzedawców,
dziewczyn z ksero, wykładowców.
W sprawie zmartwychwstania zadecydowano za niego. Może dlatego postanowił od
tej pory trzymać śmierć blisko siebie. Oswoić ją. Korzystać z jej słodkiego miodu. I tak,
skubana, przyjdzie, kiedy ma przyjść. Przez lata nie tylko zdołał oswoić pszczoły, ale
również nauczył się je rozumieć. Pojedynczy owad jest dość głupi i nic nie znaczy. Tyle,
co włos na głowie. Organizmem jest rój. Pszczelarz nauczył się odczytywać z jego lotu
zdenerwowanie i zbliżające się zagrożenie. Coraz częściej odnosił wrażenie, że to nie on
opiekuje się pszczołami, ale one nim. I dlatego bardzo nie podobało mu się, że ostatnimi
czasy próbują mu coś przekazać, a on nie rozumie, o co im chodzi.
Ludzie też coś przeczuwali. Było ich zbyt mało, żeby wystawiać patrole wokół całej
wsi, ale ze starej wieży ratusza stale ktoś obserwował skraj lasu. Właściwie nie było
wiadomo, czego się bali. Może zdziczałych psów, które biegały stadami, napadając ludzi?
A może Barbarzyńców? Ludzi, którzy przeżyli Epidemię i postanowili żyć w lesie,
niemalże jak w czasach neolitu, z tą tylko różnicą, że mieli ze sobą broń palną, a system
zbieracko-łowiecki zamienili na złodziejsko-wędrowny. Ale przecież te zagrożenia
istniały od lat, podobnie jak wilki i niedźwiedzie, którym cała ta ludzka apokalipsa
niewiele zaszkodziła. Wszyscy w osadzie coś wyczuwali, ale nikt nie chciał o tym mówić
- młodsi, bo nie umieli tego nazwać, dla nich po prostu coś było nie tak; starsi, ci którzy
pamiętali więcej, milczeli, bo nie chcieli zrozumieć tego, co widzieli.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin