Emil Zegadłowicz - Z POD MŁYŃSKICH KAMIENI.doc

(1043 KB) Pobierz

Z POD MŁYŃSKICH KAMIENI

 

 

 

ZDRADZAJĄCY W KILKU SŁOWACH WIEK MIKOŁAJ A SREBREMPISANEGO, POCZEM ASYSTUJEMY POSIA- DOM I POGWAROM PANA MICHAŁA Z WÓJTEM PORĘBIAŃSKIM, JANEM KOWALCZYKIEM, CO TO JESZCZE W SUKMANIE CZARNEJ CHADZAŁ.

Nie interesuje go to zresztą; i słusznie;

Zaledwie „umiał" co to jest „sześć" (— z li­czeniem było zawsze gorzej! —)

A co znaczy „rok“ — ? —

A co znaczy „kończy" — ? —

A co znaczy „życia" — ? —

Natomiast umiał już niezgorzej czytać i pisać. Czytał wiele, pisał mało.

Czytał więcej niż trzeba, pisał mniej niż trzeba.

Otóż tak:

              Było to za sławetnego i szczęśliwego panowania w Porębie Murowanej wójta Jana Kowalczyka.

Przychodził ten Jan Kowalczyk często do pana michałowej świetlicy na dobry haust wina.

W szklance rżniętej w sześciany ostre złocił się ruchliwy płyn — po który sięgała koścista,

ikołaj kończy szósty rok życia.

poco ?

spracowana ręka wójtowska, już u korzenia myśli zakrzywiająca palce, jakby tę nieistniejącą szklan­kę niosła na stół nabożnie, ostrożnie.

Jan Kowalczyk pił powoli dużym łykiem, poczem chustę wielką, czerwoną, z kieszeni sukmany wyciągał, wytrzepywał okruchy (kieszeń kieszenią) i wąsiska obcierał — dwa razy w prawo, dwa razy w lewo.

Chłop wysoki, przygarbiony, obstarny, (sześć­dziesiąt lat z okładem setnym) nosił przedówczes- nym zwyczajem sukmanę czarną, kapotną, długą, w stanie brytami zwężoną; tam to w najwęższem miejscu dwa płaskie guziki — były, jakby tej sza­ty oczami, patrzącemi co się za plecami dzie­je — ; — wójt! — wiadomo — wszystko widzieć powinien; — tak też te guziki i przyczynę miały przewidzianą i potwierdzeniem były, że wszystko ma swój cel.

Kapot tych sukmanowych, wtedy już, widywało się niewiele.

Dziś już zprzały doszczętnie.

Na lekarstwo ich nie uźroczysz.

Jeszcze się tylko te, z stroju tubylczego, żółte kożuchy baranie poniewierają — tyle też tego nie­gdysiejszego dobra chadrowego.

Spowszedniały ubrania docna; — to niedobrze;

cóż robić;              no! i kierpce ostały! — Bogu

dziękować i za to!

Przychodził było Jan Kowalczyk — wójt do­stojny — do pana Michała na pogwary długie: — co we wsi, — a co w mieście, — a co kadyino po świecie.

Tak się i często-gęsto upewnia:

              Nie cni sie to ta jegomości na wsi — ? —

              nie, nie —

              no, bo to ta miejskie myślenie inakse, cołko- wicie odmienne —

              nie moje ono —

              a ino! — widać, musi, ze tak.

Haust wina; chustka; wszystko jak należy i jak trzeba.

Po chwili:

              co tyz-to miołem pedzieć? ■— ano włośnie!

              ze to ziandary posterunek majom na mycie — cheba sie co ka stało, bo nie u nos,

              na mycie, powiadacie?

              nie u nos, bobyk wiedzioł.

              no oczywiście.

Tym to już namytowym (dzisiaj przynajmniej) trybem szła rozmowa powolna i rozważna.

Szklanka pełna luzowała pustą.

Raz było krysztalnie, a raz znowuż złoto w tym kręgu najbliższej przynależności wójtowej.

Mowa, oczywista, o tym kręgu na stole, bo ten drugi, który się w głowie czynił — był bliższy i dalszy i rozmaity.

Pan Michał pił małemi łykami z kieliszka okrą­głego, jak umberka lampki; — czarka ta osadzona była na nóżce kryzowanej kilkakrotnie, a zakoń­czonej podstawą kolistą, szeroką, pewną, niewy- wrotną;—można było polegać na niej, jak na Zawiszy.

              A to oni całe gospodarstwo nabyli — ? —

              a jakże! — a wszyśko za kościelny piniądz.

O              TEM. JAKTO JĘZYK W PISANIU POMAGA, O TA­BLICZCE ŁUPKOWEJ I RYSIKU DWUBARWNYM,

O              LIN JACH, POŁĄCZKACH, SAMOGŁOSKACH. ELE­MENTARZU, OBRAZACH. WICHRZE I SŁOWIE MA- GICZNEM UŚMIERZAJĄCEM WIATR.

Tymczasem Mikołaj siedziaj w pokoju sąsied­nim przy szym stoliku małym i wiernym.

Siedział i pisał na tabliczce rysikiem.

Pomagał sobie, jak mógł, wysuniętym pośród warg koniuszkiem języka (— sytuację taką można czasem zauważyć u kota, gdy to liżąc się, przery­wa na chwilę, zastanawia się, gdzieby dalej futro przeczyścić —); — zgrzyt piskliwy rysika na łup­ku wywoływał oskominę w ustach i silniejszy na­pływ śliny.

Tabliczka była, zwyczajnie, prostokątna, ujęta w ramę drewnianą, w której z jednej, a krótszej, strony, była przewiercona dziurka; w niej zasu- plony sznurek dźwigał szmatkę i gąbkę.

Popielato-czarny łupek tabliczki porysowany był w lin je czerwone — ; — w miarowych odstę­pach powtarzały się tych linij cztery kondygnacje: dwie środkowe zbliżone ku sobie, górna zaś i dol­na umiernie oddalone.

Rysik miał kształt cienkiego ołówka (bez drzew­nej oprawy) — do połowy koloru tabliczkowego — srebrzył się i desenił niebiesko połową 'drugą, owiniętą w papier lśniący.

Takie to były pierwsze ogólne a wraz i mikoła­jowe przyrządy służące do wyrażania nietyle myśli ile znaków rozmaitych, które złożone głosem two­rzyły słowa o sylabach zazwyczaj rozdzielonych t. zw. „połączką" — n. p.:

              b a = ba, b a = ba — ba-ba —

              ż a = ża, b a = ba — ża-ba —

albo:

ch m = chm, u = chmu, r y = ry — chmury —

Trudność cała polegała na tem, że litery krót­kie winny być wpisane pomiędzy te linijki środ­kowe, zbliżone, — a litery długie, ku górze Wyra­stające, miały dosięgać linijki wyższej, tak samo znów do niższej dorastać winny korzeniaste litery wdół ciążące.

Z początku szło to opornie — później jakoś li­tery stawały się posłuszniejsze i podatniejsze, a rę­ka coraz bardziej nieomylnie wymierzała prze­strzenie należne — przyczem zapracowywał się do obolenia i umdlenia wskazujący palec, mocno

i              ostrym hakiem naciskający zgóry rysik.

Takie już jednak było przeznaczenie, że wpra­wy ostatecznej w kształtowaniu liter Mikołaj nie nabrał ani wtedy ani później — pięknopisarstwo było dlań dziedziną nieprzystępną.

Często też właśnie rozmarzał się i wyobrażał sobie siebie piszącego tak pięknie, tak ślicznie, jak to widzi na owych wzorach kaligraficznych, li- tografowanych na grubych karteluszkach, z któ­rych przepisuje litery, tak bardzo — Boże mój, Boże! — tak strasznie nieudolnie.

Kończą się już linijki.

Tablica ma swój wymiar ścisły; — ramki drew­niane są granicami jej obowiązku, którego prze­kroczyć nie waży się nigdy i żadna tablica — ża­dna, z tych tu na ziemi znanych tablic; — bo in­ne.... kto wie....

Mikołaj schował język do buzi.

W ten sposób ściągał tę różową, mięsistą cho- .rągiew, którą wywieszał na twarzy —: znak, że zajechała przed oczy praca pisacka.

A teraz czytanie:

ustęp pod tytułem....

Zaraz!

Najciekawsza jest przecież pierwsza strona z domkiem z kresek ustawionym, żóraw, stołki, stół, szopa, ława, drabina.

Lecz i druga! —: igła z kawałkiem nici: i, ucho: u, znów małe i, małe u, a potem duże oko: o — i — u — o.

A trzecia! —: anioł z olbrzymiemi skrzydłami i z gwiazdą nad głową, prowadzi przez kładkę, przerzuconą nad szumiącą wodą, dziecko w su­kience długiej; dziecko wspiera się na wysokiej, jak jej właściciel, lasce

 

 

elementarz!

Szkoda, że na kartce tej małej książki niema znów mniejszej książeczki, a w niej tych liter i znów jeszcze mniejsza książeczka — i tak wciąż! — byłoby, jak z tą tratwą, co to śniła się coraz bardziej nieistniejąca.

Dużo czasu zajęło to przewracanie kartek zna­nych już i przyjaznych, wręcz poufałych.

A przewodzi zastępowi kart stronica siódma.

Taki tam jest rysunek:

              na łóżku siedzi matka; przed nią — pod­trzymywane opiekuńczą ręką matczyną — dziecko klęczy w koszulinie i modli się przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej; — pod obrazkiem lampka oliwna; — a poniżej rysunku na prawo:

m a = ma, m a = ma — mama — po drugi raz końcowe a zastąpione przez o. Prośba? — czy nawoływanie?

 

Nigdy nieużywany okrzyk! — radosny? — a choćby samotny, choćby zapłakany, choćby strasz­nie nieszczęśliwy: mamo!

Patrzy Mikołaj w okno.

Wiatr huczy na grapie spadzistej — bierze roz­pęd — gnie czuby drzew —

Przewiał —

I znów siły gromadzi, przestrzenią wysoką się krzepi — z widnokręgu tchu nabiera — sapie — pędzi — stęka — jęczy —

Zagrały przygięte znagła drzewa — Przywarły, jakby je kto w kark grzmotnął — Trwają w drżącem, złuczonem nasileniu —

Aż i odparły się raptownie —

Przesadził je rozbuchany, huczący wiatr — na równe nogi w pośrodek ogrodu skoczył — zaśmiał się — zachichotał — przytupnął — zatoczył — Od drzewa do drzewa podbiega — potrąca pniami raz, drugi              w nagłym zastrachu osy­pują się drzewa korą, gałęźmi, liśćmi.

Drzewo w drzewo dygoce — górą i dołem — Aż tu ni stąd ni zowąd powiedziało się sama bezwargową pomocą — przed siebie — w pokój, w okno, w ogród, w wiatr, w niebo: mamo!

Ustał wiatr harców.

Drzewa przechyliły się powoluteńko ku oknu

              ku temu słowu —

Słuchają —

Ogród, wiatr, niebo — wszyscy słuchają! —

I Mikołaj słucha             

Słowo nie powtórzyło się więcej             

 

O              CZYTANIU. W KTÓREM KOZY, ROZMOWA I ROZ­MYŚLANIA PRZEPLATAJĄ SIĘ RAŹNO. O PRZYGANIE OJCOWEJ I POCHWALE PRZEPOWIEDNEJ WÓJTAr ORAZ O TEM, JAKTO O JEDNEJ I TEJ SAMEJ RZECZY DWA ROZBIEŻNE ZDANIA BYWAJĄ. CHODŹMY Da OGRODU!

A teraz czytanie: wstęp pod tytułem: „Kozy" —

Obrazek: — deska przerzucona przez strumyk,, na niej dwie kozy w postawie bojowej.

Jedna łeb schyliła, druga nad nią przewodzi. W głębi dach domu, dwie topole nad nim. Brzeg; pola.

...„Dwie kozy spotkały się na wąskiej kładce“..» była taka koza kiedyś u Paździory, biała była; — Toruś jej strasznie nie lubił — ujadał też to na nią! — Toruś jest czarny.

...„położonej nad głębokim strumykiem“....

(— z pokoju ojcowskiego —):

              pijcie, proszę, panie wójcie —

■— Bóg zapłać —

              dobrze byłoby posłuchać, co oni tam mó­wią —

              Jedna chciała przejść na tę, druga na tamtą

stronę"....

 

              jutro ma przyjść, obiecał „jak Boga ko- chom“, Szymek Gawroński po mnie, — bydzie wielkie, gromadzkie pasenie krów „na dziole“ przy skotnicy jałowcowej — żeby tylko przyszedł             

(— z pokoju ojcowego —):

              ale to prose jegomości jesce wszyśko nic, dopiero, jak sie zacyna ta uganiacka i krętacka wele nowego —

              a to oni całe to gospodarstwo nabyli? —

              a jakże! — a wszyśko za kościelny pi- niądz —

...„Nabok!“ — zawołała pierwsza.

(— z pokoju ojcowego —):

              za kościelny? —

              ano tak, bo to jeik stryk był gwardjanem, kasik wele starego Siońca — tak tam mieli kościół budować, piniendzy zebrali, prowde mówiency, huk —

(— pomyślenie —):

              żeby tylko ten Szymek przyszedł —

...„Oho, zaczekaj, moja pani — odpowie dru­ga,

              strasznie to paszenie lubię, a choćby i nie iść na skotnicę, to się zabawimy na podwórzu — edydy, medydy, cycyfer, aber, namer, dominer — ins bruk, ine ruk, aja. baja, cyka, wyka, gramaty­ka, won —

...„Ja tu byłam pierwsza, więc też i pierwsza przejdę!“...

 

              na ciebie „won" — uciekaj! —

(— z pokoju ojcowego —):

              piniendzy zebrali huk, a tu, jak co do czego przysło — chybiło grosy, prowde mówiency to gor nic nie było, a młody se tymcasem gospodarztwo fajne kupił — wiadomo —

              et plotki, — źle tylko mówić wszyscy Iubi- •cie, obmawiać, aż zgroza —.

....„Cóż ty sobie myślisz? — krzyknie tamta; — ja starsza! Mnie się należy pierwszeństwo!“....

              raz, dwa, trzy, cztery — jeszcze cztery li­nijki, tyle tego, już głowa boli — słońce tak świe­ci —.

(— z pokoju ojcowego —):

              istno prowda; — ziandary przyśli sukać, un panie święty, piniondz do sąsieka pod siecke scho- woł, — sukali, poprzewracali wszyśko, — ka ta — nie znaleźli —

              w sącieku? — bajdy —

              no dy tak —

              napijcie się —

              nojlepsego! —

....„Poskoczyły ku sobie i uderzyły się różka­mi"....

              byle prędzej! —

....„wnet zatoczyły się obie i wpadły do stru­myka“....

              jeszcze tylko linijka —

....„Jakże to źle być niegrzecznym i upartym"....

 

              koniec! —

Odetchnął.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin