Emil Zegadłowicz - UŚMIECH.pdf

(718 KB) Pobierz
EMIL ZEGADŁOWICZ
GODZINA PRZED JUTRZNIĄ
ŻYWOT MIKOŁAJA
SREBREMPISANEGO
Prolog
I NIC MI JUŻ NIE OPOWIESZ...
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Z KTÓREGO DOWIADUJEMY SIĘ, JAK TO MIKOŁAJ SREBREMPISANY
DREPTAŁ PEWNEGO POPOŁUDNIA MAJOWEGO OBOK WUJA DROG
Ą
Z
WOŁKOWIC DO PORĘBY MUROWANEJ.
Gościńcem z miasteczka Wojkowice (wolnego i królewskiego) do Poręby
Murowanej było wiorst cztery. Na bliższe drogi, przez las, a potem naprzełaj
przez łąkę paździorową (że to Antek Paździora na niej gazdował) znacznie
krócej; półgodziny żwawym krokiem i stało się już przed czterema
kolumnami ganku dworskiego, nad którym jak szumna zielona chorągiew —
modrzew pysznił się wyniośle.
Mikołaj Srebrempisany, uczeń pierwszej klasy gimnazjum w
Wołkowicach, kroczył obok swego wuja tą drogą właśnie naprzełaj.
Wuj, chłop setny, ongi długoletni „wojskowy”, stawiał kroki duże i
raptowne.
Sporą, gładką, jasną laskę zakończoną z jednej strony Żelaznem ostrzem,
a z drugiej sękatym guzem, którą niewiadomo dlaczego nazywał „bała-
bajką“, trzymał na ramieniu jak karabin.
Maszerował srogo, a choć szedł w milczeniu i usta zasunął, tak jak się
okna zasuwa storą, zwieszonym, sumiastym wąsem — słychać było wyraźnie
przyśpiew marszowy kroków. Zwłaszcza cień przy lewej nodze uwiązany
kurczył się i wydłużał w takt słów:
pan do piwnicy skoczył wina pani utoczył —
ha, ha!
Mikołaj słyszał dokładnie ten śpiew — milknący ile razy chłopiec nań
zpodełba i znagła zerknął — powiedzmy otwarcie: nieżyczliwie; „nań“, bo
cień. i śpiew były w istocie swej tem samem: śpiew był szaro-liljowy na
popielatej zakurzonej drodze, cień miał tempo marszowe: raz, dwa, raz, dwa»
lewa, prawa, lewa, prawa.
Śpiew śpiewem, cień cieniem. Mikołaj ledwo mógł nadążyć dorosłym
nogom prawie tak wysokim jak on cały. Zdjął czapkę (twardą, wysoką, ze
skórzanym daszkiem — nad nim w wieńcu srebrnym srebrne G), rozpiął pod
szyją mundurek (kołnierz sztywny, stojący, z srebrnym paskiem, jednym —
klasa pierwsza); otarł nagrzaną, czerwoną ręką czoło zarośnięte nisko po
chłopczyń- skiemu miękkim, puszystym jasnym włosem.
— Chodźmy, chodźmy — przynaglał wuj — spojrzał na zegarek: o
czwartej mam być w biurze, już pół do trzeciej.
Jak tu przyśpieszyć kroku? Nogi już tak bolą; chyba dreptać truchcikiem.
Weszli w las.
U wejścia, na odrazu stromo wznoszącą się drogę leśną, stała wysoka
topola; kiedyś tam dwa konary miała bliźniacze, strzeliste — jeden obcięty —
więc tą drugą, samotną, wyciągniętą ręką przysięga wierność ziemi, niebu i
corocznemu zzielenieniu.
Tak stoi wytrwale na straży z przyrosłą jak hubka kapliczką, w której
wśród kwiatów świeżych, jaskrów żółtych i różowych kukułek zaplecionych
w wieniec sosnowy, szarfami papierowemi szumiący na wietrze — medytował
żałośnie Chrystus frasobliwy.
Zna Go dobrze Mikołaj, spojrzeniem przyjaz- nem wita.
Bogu dzięki! — połowa drogi.
Tutaj, gdy to jeszcze do szkoły ludowej do Wołkowie chadzał, przysiadał
pod tą topolą na odpoczynek krótki.
Obejrzał się — już topoli nie widać; poprzez gęste świerkowe gałęzie
słychać suchy furkot wstęg papierowych; chojary łapami ciemnozielo- nemi
chwieją powoli wgórę, wdół — tak temu szeleszczącemu gadulstwu
powiadają — cicho!
Droga górzysta wznosi się jak drabina — jej szczeblami cienie kładące się
od wysokich rudych pni sosnowych, poza któremi żarzy się wiosenne słońce.
W lesie chłód zielony, wonny żywicą.
Coraz stromiej.
Nie» zwalniają kroku; oddychają szybko i głośno; nogi bolą w kolanach;
nabiegłe krwią ręce ciężkie są jakby opuchłe.
Maj to dopiero wprawdzie; w Beskidzie bywają takie dni wiosenne znagła i
niespodziewanie skwarne jak w lipcu — sen maja o lecie.
Weszli na polanę odsłoniętą, stromo wdół spadającą; po przeciwnej
stronie gęsta ściana lasu.
Przerwa — światłość oślepiająca, przestrzeń otwarta, wyrąb zeszłoroczny.
Złocą się smolne placki obrzezanych pni w czuprynie zielsk bujnych.
Gorąco aż bucha z ziemi, zda się od spodu nagrzanej; toż tam wre w tym
kotle, kipi zielenią i blekotem zapachów odurzających, pieni się kwiatami,
paruje odwarem ziół, żywicy i zastafej wody w wybojach gliniastych i
połyskliwych wielobarwnie.
Przelatują wilgi złote i rozśpiewane — drzewo odrzuca drzewu pierzastą,
dzwoniącą piłkę.
— Deszcz będzie — burza pewna — zamachnął wuj dobrodziej bałabajką;
ześlizgnęło się po lasce w tym ruchu słońce jak błyskawica; dziw, że grzmotu
niema na Wysokiem niebie; skądżeby! tak niebiesko modrością nieskażoną;
— bezmierne, dziecięce, niezmrużone spojrzenie dnia pogodnego.
Jeszcze kilka kroków — a to już szczyt drogi.
Stąd wdół spadziście i nagle; same nogi niosą.
Kilkaset kroków, czy kilka tysięcy — wszystko jedno — bo już tam widać
kępę gęstą drzew i bielące się pośród nich ściany porębiańskiego domu.
Mikołaj nogi szeroko stawia, kroki są dłuższe niż zamierzenie, a to z
powodu tej nagłości spadu. Prędziutko się przypomina: z górki na pazurki —
a potem już ochoczo: lewa, prawa, domek, dworek, domek, dworek.
Serce bije prędko: wali głośno pod szyją.
Nagle — jakby je kto w garść chwycił i ścisnął!
Omal nie krzyknął z bólu!
Pocóż to tak idą? — Pocóż się tak śpieszą?
Żeby zdążyć — byle prędzej.
Popuściła zła garść; zatrzepotało się serce; przeminął ból; przewiała się
myśl — zapadła głęboko świadomość; ukrywa się; nie pozwala zapomnieć o
sobie; sama milczy.
Jeszcze łączka i strumyk, który trzeba przeskoczyć, wyszukawszy sobie
dogodny kamień — dobrze wpierw nogą wypróbuj zanim nogę wesprzesz, czy
mocny, czy nie chwiejny — inaczej plusk! — noga w wodzie; — kilkadziesiąt
kroków drogą gminną wzdłuż kamiennego muru; brama!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin