Saga o Jarlu Broniszu - Zrekow - Wladyslaw Jan Grabski(1).odt

(1216 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

Okładkę i kartę tytułową projektował

TADEUSZ NIEMIRSKI

 

 

 

 

 

 

 

Redaktor: Ewa Szonert

 

 

 

 

 

 

 

 

 

INSTYTUT WYDAWNICZY • PAX •

WARSZAWA 1961

 

 

Nakład 30 000 + 330 egz. Wyd. IV, ark.

wyd. 15,5. ark. druk. 17. Pap. druk.

rot. kJ. V, 15 g, 84 rm z fabryki papieru

we Wlociawku. Diuk ukończ, w kwietniu

1961 r. Zam. nr 836-a. S-48

 

 

Printed in Poland

by Dom Słowa Polskiego

Cena t. I—III zl 30

 

 

 

PRZEDMOWA

 

 

Tytuł „Sagi” ukształtował się w takich okolicznościach: W 1942 roku, podczas okupacji niemieckiej, zwróciłem się do zarekwirowanej przez hitlerowców w Warszawie Księgarni „Gebethner i Wolff’ z prośbą o sprowadzenie dla mnie z Jeny wydawnictwa Thule: „Altnordische Dichtung und Prosa”.

Księgarz, starszy, o inteligentnej twarzy Niemiec, chętnie podjął się tego, chwaląc znane mu wydawnictwa. Zapisał sobie, co trzeba i na ostatek spytał o mój dokładny adres i nazwisko. Usłyszawszy je zagadnął z pewnym zażenowaniem:

Nie jest pan chyba Polakiem, doktorze?...

Owszem, jestem Polakiem.

Księgarz na to skrzywił się i cofnął:

Leider, nie będę mógł załatwić tego zamówienia.

Czemu? ― Zaniepokoiłem się. ― Mogę zapłacić całą należność z góry...

Niemiec zesztywniał i wyrecytował apodyktycznym tonem:

Polacy nie potrzebują studiować! Wystarczy, jeżeli uczeni niemieccy zechcą zajmować się waszymi dziejami!

Nie podjąłem z nim dyskusji na ten temat. Jeszcze by wpadł na pomysł przekazania mego adresu Gestapo...

Wyszedłem z księgarni nieco oszołomiony. Mimo czwartego roku okupacji tego jeszcze się nie spodziewałem. Obrażone myśli skowytały: ... Wasze dzieje Polacy... Nasze dzieje!... Zajmowali się nimi Dytmary, Słowajscy, Brackmany, na własną chwałę i pożytek! Zapewne! Mają prawo Francuzi krzepić się bohaterstwem swojego Rolanda, wolno Niemcom upajać się heroiczną legendą Nibelungów, mogą Rosjanie czcić Pieśń o Igorze, Norwegowie chwalić się pięknem bezkrytycznych sag... Tylko Polakom nie wypada cieszyć się przeszłością. U nich to zaraz egzaltacja... megalomania... Dzisiaj im zabronione. .. Za późno wzięli się do inkaustu, by sami po swojemu spisywać na pergaminie pradawną cześć. Woleli niemo broczyć krwią, zaś krew wsiąka w ziemię bez śladu, i nieprawda, że utrwala się czerwienią maków. Dla pokonanych ― za późno!

Dziś! Dziś! Dziś! Ważne dla tych, którzy komenderują dniem dzisiejszym. Nieprawda! Nie za późno! Dla człowieka, który nie wie, czy dojdzie dzisiaj żywy i wolny do domu, inaczej liczą się wieki. Czasami na wspak. Gdy rzeczywistość jest musem, odwraca oczy od obcego wzoru i wpiera się piętami w przeszłość, by wytrwać na swym miejscu, by naprężyć się do odskoku ku własnej przyszłości. Nie za późno i dziś na polską sagę. Już ją słyszę, już widzę. Działo się to, wierzajcie, tak samo prawdziwie, jak prawdziwy jest przydomek „Zabijacza Wendów” nadany Olafowi Tryggvasonowi po Svolde przez nordyckich pieśniarzy. Ja napiszę o Wendach, którzy na swoim morzu zniszczyli piękną drużynę wikingów, a ich królowi, dzielnemu Olafowi, podali rękę, gdy tonąc prosił niebo o ratunek...

Wolno było o Wendach Burisleifa śpiewać skaldom, co im dogadzało, wolno i mnie, potomkowi tych Wendów, pisać o wikingach-sąsiadach tak, jak ich przypomina oddech polskiej ziemi... „Niech moja sztuka budzi krzepiącą miłość a nie osłabiającą wzgardę dla przeszłości własnego narodu”. Podobnie rozmyślałem postanawiając nazwać komponowaną powieść o namiestniku Broniszu właśnie „Sagą o jarlu Broniszu”.

W studenckich czasach (1923 r.), gdy ze wspaniałej „Genealogii Piastów” Oswalda Balzera dowiedziałem się o istnieniu Sigrydy Dumnej, zgorszyłem się, że nic mnie o niej nie uczono w szkołach. Jak przed wiekami, tak i nadal niańki opowiadały dzieciom o Wandzie, co nie chciała Niemca i dlatego popełniła samobójstwo topiąc się w Wiśle. Usypano jej za to kopiec pod Krakowem. A Sigrydę Dumną zagubiono w przepaści zapomnienia. Nieprawdopodobne to, a jednak prawdziwe. Już wtedy mocno zwątpiłem w sens naszych historii. Dopiero parę lat później, po skończeniu prawa, miałem możność w Paryżu, na Sorbonie, zająć się poważniej Średniowieczem. Zbierałem, gdzie się dało, źródła i materiały do interesującej mnie epoki. Objawieniem okazał mi się atlas prasłowiańskiej wyspy Rugii-Rany księdza Stanisława Kozierowskiego. Powoli temat rozrastał się i dojrzewał, aż zabrałem się podczas wojny do opracowania  powieści.

Dla ułatwienia polskiemu czytelnikowi lektury Sagi, która, jest powieścią-klechdą o niepowszednim w naszej literaturze wątku skandynawskim, przydałem po zakończeniu „Roku tysiącznego” komentarz historyczny.

 

 

 

 

WPROWADZENIE

 

 

Tam gdzie rzeka Odra wpływa do Bałtyku, w Zatoce Szczecińskiej, odgradzając ją od głębin morskich, leży wyspa Wołyń (Wolin). Na południowym cyplu owej wyspy, przy Dziwnoujściu kwitło ongiś, i w dziesiątym wieku, ludne miasto słowiańskie, przez różnych różnie zwane, więc: Wołyniem, Wolinem, Jumną, Julinem, Winetą...

Wendyjskie czyli słowiańskie grody pomorskie słynęły wówczas daleko ze swych bogactw, toteż niejeden konung-zdobywca marzył o ich podboju. Około 970 roku udało się duńskiemu królowi Haraldowi Sinozębemu opanować pomorski brzeg. Chcąc utrwalić swą władzę nad słowiańskimi grodami Zatoki Szczecińskiej, założył on pod miastem Wołyniem, na Srebrnym Wzgórzu, jak podają sagi, warownię Jomsborg. W Jomsborgu osadził król Harald swego jarla, czyli namiestnika, imieniem Palnatoke, z drużyną morskich rycerzy, zwanych wikingami. Palnatoke nadał swojej drużynie jomsborskiej szczególną konstytucję. Członkiem jej mógł być tylko mężczyzna od piętnastego do pięćdziesiątego roku życia, taki, który nigdy nie ustąpił pola równemu siłą wrogowi. Członkostwo kobiet było wykluczone; obraza słowna, donosicielstwo i protekcja między towarzyszami ― wzbronione; przebywanie poza musami warowni bez wiedzy jarla dłużej niż trzy dni ― zakazane. Wszystkich obowiązywała solidarność we wszystkim. Łupy wojenne dzieliło się wedle losu albo sprzedawało, a uzyskane ze sprzedaży pieniądze szły na wspólne potrzeby. Za przekroczenie onych praw wyrzucano z pohańbieniem ze Związku.

Wikingowie Palnatokego nazywali siebie „Bractwem jomskim”, we świecie zaś, daleko, zasłynęli wkrótce pod nazwą „Jomskich zbójców”, tacy byli waleczni i okrutni zarazem, chciwi sławy, łupów i zwycięstwa. Z warownego Jomsborga wypływali na zwrotnych łodziach i zapuszczali się w głąb zatok, wiosłowali w górę rzek, ściągając z ziem podległych Danii haracze, a niepodległych i opornych zwalczając, rabując i gwałcąc.

Potężny wśród ówczesnych Słowian Mieszko, władca Polski, ukrócił wreszcie ten normański rozbój na Bałtyku. Całe Pomorze wraz z Zatoką Szczecińską zawojował, twierdzę Jomsborg opanował, a jarla Palnatoke przymusił do wiernej służby dla rodu Piastów. Mieszko, ubezpieczając się dalekosiężnie przeciwko Duńczykom, zawarł sojusz ze Szwecją, dając za żonę królowi szwedzkiemu, Erykowi, swą urodziwą córkę Świętosławę, której imię dla łatwiejszej wymowy Normanowie zmienili, nazwawszy ją Sigrydą. Wsparty sojuszem z Polską król szwedzki Eryk najechał Danię, poddał ją władzy swoich jarlów, a wojowniczego króla duńskiego, Swenda Widłobrodego (syna Haralda Sinozębego), wygnał z ojczyzny.

W Jomsborgu po śmierci Palnatokego rządził parę lat z ramienia Mieszka, jako polski jarl, Olaf Tryggvason, bezdomny królewicz norweski, najsłynniejszy, obok Swenda Widłobrodego, wiking Północy. Miłował Olaf piękną Sigrydę, królowę Szwecji, i dla niej to, strzegąc jej polskiego wiana na grodach pomorskich, ślęczał w Jomsborgu. Zbrzydziwszy sobie beznadziejną służbę dla dumnej królowej, Olaf opuścił wreszcie Jomsborg i na czele własnej drużyny wikingów pożeglował na morza dalekie w poszukiwaniu nowych przygód i zdobyczy. Najeżdżał wyspy bałtyckie, docierał do Grenlandii, rabował Anglię i Irlandię, a marzył wciąż o zdobyciu norweskiego tronu, na którym siedział zabójca jego ojca, znienawidzony przez wielu Norwegów tyran, jarl Haakon.

Po odejściu z Jomsborg a Olafa rządził tu z kolei Sigvaldi, doświadczony i ambitny wiking. Nie był on zbyt popularny wśród towarzyszy, gdyż ciążyła na nim odpowiedzialność za przegraną dawniej bitwę, nie nosił też tytułu jarla. Nadzorczą władzę nad nim i nad Jomsborgiem sprawował z ramienia Bolesława polskiego, jako jego namiestnik do spraw pomorskich, młody a surowych obyczajów rycerz imieniem Bronisz. Bronisz był krewnym Piastów i pochodził ze starodawnego rodu kujawskich kmieci-kneziów. Przyjaźnił się od młodych lat z Olafem Tryggvasonem i z Dzikiem, potomkiem królewskiego rodu władców słowiańskiej wyspy Rany (Rugia) na Bałtyku.

Jest rok 995. W Polsce rządzi niepodzielnie Bolesław Chrobry, którego Normanowie zwą Burisleifem, konungiem Wendów, czyli Słowian. W Niemczech panuje król, a jednocześnie cesarz rzymski, młody Otto III, przyjazny Bolesławowi. W Szwecji ― król Eryk, żonaty z siostrą Bolesława, Swiętosławą-Sigrydą. Na Węgrzech ― książę Gejza, żonaty z Adelajdą, przyrodnią, starszą siostrą Bolesława i Sigrydy. W Czechach ― Bolesław II, Przemyślida, wuj Bolesława Chrobrego i Sigrydy. W Norwegii włada jarl Haakon wraz z synami, nie pochodzący z królewskiego rodu. Królem Danii jest Swend z przydomkiem Widłobrody. Walczy on o wyzwolenie swego kraju spod jarzma szwedzkiego. Na Rusi włada Włodzimierz Wielki, zwany przez Normanów, czyli przez ludy skandynawskie, Waldemarem.

 

 

 

 

 

I

 

 

O zmierzchu mgła wiosenna spowiła wyspę Wołyń nieprzejrzystym tumanem. Pełznąc od pomorskiego brzegu po dziwneńskiej fali, wspinała się na ostrokół, wsiąkała przez kraty bram strzegących wjazdu do jomsborskiej twierdzy, powlekała bielmem pstre kadłuby okrętów znieruchomiałych w zaciszu przystani. Gdy mglisty opar wzbił się ponad wierzch Srebrnego Wzgórza, tłumiąc barwność zorzy wieczornej, świat utracił wymowę swych kształtów: jednaki ponad ziemią, nad morzem, pod niebem legł w sennej ciszy. Spały piaski wybrzeża lizane językami zamierających fal.

Bronisz tracił cierpliwość. Gotowy na znak powitania wystąpić godnie w roli przyjmowanego, czekał oto na próżno i w oczekiwaniu wyczerpywał spokój tak potrzebny godności poselskiej. Cóż u licha! Przecież trębacz wyraźnie odkrzyknął, kogo przywiozła szczecińska łódź! Widocznie straże źle wyrozumiały, bo gdzieżby śmieli jomsborczycy narażać na czekanie u wrót swej warowni namiestnika króla Bolesława...

Bronisz sapnął z gniewem i przysiadł na bocznej ławie, a tak ciężko, że łódź gibnęła się, powodując zamieszanie wśród wioślarzy. Zaspany Wromot o mało nie upuścił rogu, który zaciskał w garści, oczekując, rychło pan rozkaże mu otrąbić ponownie swe przybycie. Na Broniszu nie było znać zmęczenia, ale Wromot gonił już resztkami sił. Rad byłby jak najprędzej spocząć na miękkich skórach przy dymiącej misie. W ciągu czterech dni przebyli konno drogę z Poznania do Szczecina i wprost z siodeł przenieśli się na twarde deski tej chybotliwej skorupy.

Bronisz starał się opanować wzrastający w nim gniew. Nie lubił okazywać swych uczuć podwładnym, a miał ich tu, prócz swojaka Wromota, samych obcych, przewoźników-pogan. Przed chwilą dopiero, po okrzyknięciu strażom przybycia, dowiedzieli się, kim jest ten olbrzymi, milczący woj, któremu wiosłowali. Chociaż imię posła nie padło, domyślali się, że to sam Bronisz. Znali go nie od dzisiaj ze słyszenia. Wśród pogan słowiańskich na Pomorzu opowiadano o nim dziwy: że to prawa ręka króla Bolesława, krewniak Piastów i, chociaż chrześcijanin, tak sławny wiking, iż nikt prócz Olafa Tryggvasona nie mógł się z nim mierzyć w wojackiej sprawności. Normanowie bali się go ponoć i słuchali jak samego króla.

Wioślarzom ninie oczy na wierzch wyłaziły, by mu się we mgle przyjrzeć jak najlepiej. Dziwiło ich, że zachowuje się nie tak, jak wedle ich mniemania potężny mąż powinien. Zamiast kląć, trąbić, grozić opieszałym strażom, Bronisz rozsiadł się na ławie i zapatrzył w zamyśleniu na słabo widny kształt strażniczej wieży. Teraz dopiero zauważył brak tam zwykłego ognia, znaku czuwania załogi. Ogień ten płonął niezmiennie od lat, ustanowiony przez Palnatokego, założyciela Związku Śmiałych Żeglarzy Jomskich. Dlaczego dzisiaj nie płonie? Chciał to Bronisz odgadnąć i uzgodnić z niepokojącymi wieściami, które go tutaj z Poznania przygnały w nagłym poselstwie.

Niedobrze zapowiadał się ów rok świadectwem wróżby i zaszłych wypadków. Gadano, że w Krakowie pewna dziewka urodziła dziecko o dwóch głowach, a w jeziorze Gopło znów ktoś widział olbrzymiego węża. Podczas wiosennej zarazy tylu znacznych ludzi pomarło! Wojna z pogaństwem nadłabskim też zapowiadała się groźnie, a ostatnio dziwny postępek Eryka szwedzkiego pogmatwał sprawy normańskie. Kupiec Mazon z Wołynia doniósł Poznaniowi, że Eryk, pogromiwszy Danów pod Hedeby, zamiast dalej ścigać i wygnać Swenda z Jutlandii, nagle zwinął obóz i powrócił w popłochu do Szwecji. Danowie widząc, co się stało, na wszystkich wyspach chwycili za broń i okrzyknęli Swenda Widłobrodego swym zwycięskim królem. Wobec tego jomsborczycy, którzy mieli Szwedom w Danii pomagać, pozostawieni własnemu losowi powrócili bez łupów prawie do swej warowni. Obrotny Swend podburzył na Sasów pogan słowiańskich. Cesarz rzymski Otto właśnie szykował się przeciwko nim na wyprawę. Bolesław polski miał mu towarzyszyć. Planowali, że uderzą od Hamburga na Szleję, popalą grody Obodrytów, a na ostatek obiegną lutycką Retrę, w czym mieliby ich wesprzeć jomsborczycy, wykonawszy od morza przez rzekę Pianę wypad na gród Dymin. Na wezwanie do podobnego współdziałania goniec Sigvaldiego odpowiedział, że trudno jomsborczykom zebrać siły potrzebne, ponieważ goszczący u nich Olaf Tryggvason gromadzi olbrzymie środki wojenne, zmawia ku sobie nawet statki jomsborczyków i gotuje się do jakiejś wielkiej a tajemniczej wyprawy. Goniec ów w pełni potwierdził złe wieści o dziwnym zachowaniu się króla Eryka szwedzkiego.

Król Bolesław tak przejął się tymi nowinami, iż odwołał Bronisza z wyprawy cesarskiej. Poruczając mu swój pierścień na znak szczególnej władzy, wysłał go na Pomorze, by tam, zbadawszy na miejscu, co trzeba, zarządził wszystko w celu zabezpieczenia sojuszu polsko-szwedzkiego i dopilnowania spraw siostry królewskiej, Swiętosławy-Sigrydy, żony Eryka Zwycięzcy.

Miał więc Bronisz dość powodów, by niepokoić się tym, co zastanie w warowni jomsborskiej. Nie był tu już od roku, choć nieraz dopraszał się u króla, by go wysłano na Pomorze. Czuł, że po ostatniej klęsce jomsborczyków w Norwegii powaga Sigvaldiego, który nie został jeszcze zatwierdzony jako jarl warowni, musiała mocno podupaść wśród wikingów. Olaf Tryggvason, mimo że już od pięciu lat zrzekł się jarlostwa, zimował tu ciągle i krążył niby orzeł pomiędzy krukami, pociągając ku sobie co śmielszych wojowników. Gudmund, dawny druh Palnatokego, wyraźnie nie sprzyjał Sigvaldiemu. W kotle normańskim z drobniejszych zamieszek tworzyły się nieraz groźne zawieruchy. Ponoć szczęście ostaje przy silniejszych, a Bolesław w sojuszu z cesarzem rozporządzał olbrzymią potęgą, chcąc jednak mieć spokój na Pomorzu, powinien był mocno w garści trzymać jomsborski skobel. Bez niego grody nad Zatoką Szczecińską i Kołobrzeg, i wyspa Rana niepewne były. Na dziś, dla spokoju, wystarczyłaby Broniszowi pewność w stosunku do Olafa Tryggvasona. Chociaż, zdawało się, tak oddany Piastom, szczególnie królowej Sigrydzie szwedzkiej, chociaż zaprzysiężony druh Bronisza, odkąd ochrzcił się ― przestano go rozumieć. Wiadomo, że chrzest dziwnie pogan odmienia, ale jak mógł odmienić się szalony Olaf? Co planuje na jutro? Jaką wyprawę zamierzał w tajemnicy przed Sigvaldim, choć jego ludzi ściąga ku sobie? Kiedy wyruszy na morze? A może już wyruszył? Może ta cisza w warowni, brak odezwania straży znamionuje, że Olaf już wypłynął, pozostawiając za sobą śmiertelne milczenie pobojowiska... Brednie zmęczonej głowy! Bronisz wstrząsnął się, aż rosa osiadła na odzieży rozprysła dokoła.

Wromot! Podaj róg!

Gromki rozkaz niby smagnięcie bicza ożywił otępiałych wioślarzy. Łódź zachybotała się. Wromot, podchodząc od dziobu, dwa razy upadł. Gdy róg podawał, uśmiechnął się drwiąco. Wiedział, że Bronisz nie umie dobrze grać. Istotnie, dźwięk był mocny i długotrwały, ale bardziej podobny do ryku wściekłego zwierza niż do poselskiego pozwu. Zagrzmiał i przebrzmiał, zgłuszony szumem fal.

Załoga skupiła się w nadsłuchiwaniu spodziewanej zza krat odpowiedzi. Wciąż słychać było jeno okrężny chlupot wody trącający burtę i beznadziejny stęk bałwanów przybrzeżnych. Mgła zgęstniała, że mógłbyś ją wiosłami krajać. Wilgotny opar rozprzestrzenił się wszędy a tak zlał z otoczeniem, iż nie wiadomo było, czy to niebo opadło na wodę, czy też morze nabrzmiało aż ku niebu. Fale mlaskają o wiosła, siurpają przelewając się przez żebra kraty, szumią w nieprzejrzanej dali nudnym ciągiem.

Bronisz z litościwą uwagą pogląda na wioślarzy. Jak nieruchome pnie warują na ławach; tylko ramiona zrośnięte z drągami wioseł ruszają im się czujnie w miarę oddechu fali. Ci muszą czekać cierpliwie w posłusznym milczeniu.

Doczekali się wreszcie: znany klekot na walcu zawory wydarł im z piersi głębokie westchnienie ulgi. Równym pchnięciem wioseł cofnęli łódź, a wraz zaskrzypiały liny i z trzaskiem a chlupotem olbrzymia krata dźwignęła się ku górze. Wynurzała się z wolna, ociekając strumieniami, aż zawisła bez ruchu, dość wysoko, by stojący na łodzi mogli spodem bezpiecznie przepłynąć. Bronisz, ilekroć przesuwał się pod nią, nie mógł opędzić się od myśli, co by się stało z człowiekiem na łodzi, gdyby nań niespodzianie opadła taka krata. Szczęśliwie i tym razem dotrwała na wysokości do właściwego czasu, lecz tuż za nimi spadła ze zgrzytem i bluzgiem, wbijając ciężar ostrych kłów aż do dna morskiej gardzieli.

W porcie powierzchnia wód leżała martwo, toteż wiosła nurzały się bezgłośnie, pchając łódź wzdłuż zachodniego wału. Broniszowi kierunek ten wydawał się niejasny; pamiętał bowiem, że pomost grodowy znajduje się na prawo od wjazdu. Zdawało mu się też, że we mgle ktoś wołał na nich, a sternik zaraz potem przynaglił wioślarzy do szybkości. Dostrzegając to, usłyszał wraz za sobą od rudła stłumiony głos:

Tu kierujemy, kneziu, byś najpierw obejrzał sobie statki Olafa, które przemycają się tajemnie po nocach. Ale osłoń nas swoim rozkazem, byśmy żywi powrócili do domów.

Bronisz poklepał sternika po ramieniu, dając tym znak, że pochwala jego przedsiębiorczość. Szybko powstał, przeskoczył przez toboły, odsunął Wromota i usadowiwszy się przy dziobie, skupił się w przepatrywaniu mgły. Zdawało mu się, że już coś dostrzega. Nagle wstecz wsparte wiosła zahamowały bieg łodzi, w sam czas, by nie zderzyła się z kadłubami okrętów. Długi ich, ścisły szereg gubił się w zasięgu spojrzenia. A nie były to tylko statki jomskie i słowiańskie, często tu goszczące, odkąd Rana i Wołyń podlegały polskiej zwierzchności. Większość miała znaki obce: waregskie, fińskie, islandzkie. Stały w pogotowiu, z żaglami na masztach zwiniętymi, pełne sprzętu grubiejącego pod nakryciem płacht. Na każdym zaś czuwała zbrojna straż.

Wioślarze, zgodnie z ciekawością Bronisza, pędzili łódź wzdłuż przed szeregiem dziobów, aż przy sposobnym odstępie wpłynęli między okręty, które, jak wnet sprawdzono, stały dwoma rzędami. Na brzegu panował ruch. Błyskały światła, kręcili się ludzie, jedni poświęcając żagwiami, inni znosząc ładunek i oręż. Z najbliższego pokładu zabrzmiała ku nim brytyjska mowa. Bronisz domyślając się, gdzie może kończyć się szereg, obliczył, że stoi tu około ośmiu tuzinów statków Olafa. Zadowolony z tego, co obejrzał, kazał swoim wycofać łódź na wolną toń. Ledwo tam wypłynęli, wnet zdybał ich portowy stateczek, krążący z ogniem w koszu po mgle w poszukiwaniu tak nagle przepadłego królewskiego posła.

Na okrzyki hucznych pozdrowień Bronisz nie okazał się niewdzięczny. Stłumił już gniew w sercu i opanował wzrastającą nieufność. Ci prości wikingowie nic przecież: nie wiedzieli, co wodzowie knują. W króciutkiej drodze do głównego pomostu zdążył się od nich dowiedzieć, że dziś właśnie Olaf Tryggvason wydaje wielką pożegnalną ucztę braciom jomsborskim. Cały dzień z Wołynia zwożono na ten cel najprzedniejsze mięsiwa, owoce i trunki. Olaf sam ponoć jeszcze nie wie, dokąd wyruszy, na jakim tronie osiądzie, ale to pewna, że przygotował królewską wyprawę i po królewsku chce żegnać starych przyjaciół.

Na pomoście oczekiwał ich Sigvaldi w otoczeniu starszyzny. Pochodnie oświetlały miejsce do widna.

Bronisz odczekał, aż łódź umocowano, po czym, jakby nie dostrzegając zaciekawionej nim świty, zajął się spokojnie wynoszeniem na brzeg swych tobołów; rozdzielił je do dźwigania pachołkom, polecił swego sternika i wioślarzy opiece portowej, i dopiero z tym się uporawszy, zwrócił się do Sigvaldiego. Stanął przed nim i ― milczał. Powitanie zapowiadało się dość osobliwie. Sigvaldi nie dał się tym zbić z tropu, choć ogarnęły go niedobre przeczucia. Podniósł zwyczajem miejscowym gołą dłoń ponad głowę i wygłosił w imieniu braci jomskiej formułę powitania dostojnych gości. Bronisz mógł odpowiedzieć podobnie, lecz postąpił inaczej i, ku zdziwieniu obecnych, obyczajem zwierzchnika królewskiego, położył prawicę na ramieniu jarla. Sigvaldi odczuł, że dłoń ta ugniotła go mocniej, niżby tego wymagało przyjazne pozdrowienie. Bronisz ciężką miał dłoń i ciężkim głosem wypowiedział pierwsze zdanie:

W imieniu króla Bolesława pozdrawiam cię, Sigvaldi, synu Strutharalda, w królewskiej warowni.

Wikingowie wznieśli okrzyk „Heil”, Bronisz odpowiedział im okrzykiem polskim „Sława”, więc zrozumieli, że jeżeli ma jaką urazę, to nie do nich, lecz do Sigvaldiego. Otoczyli go kołem i ściskali prawicę, której im nie skąpił, czując, że jest łubiany przez nich jak dawniej. Sigvaldi spochmurniał. Oto wszystkie plany na odzyskanie jarlostwa Jomsborga zdały mu się przepadłe. Walki ze Swendem zamknęły mu drogę do Danów. W Szwecji, gdzie rządzą przyjaciele Polski, bez łaski Bolesława nic nie wskóra. Wśród wikingów, po klęsce pod Hjörungavaag, utracił chwałę szczęśliwego wodza. Jomsborg był dla niego jedyną ostoją, Jomsborg przy Polsce i bez Olafa Tryggvasona. A tymczasem...

Tymczasem był jeszcze tym, którego mimo wszystko poseł królewski pierwszego powitał. Głosem zmuszonym do obyczajnego brzmienia spytał Bronisza, czy bardzo jest utrudzony drogą. Polak, nie siląc się na ukrycie drwiny, odrzekł, że gdyby miał się męczyć byle czym, to juści godzina oczekiwania przed zbyt warowną bramą Jomsborga więcej by go utrudziła niż czterodniowa podróż konno z Poznania do Szczecina.

Sigvaldi zdziwił się na pozór szczerze. Skąd godzina czekania, skoro przed chwilą dopiero doniesiono mu z wałów o przybyciu posła królewskiego? Jeśli nie pośpieszył zanadto, czuje się usprawiedliwiony tym, że nie przypuszczał nawet, iż to sam Bronisz przybywa. Gdyby to odgadł, osobiście i natychmiast otworzyłby mu kratę wjazdową.

A czemu nie płonie dziś ogień na strażniczej wieży? ― Bronisz przystanął, zatrzymując przy sobie Sigvaldiego. Wikingowie zmiarkowawszy, że są zbędnymi świadkami niemiłej rozmowy, posunęli się naprzód. Gdy oddalili się już należycie, Polak wnikliwie spytał jomsborczyka:

Co wam doniósł pierwszy strażnik, który okrzyknął mnie u wrót przed zmrokiem?

Sigvaldi, jako że był o wiele niższy, zadarł głowę, by spojrzeć w twarz Broniszowi.

Jeżeli było tak, a było tak, jak rzekłeś, doprawdy nie wiem, na co potrzebna była ta zwłoka Olafowi. On bowiem dzisiaj obsadził wszystkie straże. A to jest skutek, gdy zbyt wielu rządzi w jednym grodzie. Ja złożę winę na Gudmunda, Gudmund osłoni się Olafem, a Olaf, choć tu gość, tyle skarbi sobie przyjaźni u wikingów, że słuchają go więcej niż nas obu.

Gdzie jest Olaf?

Olaf? ― Sigvaldi bacznie patrzał w oczy Polakowi. ―  Przed zmrokiem radził coś z Jarandem, który tu do nas wpadł po drodze do Poznania jako poseł królowej Sigrydy.

Jarand tutaj? ― Bronisz nie umiał ukryć, jak go to obeszło.

Jest tu od południa ― stwierdził jomsborczyk. ― Lecz jeżeli Olaf zataił przed nim, że ty też przybyłeś, to pewnie Jarand płynie już zatoką do Poznania na naradę z tobą, jarlu Broniszu.

I ty o tym wiedziałeś?

Ja wiele wiem, ale dla kogo mam wiedzieć, jeśli nikt mnie nie pyta ani się radzi? ― Przykra gorycz brzmiała w tym wyznaniu. Znowu Bronisz położył mu dłoń na ramieniu. Tym razem dotknięcie jej było inne, przyjacielskie prawie. A słowa:

Jarlu Sigvaldi! ― Tak Bronisz nigdy go jeszcze nie nazywał. ― Wiele tu trzeba kręcić głową i macać we mgle. Dawniej nie tak bywało. Rozumiesz, że przybyłem tu nie dla zabawy. Chciałbym liczyć na twoją wierną pomoc. Mówię ci to w imieniu naszego króla i swoim. Co mi odpowiesz?

Sigvaldi opuścił głowę. Był wyraźnie wzruszony. Chwilę milczał, po czym rzekł ochryple, lecz twardo:

Jeżeli masz władzę króla, to na co czekasz? Rozkazuj, a ja uczynię, co trzeba.

Muszę natychmiast widzieć się z Jarandem.

Będziesz go widział!

Muszę wszystko wiedzieć, co się tu dzieje.

Będziesz wiedział!

Ile masz łodzi i wojów?

Tyle, ile zostanie przy tobie, gdy ich zawołasz.

A Olaf co zamierza?

Sam nie jest pewien siebie. Tobie łatwiej zwierzy się niż mnie.

Więc śpiesz! Działaj tak, jakbyś już miał pełną władzę jarla i słuchał tylko króla Bolesława.

Póki ty tu jesteś, ciebie będę słuchał.

Dzięki! Sam znajdę drogę na ucztę Olafa.

W ciemności uścisnęli sobie ręce mocno, prawie szczerze.

 

 

W radnej sali wietnicy jomsborskiej zgromadziła się brać Śmiałych Żeglarzy i co znaczniejsi goście. Wielu z nich było tu z okrętów Olafa. Męskie głosy przekrzykiwały się w różnorakiej mowie. Przeważały słowiańskie i normańskie słowa, lecz i pruskie, irlandzkie, germańskie wyrazy odzywały się w poszczególnych grupach. Obcy, z Olafowej drużyny, przepatrywali z ciekawością kąty wietnicy. Objaśniając ich Thorkill, młodszy brat Sigvaldiego, chwalił się znajomością dziejów swego bractwa. Skupili się przed zachodnią ścianą. Oświetlał ją żar buchający z głębokiego paleniska. W migotliwej poświacie twarze bożków, brodatego Odyna i czterolicego Światowita, zmieniały wyraz zależnie od gry cieniów, to jakby srożąc się, to szydząc z obecnych. Rzeźbione w drzewie kolorowe ptaki zdawały się trzepotać skrzydłami pod stropem. Na ścianie wisiały pamiątki po zmarłych wodzach i bohaterach Związku.

Thorkill wskazywał mownie: Oto splamiona krwią tarcza założyciela Jomsborga, króla duńskiego, Haralda Sinozębego, który tu w warowni oddał życie, ginąc z ran otrzymanych w walce z własnym synem, dzisiejszym władcą Danów, Swendem Widłobrodym.

Obok, ten miecz wyszczerbiony należał ongiś do Palnatokego, pierwszego jarla Jomsborga, a ona porąbana na strzępy tarcza i ułamek włóczni broniły duszy Styrbiorna Starkiego, królewicza, który na czele wikingów jomskich chciał wedrzeć się po trupie swego stryja, Eryka, na tron Szwecji i sam przy tym zginął. Kilku obecnych pamiętało owe sławne dzieje. Wypadło młodszemu opowiadaczowi zamilknąć i przysłuchiwać się, gdy mówić zaczął świadek krwawej rozprawy, Ulf Białozęby, towarzysz nieodstępny Olafa:

Działo się to przed dziesięciu wiosnami. Płynęlim na podbój Szwecji dla królewicza Styrbiorna i jego pięknej żony Thyry, siostry Swenda. Aleśmy nie wiedzieli, że król szwedzki Eryk, wziąwszy za żonę królewnę polską Sigrydę, otrzymał z Poznania pomoc: trzystu rębajłów pod wodzą jarla Bronro.

Bronisza ― poprawił Thorkill, by wydać się ważnym.

Wszystko jedno, jak go zwą Wendowie ― skrzywił się Ulf ― dość, że on uprzedził Szwedów o naszym zamiarze. Młody i chytry był. A towarzyszył mu i nasz Olaf, serce bowiem zgubił wówczas dla owej Sigrydy. Nie znaliśmy się jeszcze. Gdy więc podpłynęliśmy do szwedzkich brzegów, nasz Styrbiorn kazał statki spalić, by nie było pokusy odwrotu, i walimy na Uppsalę, tronowy gród Szwecji. Eryk zastąpił nam drogę na polach Fyrisvellir. Tam doszło do boju. My walczyliśmy pod znakiem młota boga Thora, a Eryk zaprzedał się Odynowi. Przyrzekł, że w zamian za dzisiejsze zwycięstwo nad nami odda mu życie swoje po dziesięciu leciech. Nim słońce ubiegło pół drogi, już naszych połowa i tyluż Szwedów gryzło ziemię. Właśnie Eryk sprzągł swój miecz z orężem Styrbiorna. Stryj z bratankiem tratowali pole, wściekle dysząc. Iście niby bogowie: Odyn z Thorem! Skry szły z żelaza, ważyły się losy rozprawy, gdy wtem z północnego lasu wynurzyła się drużyna Poznańczyków. Wiódł ją Bronisz i Olaf. Z przeciwległego brzegu rzeki Fyris przypatrywała się nam ich młodziutka królowa, Sigryda. To ona, powiadają, urzekła swym zielonym okiem mężnego Styrbiorna, że utknął i dał się zarąbać stryjcowi. Kiedy padł Styrbiorn, my broniliśmy już tylko trupa swego wodza, ginąc tuzinami. Mało który trzymał się równo na nogach. Aż przed wieczorem Bronisz przerwał bitwę. Skrzyknął swoich pod znak królowej i kazał Szwedom zapłacić sobie za pomoc podarowaniem Burisleifowi wszystkich, żywych jomsborczyków, którzy jeszcze krwawili na polu. Eryk Zwycięski, zmożon wysiłkiem a nasycony rozlewem krwi, dopiero wtedy zgodził się na to, gdy i królowa Sigryda wstawiła się za nami. Sigvaldi nie miał jeszcze wówczas łysiny, a Gudmund nie chromał. Wraz z nimi ocalało nas osiemdziesiąt chłopa. Styrbiorn już nie żył przecie, więc wolno było nam poddać się Broniszowi, gdy obiecał nadto, że wiezie nas do Jomsborga.

To rozumiecie, młodzi ― Ulf zmarszczył groźnie czoło ― że Erykowi nigdy byśmy nie ulegli, lecz do ostatniej kropli krwi mścilibyśmy śmierć królewicza Styrbiorna. Bronisz, choć chrześcijanin, umiał uczcić godnie serca wikingów. Pozostawił nas przy orężu, rozdzielił między swoimi na statkach i pożeglował wraz z nami do windlandzkich brzegów. Tam dowiedział się, że naprzeciwko Jomsborga, po polskiej stronie, czyha u grodu Kamień sam król Burisleif na czele paru tysięcy wojów. Wiedział też od nas, że w naszej warowni jarl Palnatoke jeno z setką zbrojnych. Popłynęliśmy tam. Straż pyta ― co za. jedni? Widzą na przedniej łodzi Sigvaldiego w zbroi, więc podnoszą, kratę pewni przybycia swoich. A tu wpływa do portu dwadzieścia polskich statków z Broniszem i Olafem na czele. Palnatoke zamknął się na wieżach, lecz Bronisz nie myślał zdobywać go siłą. Posłał doń nas trzech, Sigvaldiego, mnie i Gudmunda, byśmy mu wyłożyli, jak sprawy s...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin