Roman Frister - Autoportret z blizną.pdf

(1819 KB) Pobierz
Roman Frister
רטסירפ ןמור
Autoportret z blizną
Przekład z hebrajskiego: Elżbieta i Roman Frister
Tytuł oryginalny תקלצ םע ימצע ןקויד
Wydanie oryginalne 1993
Wydanie polskie 1996
BRAMA PIERWSZA: CENA ŻYCIA, SMAK
CHLEBA.
Jeśli cedry płoną, cóż uczynią mchy
Druga Księga Miszny
1.
Do godziny ósmej wieczorem można było poruszać się po obozie. W miesiącach letnich,
gdy dni wydłużały się, aż do chwili gdy niebo i ziemia ciemniały i zlewały się na
horyzoncie, korzystaliśmy z poczucia pozornej wolności. Wspaniale było ślizgać się
wzrokiem po samym środku placu apelowego, aby uniknąć widoku drutów kolczastych,
które nas otaczały. Dobrze było podnosić oczy, aby się przekonać, że niebo wciąż jeszcze
jest na swoim miejscu, niebieskie lub zachmurzone, ale wieczne, i dobrze było opuścić
wzrok ku ziemi, aby móc udawać, że nie wyrastają z niej wysokie wieże strażnicze
najeżone lufami karabinów maszynowych.
Więźniowie przechodzili bez przeszkód z baraku do baraku, niby to z sąsiedzką wizytą.
W rzeczywistości za przymkniętymi drzwiami odbywał się bezustanny handel żywnością.
Nikt nie wiedział tak naprawdę, skąd brały się te ogromne bochny chleba, jak przemycano
przez ucho igielne dobrze strzeżonej bramy wejściowej worki kaszy i grochu. Nikt nie
zadawał zbędnych pytań. Do samego końca nie mogłem pojąć, skąd ludzie brali dolary i
okupacyjne złotówki, aby płacić za te drogocenne towary. Od czasu do czasu ktoś
oszukiwał na wadze, wybuchały sprzeczki, nawiązywały się okolicznościowe spółki i
przyjaźnie, zupełnie jak w życiu, tym prawdziwym, toczącym się za drutami. Nikt nie
myślał kategoriami dnia jutrzejszego. Żyliśmy chwilą. Tajemnica małej szczęśliwości kryła
się w zdolności takiego istnienia, jakim istnieje bydło swobodnie przeżuwające pokarm w
zagrodzie, nie mające pojęcia, iż przeznaczone jest na rzeź.
Obóz położony był w górnej części miasteczka Starachowice. Część dolną, zwaną
Wierzbnikiem, założyli cystersi, którzy przywędrowali w kieleckie strony w dwunastym
wieku i pobudowali się w pobliskim Wąchocku, ale od niepamiętnych pokoleń
zamieszkiwała ją ludność żydowska. Znaki szczególne Wierzbnika to stara, bardzo stara
bóżnica, prostokątny rynek brukowany kostką z kamienną studnią pośrodku, uwieńczony
sklepikami niemal cynamonowymi, a także dostatnie domy lokalnych gwirów, czyli
starozakonnych bogaczy, skupione wzdłuż topolowej alei. Gdy wszystko to zmazane już
zostało na zawsze, w jednym z tel-awiwskich domów starców złapała mnie za rękaw
zgrzybiała staruszka, było to z początkiem lat sześćdziesiątych, i z niesamowitą nadzieją w
głosie zapytała: „Panie, czy koty wciąż jeszcze wygrzewają się w słońcu przy tej studni na
rynku?“ Kryła się w tej starczej naiwności nieuzasadniona wiara, iż jest w naszej mocy
zatrzymać bieg czasu, zamrozić go dowolnie i znów odmrozić w chwili, gdy tego
zapragniemy.
Obóz robót przymusowych nazywano obozem na Majówce. Nie od miesiąca maja
wywodziło się to niewinne określenie, ale od nazwy działającej w pobliżu kopalni rudy
żelaza. W całym województwie rozsiane były podobne obozy, najbliższe w Pionkach i w
Skarżysku-Kamiennej, wszystkie służące temu samemu celowi: napędzaniu trybów
nazistowskiej machiny wojennej. Razem tworzyły dziwną mozaikę nadziei i rozczarowań,
chwilowych radości i cierpień, a w końcu także życia i śmierci. Mozaikę uczuć i czynów
tak niejasną i skomplikowaną, że tylko psycholodzy i historycy będą w stanie ją
rozszyfrować. Bo przecież na pozór nie były to wcale obozy zagłady, w których komendy w
lewo lub na prawo decydowały o losach ludzkich i nie podpisywały się na niebie
ciemnym, słodkawym dymem palonych ciał. Tutaj korzystaliśmy z prawa umierania także
śmiercią naturalną. Mimo katorżniczej pracy i brutalności zmobilizowanych na Łotwie
strażników, codzienną porcją naszej strawy duchowej było złudzenie. Złudzenie, że tutaj, w
Starachowicach, to się nie może zdarzyć.
Czy byłem ślepy? Niezdolny do odczytania prawdy? Niezbędny jest dystans czasu, aby
pojąć, że zaprzeczenie rzeczywistości brzemiennej w zwiastuny katastrofy stanowiło
podstawowy warunek przeżycia. Dlatego też długo usiłowałem wymazać z pamięci moje
lata wojenne. Wiedziałem już, że każda myśl, która podważa stworzony przez nas
wizerunek prawdy, natychmiast osłabia naszą siłę woli. Nie chciane stawało się białą
plamą. Jedynie twarzy umierającego ojca nie udało mi się nigdy wykreślić z inwentarza
wspomnień; od dnia, w którym wyszedłem z mroku w światło, towarzyszyła mi jak cień,
którego nie sposób się pozbyć.
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy wróciłem z pracy w hucie. Byłem najmłodszym, bo
zaledwie piętnastoletnim robotnikiem topiącym stal w piecach martenowskich. Piece, jak
zresztą cały zakład, były przestarzałym piekłem. W ubiegłym stuleciu cystersi z Wąchocka
sprzedali go Samuelowi Fraenklowi, finansiście, który wierzył w przyszłość rewolucji
przemysłowej, ale, jak to się zwykle darzy, rewolucja pożarła swego syna. Fraenkel nie
wytrzymał konkurencji wielkich hut w Zagłębiu i w latach trzydziestych kazał wygasić
ogień w piecach. Przypuszczalnie rozpadłyby się do cna, gdyby nie niemiecki okupant,
który rozruszał od nowa postarzałe gnaty starachowickiej huty. Robotnicy najemni i
więźniowie skrobali rdzę, tumany rudego kurzu unosiły się w powietrzu, ludzie klęli,
krztusili się i pracowali. Żydzi z miasteczka usuwali nagniotki zastygłego betonu
przyrośniętego nie wiadomo jak do szyn kolejki wąskotorowej. W pustych halach na
zapleczu wielkiego pieca wytruto setki szczurów, na razie jedyne ofiary niemieckich
eksterminatorów, ustawiono w nich tokarki i frezarki, sprowadzono fachowców, zakład
został włączony do koncernu „Herman Göring Werke“ i pod patronatem marszałka Rzeszy
znów topiono w nim stal potrzebną jak krew hitlerowskiemu organizmowi podbojów.
Ciekawe, czy duch Samuela Fraenkla zacierał dłonie z radością, czy też stary
przemysłowiec z rozpaczą przewracał się w grobie.
Gdy przewieziono mnie do Starachowic, latem 1944 roku, znów lał się z nabrzmiałych
gorącem pieców nieprzerwany strumień stopionej rudy. Także walcownia i wielki młot nie
odpoczywały ani minuty; z własnej bocznicy codziennie wyjeżdżały wagony załadowane
bombami. Mówiono, że Niemcy transportują je do pobliskiego obozu w Pionkach, gdzie
inni więźniowie nadziewają je materiałem wybuchowym. Wygodnie było wierzyć, że
dopóki płonie ten znicz wojny i dopóki przydatni jesteśmy nienasyconemu molochowi
zbrojeń, dopóty trzymamy w zanadrzu żelazny list chroniący przed śmiercią.
List ten odebrany został mojemu ojcu w chwili, gdy złożyła go choroba. Przed tym przez
kilka tygodni zastępował konia pociągowego przy wózkach przewożących złom ze składu
na otwartym powietrzu do składu przy wielkim piecu. Wózki były zdezelowane, koła nie
trzymały się osi, na zakrętach z uporem wypadały z szyn i podnosiły ciśnienie krwi
niemieckich majstrów zmiany. Na plecy spoconych więźniów spadały razy. Niemcy bili
czym popadło, raz trzonkiem łopaty, raz łomem żelaznym. Nawet jeśli nie byli urodzonymi
sadystami, okoliczności wydobywały z nich najgorsze. Ciężki wózek trzeba było dźwignąć
szybko i sprawnie, a majstrowie byli tak nerwowi i napięci, jakby każde opóźnienie w
pracy opóźniało o kilka sekund ostateczne zwycięstwo Rzeszy.
Widziałem, jak ojciec słabnie z dnia na dzień. Coraz częściej przewracał się z
wycieńczenia. „Przestań palić“, przygadywałem z ukrytą złością. Wiedziałem, że po
kryjomu przehandlowuje poranną porcję chleba na niedopałki papierosów lub odrobinę
machorki. Nie zawsze wypływało to moje przygadywanie z czystej troski o jego zdrowie.
Być może, w głębi duszy miałem mu ten handel za złe, bo przecież, jeśli mógł się obyć bez
pajdy chleba, dlaczego nie dawał jej swemu dziecku?
Byłem skonfundowany, gdy pojąwszy, iż odkryłem jego tajemnicę, pokrył zakłopotanie
usprawiedliwiającym uśmiechem: „Musisz mi wybaczyć. Za młody jesteś, aby zrozumieć,
że nic tak nie koi starganych nerwów jak haust nikotyny“, powiedział. Nie żal
zaprzepaszczonego chleba, lecz fakt, że widział potrzebę usprawiedliwiania się przede
mną, powodował moją konfuzję. Dziś, gdy patrzę na te wydarzenia z perspektywy
pięćdziesięciu niemal lat, wydaje mi się, że błagalny uśmiech ojca był przysłowiową
słomką, która złamała resztki jego rodzicielskiego autorytetu. Nie zauważyłem, kiedy i jak
wypowiedziałem mu posłuszeństwo i w której dokładnie chwili zacząłem służyć wyłącznie
bożkowi przetrwania.
Rzeczywistą przyczynę jego postępującego wycieńczenia odkryłem za późno.
Za późno? Głupie spostrzeżenie. Cóż mógłbym uczynić, gdybym ją poznał wcześniej?
Nie było w mej mocy pomóc. Więc co, czułbym się udręczony? I to nie jest pewne. Dobry
psycholog postawiłby chyba właściwą diagnozę: znieczulica pospolita. W ciągu ostatnich
czterech lat tyle błota przylgnęło do mej duszy, że nic już nie docierało do wnętrza.
Cierpienie bliźnich stało się powszechne, kto nie potrafił odgrodzić się od niego murem
obojętności, narażał się na to, że własne uczucia wciągną go, jak wir, w otchłań zagłady.
Droga do wyzwolenia z niszczącego współczucia usłana była trupami ludzi kryształowo
czystych.
Epidemia tyfusu plamistego spadła na nas niczym jedenasta plaga egipska, kosiła
Zgłoś jeśli naruszono regulamin