Stancje - Wioletta Grzegorzewska.pdf

(1029 KB) Pobierz
Wioletta Grzegorzewska
STANCJE
Copyright © by Wioletta Grzegorzewska, MMXVII
Wydanie I
Warszawa MMXVII
Próbowałam pokonać miasto, obracając je w projekcję własnych bólów
dorastania.
Angela Carter,
Ciało i lustro
1. Halo, tu Wega
Do hoteliku Wega w Częstochowie jadę kwadrans przed zachodem słońca.
Jest piątek, trzydziesty września 1994 roku.
Strugi deszczu spływają po szybach autobusu. Zmierzch się zabawia
twarzami pasażerów, zmieniając je w szare, bezkształtne ameby. Kiedy kierowca
gasi światło, tłum zlewa się w jedno i przypomina zdychającego walenia. Jego
cielsko napiera, puchnie, parska wiechciami szczypiorku, pietruszki i kopru, które
wystają z siatek. Zapach stęchłych kufajek, wełnianych swetrów i lotionów,
którymi kobiety spryskują sobie włosy, przyprawia mnie o mdłości. Siadam na
walizce i wyglądam za okno, gdzie słońce znika między topolami jak wchłonięta
przez taflę wody mątwa.
Nagle wydaje mi się, że z przodu autobusu widzę dawnego znajomego, pana
Kamila, w którym zakochałam się w ubiegłe wakacje, a potem straciłam z nim
kontakt. To na pewno on, myślę wzruszona i przeciskam się z walizką w jego
stronę.
– Czy to pan? – pytam podekscytowana i dotykam palcami skórzanej kurtki.
– No jasne, że to ja, kotku – odpowiada obcy facet i puszcza do mnie oko.
Zawstydzona próbuję się odsunąć, ale autobus przechyla się na koleinach,
a ja, zamiast zrobić krok w tył, ląduję policzkiem na jego klacie. Mężczyzna, który
ledwo trzyma się na nogach, bo jest pijany, mruży lewe oko, wyciąga dłoń
w kierunku mojej piersi, przez chwilę błądzi nią w powietrzu, jakby chciał
odgarnąć niewidzialną kotarę, i zaczyna macać przednią kieszeń mojego plecaka,
gdzie od rana dogorywa bułka z mielonym.
– Trzymaj łapy przy sobie, zboczony kanarze! – wykrzykuje jakaś pasażerka,
która jest świadkiem całej sceny.
Na hasło „kanar” tłum się rozstępuje. Autobus przystaje na peryferiach
miasta, a ja wypadam z niego jak ryba, która wyskoczyła z akwarium,
i przytrzymując się wiaty przystanku, zachłannie łapię hausty świeżego powietrza.
Ubrana w kraciastą budrysówkę, rudy golf oraz za długie sztruksy, ciągnę
walizkę poboczem jezdni, próbując wyminąć kałuże, które tego wieczoru spina
perłowy księżyc. Mgła unosi się nad łąkami i niweluje zapach spalenizny. Z oddali
jak grzyb wyłania się ceglana wieża ciśnień. Mijam skład drewna, hale fabryczne,
hurtownię sztucznych choinek, na której murze walczą o uwagę wyblakłe graffiti
„Armia Radziecka z tobą od dziecka” i „Widzew rządzi”. Od strony centrum
nadjeżdża, kolebiąc się w koleinach, wyładowana złomem wywrotka i ochlapuje
mnie błotem. Za pożółkłymi platanami dostrzegam dwa piętrowe baraki pokryte
blachą falistą. Na pierwszym wisi przymocowany drutem do pręta, odmalowany
czarnymi gotyckimi literami szyld: „Papy wierzchnie. Papy podkładowe. Papy
izolacyjne”; nad drugim majaczy różowy neon hotelu robotniczego Wega. Skręcam
Zgłoś jeśli naruszono regulamin