Maksym Gorki
Legendy i opowiadania
Pieśń o Sokole Przełożył S. Pollak
Przełożył S. Pollak Pieśń o zwiastunie burzy
Przełożył J. Tuwim Makar Czudra
Przełożył J. Jędrzejewicz Stara Izergil
Przełożył J. Jędrzejewicz Na soli
Przełożyła J. Guze Posłowie
Pieśń o Sokole 3
II 4
Pieśń o zwiastunie burzy 6
Makar Czudra 7
Stara Izergil (fragmenty) 14
II 17
III 17
Na soli 20
II 23
Posłowie 26
Spis rzeczy 28
I
Morze ogromne, leniwe, wzdychające przy brzegu — usnęło nieruchome w dali, zalanej błękitnym blaskiem księżyca. Miękkie i srebrzyste, stopiło się tam z granatowym niebem Południa i mocno śpi odzwierciedlając w sobie przejrzystą tkaninę pierzastych obłoków, nieruchomych, nie przesłaniających złotej siatki gwiazd. Wydaje się, że niebo coraz to niżej pochyla się nad morzem, aby zrozumieć to, o czym szepczą nieokiełznane fale, sennie wpełzające na brzeg.
Góry, porosłe potwornie powyginanymi przez wicher drzewami, gwałtownym podrzutem wzniosły nad nimi swoje szczyty w niebieską pustynię. Surowe ich kontury zaokrągliły się, okryte ciepłą i łagodną mgłą południowej nocy.
Góry stoją w poważnej zadumie. Czarne ich cenie padły na wspaniałe, zielonawe grzbiety fal i okrywają je, jakby pragnęły powstrzymać ten jedyny ruch, zagłuszyć niemilknący plusk wody i westchnienia piany— wszystkie dźwięki, które naruszają tajemniczą ciszę rozlaną wokoło wraz z błękitnym srebrem jaśniejącego księżyca, skrytego jeszcze za szczytami gór.
— A-alla-ach a-akbar!... — cicho wzdycha Nadyr-Rahim-Ogły, stary krymski pastuch, wysoki, siwy, spalony południowym słońcem, wyschnięty i mądry starzec.
Leżymy z nim na piasku u stóp olbrzymiego, oderwą-
nego od macierzystej góry głazu, okrytego cieniem, za-rosłego mchem — głazu smutnego, ponurego. Na jego bok, zwrócony ku morzu, fale naniosły muł, wodorosty i wydaje się, że obwieszony nimi głaz przywiązany jest do wąskiego piaszczystego pasma, które oddziela morze od gór. Płomień naszego ogniska oświetla go od strony góry. Płomień drży i po starym głazie, porytym gęsto siecią głębokich szczelin, przebiegają cienie.
Warzymy z Rahimem zupę z dopiero co nałowionych ryb i obaj jesteśmy w nastroju, kiedy wszystko wydaje się klarowne, uduchowione, pozwalające wniknąć w siebie, gdy na sercu jest czysto, lekko i nie ma się innych pragnień jak tylko myśleć.
Morze łasi się do brzegu, fale szemrzą tak pieszczotliwie, jakby prosiły, aby pozwolono im ogrzać się przy ognisku. Od czasu do czasu w ogólnej harmonii plusku słychać wyższą i bardziej swawolną nutę — to jedna z fal, nieco śmielsza, podpełzła ku nam bliżej.
Rahim leży na piasku, twarzą zwrócony ku morzu, z namysłem patrzy w zamgloną dal, oparłszy się na łokciach i złożywszy głowę na dłoniach. Kudłata czapa barania zjechała mu na tył głowy, od morza wieje chłodem na jego wysokie czoło, całe w drobnych zmarszczkach. Rahim filozofuje nie zważając, czy go słucham, tak jakby rozmawiał z morzem.
— Człowiek wierny Bogu idzie do raju. A ten, kto nie służy Bogu i Prorokowi? Może jest właśnie w tej pianie... A te srebrzyste plamy na wodzie, to też może być on... Kto wie?
Ciemne, potężne, rozpędzone morze rozjaśnia się, miejscami zjawiają się na nim niedbale rzucone księżycowe plamy. Księżyc wypłynął już spoza kosmatych szczytów gór i teraz w zadumie sączy swoje światło na morze, które wysyła mu naprzeciw ciche westchnienia, na brzeg i na głaz, u stóp którego leżymy.
— Rahimie!... Opowiedz bajkę... — proszę starca.
— Po co? — pyta Rahim nie odwracając się ku mnie.
— Tak sobie! Lubię twoje bajki.
— Opowiedziałem ci już wszystkie... więcej nie umiem... — Znaczy to, że chce, abym go prosił. Proszę.
— Chcesz, .powiem ci pieśń? — zgadza się Rahim.
Chcę usłyszeć starą pieśń i Rahim posępnym recitativo, starając się zachować swoistą melodię pieśni, opowiada.
„Wysoko w górze, w skalnej szczelinie, Wąż się ułożył, zwinięty w kłębek, patrząc na morze.
Wysoko w niebie jaśniało słońce, a góry skwarem tchnęły ku niebu i biły fale w dole o skały...
A wzdłuż wąwozu przez mrok, w rozpryskach, naprzeciw morzu potok się toczył grzmiąc kamieniami...
Cały spieniony, siwy, gwałtowny, przerzynał górę i gniewnie rycząc spadał do morza.
Wtem do szczeliny, gdzie Wąż się zwinął, spadł z nieba Sokół z piersią rozdartą i krwią na piórach...
Z krótkim okrzykiem upadł na ziemię i tłukł się piersią w bezsilnym gniewie o twarde głazy...
Wąż się przestraszył, odpełzł z pośpiechem, lecz wkrótce pojął, że ptak przeżyje ledwo chwil kilka...
Więc się przyczołgał do zranionego i tak wysyczał patrząc mu w oczy:
— Cóż to, umierasz?
— Tak jest, umieram! — odrzecze Sokół z ciężkim westchnieniem. — Wspaniale żyłem!... Zaznałem szczęścia!... Walczyłem mężnie!... Widziałem niebo... Nigdy tak blisko nie ujrzysz nieba!... Ech, biedaczysko!
— Po cóż mi niebo? Pustka, i tyle... Jak mam tam pełznąć? I tu mi dobrze... ciepło, wilgotno!
Tak Wąż wolnemu odrzekł ptakowi, śmiejąc się w duchu z tych jego bredni.
I tak pomyślał: »Lataj lub pełzaj, koniec wiadomy... Do ziemi pójdziesz, w proch się obrócisz...«
Lecz śmiały Sokół porwał się nagle, uniósł się nieco i po wąwozie powiódł oczami.
Po szarych głazach spływała woda i duszno było w mrocznym wąwozie, leżał w nim ciężki zapach but-wienia.
I krzyknął Sokół z żalem i bólem, zebrawszy siły:
— O, gdybym jeszcze wznieść się mógł w niebo!... Przygniótłbym wroga... do ran na piersi, by się zachłysnął krwią mą gorącą!... O, szczęście walki!...
A Wąż pomyślał: »Może doprawdy jest mu przyjemnie przebywać w niebie, skoro tak jęczy!...«
I tak wolnemu radzi ptakowi:
— Posuń się nieco na skraj wąwozu i rzuć się z góry. Może cię skrzydła jeszcze uniosą i chociaż chwilę jeszcze pożyjesz w swoim żywiole.
Porwał się Sokół krzyknąwszy dumnie i poszedł z wolna po śliskich skałach na brzeg urwiska.
Poszedł, rozpostarł skrzydła potężne, westchnął głęboko, błysnął oczami i — runął w przepaść.
I niby kamień tłukł się o skały, spadał gwałtownie, łamiąc swe skrzydła i tracąc pióra...
Fale potoku wnet go porwały i krew obmywszy okryły pianą, uniosły w morze.
A fale morza z żałosnym jękiem biły o skały... I ciała ptaka nie było widać w morskim przestworzu..."
„Leżąc w wąwozie Wąż długo myślał o śmierci ptaka i o tęsknocie jego ku niebu.
I oto spojrzał w tę dal, co wiecznie przyciąga oczy myślą o szczęściu.
— I cóż tam widział Sokół, nim zginął, w owej pustym bez dna, bez kresu? Dlaczegóż tacy jak on, gdy umrą, trwożą nam duszę swoim pragnieniem lotów ku niebu? I cóż tam widzą? A przecież mógłbym poznać to wszystko, choćby na chwilę wzniósłszy się w niebo.
Rzekł i — wykonał. W kłąb się zwinąwszy, skoczył do góry i wąską wstęgą zabłysnął w słońcu.
Zrodzony gadem — latać nie może!... Zapomniał o tym, padł na kamienie, lecz się nie zabił, zaśmiał się tylko...
— Więc w tym się kryje ta dziwna rozkosz wzlotów ku niebu! Jest nią — upadek! Śmieszne te ptaki! Nie znając ziemi i tęskniąc na niej, rwą się ku niebu, szukają życia w skwarnej pustyni. Tam tylko pustka. Tam wiele światła, lecz brak pokarmu i brak oparcia dla żywych stworzeń. Po cóż więc pycha? Po co pogarda? Aby przesłonić szaleństwo pragnień i ukryć za nią swą nieprzydatność dla sprawy życia? Śmieszne te ptaki! Ale już teraz mnie nie okłamią ich piękne słowa! Sam już wiem wszystko! Widziałem niebo!... Wzleciałem w niebo, niebo zmierzyłem i znam upadek, lecz nie zranionym, tym bardziej jeszcze wierzę w swe siły. Niech ci, co ziemi kochać nie mogą, żyją oszustwem. Jam poznał prawdę. I ich wezwaniom już nie uwierzę. Ziemskie stworzenie — ziemią się żywię.
I Wąż się zwinął w kłąb na kamieniu, dumny ze siebie.
Jaśniało morze w blasku słonecznym i groźnie fale biły o brzegi.
W ich lwim poryku słychać głos pieśni o dumnym ptaku; trzęsły się skały pod fal naporem i drżało niebo od groźnej pieśni:
Szaleństwu mężnych śpiewamy chwałę!
Szaleństwo mężnych — to mądrość życia! Śmiały Sokole! Krew swą przelałeś w walce z wrogami... Ale czas przyjdzie, kiedy gorące krwi twojej krople błysną jak iskry śród mroków życia i w wielu śmiałych sercach rozpalą szaloną żądzę wolności, światła!
To nic, żeś umarł!... Lecz w pieśni mężnych i silnych duchem ty zawsze będziesz żywym przykładem, będziesz do światła i do wolności dumnym wezwaniem!
Szaleństwu mężnych śpiewamy pieśń!..."
...Milczy opałowa dal morza, śpiewnie pluskają fale na piasku i ja milczę patrząc w dal morza. Księżyc coraz więcej srebrzystych plam rozsiewa po wodzie... Kociołek nasz cicho zaczyna wrzeć.
Jedna z fal swawolnie wtacza się na brzeg i szumiąc zaczepnie, pełznie ku głowie Rahima.
— Dokąd idziesz?... Precz! — macha na nią ręką Ra-him, a fala pokornie stacza się z powrotem do morza.
Nie ma dla mnie nic śmiesznego i strasznego w wybryku Rahima, dla którego fale to żywe istoty. Wszystko wokoło wydaje się przedziwnie żywe, łagodne, łaskawe. Morze jest tak doskonale spokojne, a czuje się, że w świeżym jego tchnieniu na nie ostygłe jeszcze od dziennego skwaru góry kryje się wiele potężnej, hamowanej siły. Na granatowym niebie złotym pismem gwiazd wypisane jest coś uroczystego, co czaruje duszę, co onieśmiela rozum słodkim oczekiwaniem jakiegoś objawienia.
Wszystko drzemie, ale drzemie z napiętą czujnością, i wydaje się, że oto lada chwila wszystko się ocknie i zadźwięczy w zgodnej harmonii nie wyrażalnie słodkich dźwięków. Dźwięki te opowiedzą o tajemnicach świata, wyjaśnią je rozumowi, a potem zgaszą go jak widmowe światełko i porwą ze sobą duszę wysoko w granatową otchłań, skąd na jej spotkanie migocący ornament gwiazd również zadźwięczy cudowną muzyką objawienia...
Nad równiną morza siwą wicher kłęby chmur gromadzi. Między morzem i chmurami dumnie ptak szybuje chyży, rzekłbyś: czarna błyskawica.
To skrzydłami falę muśnie, to się w chmury strzałą wzbije; krzyczy ptak — i chmury słyszą pieśń radosną w śmiałym krzyku.
Jest w tym krzyku żądza burzy! Siłę gniewu, płomień pasji, ufność w triumf i zwycięstwo słyszą chmury w krzyku owym.
Jęczą mewy, czując burzę, jęczą, krążą rozmiotane, na dnie morza by ukryły trwogę swą przed nawałnicą.
Jęczą mewy przerażone — bo im, mewom, nie zrozumieć upojenia bitwą życia: grom uderzeń je przeraża.
Pingwin, głupi i tchórzliwy, w skałach tłuste cielsko chowa... Tylko on, Albatros dumny, płynie śmiało i swobodnie nad spienionym siwym morzem!
Coraz mroczniej, coraz niżej opadają ciężkie chmury — i śpiewają, rwą się fale na spotkanie piorunowi.
Zagrał grom — i w pianie gniewu jęczą fale, z wiatrem walcząc. Oto wiatr w ramiona chwycił stado fal uściskiem mocnym — i z rozmachu, wściekły, dziki, cisnął nimi w szkła granity, w pył i bryzgi rozbijając szmaragdowe kotłowisko.
Mknie Albatros, zwiastun burzy, rzekłbyś, czarna błyskawica, z krzykiem zwały chmur przeszywa, skrzydłem pianę fal roztrąca.
Oto wzleciał — i jak demon, butny, ciemny demon burzy, krążąc śmieje się i szlocha... z chmur się śmieje, a szlochaniem zachłystuje się z radości.
W gniewie gromu — demon czujny — dawno wyczuł już znużenie. Wie na pewno, nie zakryją chmury słońca, nie zakryją!
Huczy grom... Wichura wyje...
Zapełgały ogniem siwym stada chmur nad wód otchłanią. Morze chwyta błyskawice, ginąc wiją się w głębinie jako żmije płomieniste.
— Burza ciągnie! Burza bliska!
To jej zwiastun, to Albatros dumnie śród błyskawic płynie nad wyjącym gniewnie morzem: to zwycięstwa prorok krzyczy:
— Niech potężniej zagrzmi burza!
Od morza wiał wilgotny, zimny wiatr roznosząc po stepie tęskną melodię plusku uderzających o brzeg fal i szelestu nadbrzeżnych krzewów. Niekiedy podmuchy jego przynosiły z sobą żółte, pomarszczone liście i rzucały je w ognisko podsycając płomień; otaczająca nas mgła jesiennej nocy kołysała się i cofała lękliwie, ukazując na mgnienie oka z lewej strony bezgraniczny step, z prawej — nieskończone morze, a naprzeciwko mnie — postać Makara Czudry, starego Cygana, który pilnował koni swego taboru rozłożonego w odległości pięćdziesięciu kroków od nas.
Nie zwracając uwagi na to, że zimne fale powietrza rozchełstały mu czekman[1], obnażyły włochatą pierś i bezlitośnie ją chłoszczą, na pół leżał w pięknej, władczej pozie, twarzą do mnie; miarowo pykając olbrzymią fajkę, wypuszczał z ust i nosa gęste kłęby dymu i wlepiwszy nieruchome oczy gdzieś ponad moją głowę w martwy, głuchy stepowy mrok, rozmawiał ze mną nie milknąc ani na chwilę i nie robiąc żadnego ruchu, by się obronić przed gwałtownymi atakami wiatru.
— Więc wędrujesz? To dobrze. Piękne wybrałeś sobie życie, mój sokole. Tak trzeba: wędruj i patrz, a kiedy się napatrzysz — połóż się, umrzyj, i koniec.
Życie? Inni ludzie? — ciągnął dalej, sceptycznie wysłuchawszy mego sprzeciwu wobec słów: „Tak trzeba." — Ehe! A co cię to obchodzi? Czy ty sam nie jesteś życiem? Inni ludzie żyją bez ciebie i wyżyją. Czy myślisz, że jesteś komu potrzebny? Bez chleba, bez kija ludzie się nie obejdą, ale bez ciebie się obejdą.
Uczyć się i uczyć innych, powiadasz? A czy możesz się nauczyć uszczęśliwiania ludzi? Nie, nie możesz. Najpierw osiwiej, a potem dopiero mów, że trzeba uczyć. Czego uczyć? Każdy wie, co mu jest potrzebne. Mądrzejsi biorą, co się da, a głupsi zostają z niczym — i każdy sam się uczy...
Śmieszni są ci twoi ludzie. Ścisnęli się do kupy jak owce i gniotą jedni drugich, a miejsca przecie na ziemi nie brak — zatoczył szeroko ręką w stronę stepu. — I wszyscy pracują. Po co? Dla kogo? Nikt nie wie. Patrzysz, jak człowiek orze, i myślisz: ot, ten siły swoje z kroplami potu wysączy na ziemię, a później sam się w niej położy i zgnije. Nic po nim nie zostanie, nic nie widzi ze swego pola i umiera tak, jak się urodził — głupcem.
Czyż po to się urodził, żeby dłubać w ziemi i umrzeć, zanim wydłubie grób dla siebie samego? Czy wie, co to wolność? Czy pojmuje, co to step szeroki? Czy serce mu się weseli, gdy słyszy, jak gwarzą trawy na stepie? To niewolnik od urodzenia, przez całe życie niewolnik, i tyle. Co może z sobą zrobić? Tylko się powiesić, jeśli choć trochę zmądrzeje.
...
TOMI-3231