01_Siła strachu - David Morrell.pdf

(2937 KB) Pobierz
DAVID MORRELL
SIŁA STRACHU
Prolog
STAN WYJĄTKOWY
POLICJA ROZPĘDZA DEMONSTRANTÓW
St Louis, Missouri, 14 kwietnia (AP)
To, co dla władz mogło być trzecim dniem zamieszek, skończyło się dzisiaj rano, kiedy
dwa tysiące policjantów przy użyciu pałek i gazu łzawiącego rozpędziło dziesięć tysięcy
protestantów. Zamieszki, w które przerodził się protest przeciwko konferencji Światowej
Organizacji Handlu (WTO) w St Louis, zamieniły centrum miasta w ogromne pole bitwy.
Straty spowodowane pożarami i aktami wandalizmu ocenia się na dużo ponad piętnaście
milionów dolarów.
Zdaniem protestujących WTO lekceważy ochronę środowiska naturalnego i nie
szanuje praw pracowniczych w krajach nierozwiniętych. Chociaż podobne demonstracje
cztery lata temu w Seattle pokazały władzom St Louis, czego należy się spodziewać, policja
i tak początkowo była bezradna.
- Przygotowywaliśmy się pół roku - powiedział szef policji Edward Gaines. - Ale ci
anarchiści są lepiej zorganizowani niż w Seattle. Dzięki Bogu, w końcu ich złamaliśmy.
1
2
- Anarchiści. - Prowadzący zebranie zastanowił się chwilę nad tym słowem. - Ładnie
to ujął.
- To Al zasugerowała, żeby Gaines tak ich nazwał w swoim oświadczeniu -
powiedział generał.
- Ale szef nie miał pojęcia, co się naprawdę stało. Ta operacja zakończyła się
całkowitym sukcesem - podsumował wojskowy analityk.
W skład grupy wchodziło jeszcze dwóch podpułkowników i wysoka muskularna
kobieta. Ubrana w kostium khaki Al (zdrobnienie od Alicia) siedziała wraz z innymi w
pokoju sztabowym. Wysokie fotele ustawiono przed dużym ekranem, na którym można
było zobaczyć nagrania z zamieszek.
Właśnie skończył się reportaż NBC i zaczęła relacja CNN. Pokazano pierwszy dzień
zamieszek. Demonstracja ciągnęła się od Busch Stadium i gmachu sądu federalnego aż do
olbrzymiego America's Center, w którym odbywała się konferencja WTO. O zmierzchu
całe centrum St Louis było już sparaliżowane. Na ekranie widać było demonstrantów
tłukących wszystkie okna w zasięgu wzroku. Przewracali i podpalali samochody, a
płomienie odbijały się w potłuczonym szkle.
Drugiego dnia zamieszek demonstrantów było jeszcze więcej. Niszczyli wszystko,
co wpadło w ich ręce. Na konferencji prasowej burmistrz ogłosił stan wyjątkowy i nakazał
mieszkańcom omijać centrum.
Trzeciego dnia policja miejska przy wsparciu oddziałów policji stanowej i Gwardii
Narodowej przeprowadziła kontratak. Demonstrantów zepchnięto przy użyciu gazu
łzawiącego w stronę Memoriał Park. Tam, wśród zieleni otaczającej wyniosły Gateway
Arch, protestanci stratowali miasteczko namiotów, które sami zbudowali.
Reporter mówił coś szybko. Kamera z helikoptera filmowała demonstrantów
spychanych za Gateway Arch. Z tłumu leciały na nacierających policjantów kamienie i
butelki. Jedna wypełniona była jakimś płynem i zatkana szmatą. Młody mężczyzna podpalił
ją i rzucił, a kamera uchwyciła moment eksplozji. Maski przeciwgazowe, tarcze i pancerze
sprawiały, że policjanci wyglądali jak "armia robocopów"; tak to ujął zdyszany reporter.
Ignorując płonącą benzynę i kamienie, policja odpaliła pociski z gazem łzawiącym.
Demonstranci niemal zniknęli za chmurą gazu.
Druga kamera, zainstalowana na barce na Missisipi, pokazała, jak z chmury gazu
wytaczają się ludzie. Zgięci wpół, kaszlący, wyglądali na przerażonych. Za nimi pojawili
się policjanci. Demonstranci w panice rzucili się do ucieczki w jedynym kierunku, jaki im
pozostał: do Missisipi. Tysiące ludzi skoczyło do rzeki. Z trudem usiłowali utrzymać się na
powierzchni. Na brzegu zaroiło się od ciemnych sylwetek policjantów.
- Widzieliście człowieka, który rzucił koktajl Mołotowa - odezwał się generał. -
Niektórzy liberalni komentatorzy uważają, że to podżegacz z zewnątrz. Zagrożone
korporacje miały wynająć ludzi, żeby wszczęli rozruchy. Wkroczyła policja i prawdziwi
demonstranci musieli się bronić, wszczynając zamieszki i dyskredytując swoją sprawę.
-To teoria spiskowa - westchnął przewodniczący. - Zawsze musi być jakaś teoria
spiskowa. Ale tym razem akurat mają rację. Tylko że tu chodzi o inny spisek, niż myślą.
Generał kiwnął głową.
- I w dodatku wszystko pokazała telewizja. Wszystkie stacje. Czarno na białym. Nikt
nic nie zauważył.
- Jak powiedziałem - oświadczył wojskowy analityk i rozejrzał się po zebranych -
operacja zakończyła się całkowitym sukcesem.
3
ŚMIERĆ RANGERSÓW PODCZAS MISJI SZKOLENIOWEJ
Camp Rudder, Floryda, 24 kwietnia (AP)
Dowódca Camp Rudder, kwatery głównej 6. Batalionu Szkoleniowego Rangersów,
potwierdził, że piętnastu członków tej formacji utonęło dwa dni temu w bagnach podczas
misji szkoleniowej. Oświadczenie zostało wydane z opóźnieniem, żeby najpierw
powiadomić rodziny żołnierzy.
- Cały czas próbujemy ustalić, co się wydarzyło - powiedział podpułkownik Robert Boland.
- Prowadzimy ćwiczenia w tym rejonie regularnie, ale dotąd nie mieliśmy żadnych
poważniejszych problemów. Co prawda ostatnia noc była wyjątkowo zimna, jak na tę porę
roku, a po ostatnich deszczach poziom wody znacznie się podniósł. Tylko że to byli
rangersi. Na tym etapie szkolenia wiedzieli już, jak radzić sobie w znacznie trudniejszych
warunkach. Wiemy jedynie, że nie nawiązali łączności radiowej o określonej porze.
4
Bagno to mój przyjaciel, powtórzył Braddock.
Trzymając nad głową M-16, brnął przez sięgającą mu do piersi zimną wodę.
Wprawdzie z trudem wyciągał buty z mulistego dna, ale powtarzał mantrę, której dawno
temu nauczył się na szkoleniu od instruktora.
Bagno to mój przyjaciel.
Od tamtej pory wiele się wydarzyło. Braddock walczył na Grenadzie, w Panamie,
był w Afganistanie, brał udział w "Pustynnej Burzy" i wielu innych tajnych misjach
podczas niewypowiedzianych wojen, często w dżungli. Teraz sam był instruktorem. Brnął
przez ciemność, pochylony lekko do przodu, by zrównoważyć trzydziestokilowy plecak, i
miał nadzieję, że każdy żołnierz w jego drużynie powtarza tę samą mantrę.
Bagno to mój przyjaciel.
Aligatory to moi przyjaciele.
Węże to moi przyjaciele.
Nie myśl.
Po prostu powtarzaj to i uwierz.
Ignorując coś, co przypominało zatopioną kłodę, ale przemknęło mu pod nogami, tak
że niemal stracił równowagę, Braddock skupił się mantrze. Miał nadzieję, że jego ludzie
robią to samo.
Brnęli przez bagno już prawie trzy godziny. Przed sobą mieli jeszcze dwie. Już
ponad połowa drogi za nami, chciał pocieszyć żołnierzy Braddock, ale nie mógł tego
zrobić. Podczas ćwiczenia obowiązywała całkowita cisza. Nawet sygnały wysyłane przez
radio co pół godziny do drugiej drużyny były bezgłośne i składały się z elektronicznych
impulsów. Co więcej, żaden rangers nie miał noktowizora w myśl zasady, że nowoczesny
sprzęt to luksus i nie powinni na nim polegać.
Ciemność to mój przyjaciel.
Noc była bezksiężycowa - dlatego właśnie wybrano ją na ćwiczenia. Co więcej,
gęste chmury zasłaniały gwiazdy. W ciemności majaczyły potężne pnie martwych drzew,
szare na tle wszechobecnej czerni, wyznaczając zarys okolicy. W takich warunkach
mogłoby się wydawać, że kolory maskujące na twarzach żołnierzy są zbędne. Braddock
uprzedził ich jednak, że muszą być przygotowani na każdą ewentualność. Nawet podczas
nocnej misji maskująca farba na twarzy była obowiązkowa.
Przemoczony, zimny mundur kleił się Braddockowi do ciała. Przed sobą dostrzegł
lekki poblask kompasu. Zwiadowca sprawdził położenie i zmienił kierunek marszu. Będzie
musiał go za to ukarać - zabrać przepustkę, wydłużyć codzienny bieg o kilka kilometrów.
Nie powinien był dostrzec światełka kompasu. Snajper też by je zobaczył.
Chociaż spryskał się środkiem odstraszającym owady, na twarzy siadały mu chmary
komarów. Nie zwracał na nie uwagi. Owady to jego przyjaciele.
Wsłuchiwał się w plusk wody towarzyszący oddziałowi brnącemu wśród ledwie
widocznych drzew. Uniesione w górę ręce zaczynały drętwieć. Cuchnąca woda sięgała już
do szyi. Coś pod powierzchnią otarło się o niego. Czuł smród gnijących roślin.
Zadrżał.
To go zaniepokoiło. Przywykł do znacznie cięższych warunków i miał do siebie
pretensję, że traci zimną krew.
Wokół kłębiła się szara mgła, a cierpki smród zgnilizny drażnił nozdrza. Woda
zrobiła się jeszcze zimniejsza. Braddock znów zadrżał, ale drętwota nóg i ucisk w piersi nie
miały znaczenia. Miał na głowie ważniejsze sprawy.
To już za chwilę.
Nie mylił się. Na niebie rozbłysły flary, przeszywając ciemność ostrym światłem.
Ludzie Braddocka zaskoczeni spojrzeli w górę. Światło flar odbijało się w mętnej wodzie.
Chociaż on sam wiedział, co ma się stać, dostał rozkaz, żeby nie uprzedzać żołnierzy.
Przewiduj.
Nic nie może cię zaskoczyć.
To ćwiczenie miało sprawić, że zmęczony oddział Braddocka poczuje się
niespodziewanie zagrożony. Nad szkieletami drzew trzy myśliwce przemknęły tak szybko,
że ogłuszający ryk dał się słyszeć, dopiero kiedy znikły w ciemności. Braddock miał przy
sobie elektroniczny lokalizator, żeby piloci wiedzieli, gdzie nie strzelać. Pociski smugowe
przeorały bagno. Dwieście metrów przed rangersami noc ożyła wybuchami i ogniem.
- Jezu - powiedział ktoś.
Nie, jęknął bezgłośnie Braddock. Nie wolno się odzywać.
- Co, do... - zaklął ktoś inny. - Nie wiedzą, że tu jesteśmy?
Braddock rzucił się w jego stronę przez zimną wodę. "Stul pysk", mówiło jego
spojrzenie.
Cały oddział spowiły kłęby cuchnącego korytem i padliną dymu. Braddock omal się
nie zakrztusił.
- Chryste, prawie nas trafili - powiedział trzeci komandos.
Braddock skoczył w jego stronę, uciszając go spojrzeniem. Cholera jasna, panujcie
nad sobą, chciał krzyknąć. Po prostu wykonujcie rozkazy. Woda wydawała się jeszcze
zimniejsza. Coś miękkiego znów szturchnęło Braddocka w bok. Zadrżał gwałtownie. Serce
waliło mu jak młotem, oddech przyspieszył.
- Nikt nie wspominał nic o rakietach - powiedział drżącym głosem czwarty żołnierz.
Braddock z wściekłością skoczył do niego i zatrzymał się gwałtownie, gdy flary z
sykiem wpadły do wody. Wszystko utonęło w kłębach dymu. Braddock zadygotał tak
mocno, że zaszczekały mu zęby.
Poczuł, że pali go żołądek. Jego ciało powoli opanowywał niepowstrzymany strach.
Drętwiały mu mięśnie, rozsadzało klatkę piersiową. Nie był w stanie zapanować nad
oddechem. Wdech, raz, dwa, trzy. Przytrzymaj powietrze, raz, dwa, trzy. Wydech, raz, dwa,
trzy. Wdech, raz, dwa, trzy. Przytrzymaj powietrze, raz, dwa, trzy.
Pierś jednak nie chciała go słuchać. Nic nie rozumiał. Miał za sobą tyle trudnych
misji, że to była błahostka. Bagno to mój przyjaciel. Ciemność to mój przyjaciel. Co się ze
mną dzieje, chciał wrzasnąć.
Jeden z rangersów - najtwardszy w drużynie - wrzasnął naprawdę:
- Coś mnie ugryzło! Nie! Drżący głos żołnierza zdradzał panikę. Jakby był zwykłym
cywilem! O co chodzi?
- Wąż!
Kłoda - albo coś innego - uderzyła Braddocka w bok.
- Aligator!
-Mam coś pod...!
Wtem któryś żołnierz zaczął strzelać seriami w ciemność. Ogień wystrzału wydobył
drobne zmarszczki na powierzchni wody. Pociski darły martwe pnie drzew. Reszta oddziału
z krzykiem otworzyła ogień. Prawe ramię Braddocka przeszyła kula. Stracił równowagę i
runął do tyłu. Błotnista woda zalała mu usta i nos.
Broń zagrzechotała głucho pod powierzchnią bagna. Trzymając mocno karabin,
Braddock pokonał opór ciągnącego go wdół plecaka. Szarpnął się do góry. Gdy się
wynurzył, desperacko łapiąc powietrze, huk wystrzałów go ogłuszył. Wokół kłębił się dym i
czuć było smród kordytu.
Błysk wystrzałów oślepiał.
- Przerwać ogień! - krzyknął Braddock. - Przerwać ogień!
Z trudem rozpoznał własny głos. Ściskający gardło strach zmienił krzyk w cienki
pisk.
Trafiony kulą w lewy bark znów osunął się do wody. Na szyi poczuł kły. Nie! Bagno
to mój przyjaciel! Aligatory, węże...!
Gdy po chwili udało mu się wydobyć na powierzchnię, w chaos paniki, krzyków i
wystrzałów, następny pocisk odstrzelił mu potylicę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin