01_Na imię mi Zack - Kallentoft Mons & Lutteman Markus.rtf

(7230 KB) Pobierz
01_ Na imię mi Zack

             

 

              Kto przyprowadzi pożerające ludzi konie?
Kto poskromi króla Tracji Diomedesa?
Kto uratuje niewinnych?
Nasz bohater, nasz bohater, nasz bohater.

 

 

Prolog

 

 

              1999

              Dwunastoletni chłopiec leży na plecach w   wysokiej trawie. Szybko oddycha.

              Sierpniowa noc jest ciemna i   ciepła.

              Zapach żelaza – zapach świeżej krwi – miesza się z   wonią polnych kwiatów. Szeroko otwartymi, przytomnymi oczami chłopak wpatruje się w   bezkresne niebo.

              Jest usłane niezliczonymi małymi punkcikami, gwiazdkami, które walczą o   swoje miejsce w   obrębie gwiazdozbiorów – Wielkiej Niedźwiedzicy, Kasjopei i   Oriona. W   długiej smudze na niebie gęsto stłoczone gwiazdy tworzą białą mgłę.

              Drogę Mleczną.

              W podstawówce nauczyciel opowiadał, że Słońce to tylko nic nieznacząca kropeczka na peryferiach galaktyki Drogi Mlecznej. A   skoro tak, to czym jest Ziemia? Ziarnkiem piasku, niewartym nawet wzmianki.

              Chłopcu trudno było to zaakceptować. Tak jakby wszystko, co robił człowiek, było pozbawione jakiegokolwiek znaczenia.

              Teraz, gdy wyleguje się na łące i   gapi na tę nieogarnioną nieskończoność, chciałby, żeby faktycznie tak było. By nic nie miało większego znaczenia. Żeby to, co wydarzyło się owego wieczoru, znikło w   galaktycznym mrowiu nieważnych spraw.

              Ten drugi leży zaledwie kilka metrów dalej. Chłopiec nie ma odwagi spojrzeć w   tamtą stronę.

              Kaszle, czuje ból w   żebrach. Wilgoć przenika przez koszulkę. Słyszy głośne cykanie. Ten dźwięk mu się nie podoba. Tak jakby świerszcze zdradzały:

              „Jest tutaj! Widzimy go!”.

              Chłopiec wie, że nie może tu leżeć w   nieskończoność. Musi iść dalej. Problem w   tym, że jest tak potwornie zmęczony.

              Jakaś siła przyciska jego ciało do ziemi, tak jakby planeta nagle przyśpieszyła. Gwiazdy są coraz bliżej, a   biała smuga Drogi Mlecznej wyraźniejsza, jak te diabelskie twarze schowane w   ciemnych dziurach pośród gwiezdnego pyłu.

              Zabierz mnie stąd. W   kosmos. W   zapomnienie.

Część I

 

 

              O unicestwianiu zapomnianych,

 

              o rozwierających się wygłodniałych paszczach

 

              oraz o   tych, co jeszcze żyją i   krzyczą w   podziemiach.

 

  1

 

 

              SZTOKHOLM 2014

              W budynku dawnej stoczni panuje skwar.

              Podeszwy kleją się do porozlewanego na niewielkim parkiecie piwa, a   powietrze jest tak wilgotne, że pot z   trudem wydostaje się z   ciała.

              W tym pozbawionym okien pomieszczeniu nikt nie zdaje sobie sprawy z   tego, że na odrapane mury padają już poranne promienie słońca. Tu nie ma godziny zamknięcia, ostatniej kolejki w   barze. Organizator imprezy kończy ją wtedy, gdy uzna to za stosowne – albo kiedy pojawi się policja. Niby zwyczajna czerwcowa noc z   niedzieli na poniedziałek. Ale sztokholmskie nocne anioły trzepocą swoimi skrzydłami tak jak nigdy dotąd.

              DJ stopniowo podkręca tempo, bity zagęszczają się. Parkiet przyjmuje to z   entuzjazmem, a   temperatura w   dawnej hali montażowej rośnie.

              Młody mężczyzna zrzuca koszulkę. Tańczy z   pewnością siebie charakterystyczną dla kogoś, kogo nie obchodzi, co myślą o   nim inni. Do spoconego czoła przylepiły mu się długie blond kosmyki. Odgarnia je, co nie uchodzi uwagi kilku kobiet. Patrzą na jego twarz i   na wytrenowany, gładki, nagi tors. Podoba im się to, co widzą.

              Dwie z   nich próbują nawiązać z   nim kontakt wzrokowy. Na oko dwudziestoletnie – blondynka z   fryzurą na pazia i   długowłosa brunetka. Obie w   obcisłych kusych sukienkach.

              Szepczą między sobą o   tym, jak bosko się prezentuje, o   jego pełnych ustach i   prostym, wyrazistym nosie. Wygląda jak heros z   powieści dla dziewcząt albo z   greckiego dramatu. On rzuca im jedynie przelotne spojrzenia. Teraz chce tylko tańczyć. Poddać się dynamicznym loopom, oczyścić mózg i   duszę z   myśli i   emocji.

              Pociąga piwo z   butelki, patrzy wokół. Nagle szeroko się uśmiecha, jego spojrzenie ożywia się. Robi kilka kroków, potyka się o   jakiś kabel, odzyskuje równowagę, a   następnie rusza w   kierunku ciemnowłosej dziewczyny. Ta przez chwilę zastanawia się, co mu powiedzieć. Ale wtedy na bok spycha ją przeciskający się obok potężnej budowy typ w   czarnym podkoszulku. Dłonie obu mężczyzn łączą się w   mocnym uścisku. Obejmują się na powitanie. Postawny mówi coś na ucho blondynowi. Ten ostatni kiwa głową i   razem przeciskają się przez tłum na parkiecie.

              Przerdzewiała rynna pisuarowa w   męskiej toalecie cuchnie moczem. Ściany są pobazgrane i   upstrzone reklamami undergroundowych klubów i   podejrzanych portali internetowych.

              Drzwi się zamykają. Hałas cichnie, nie muszą już do siebie krzyczeć. Mężczyzna z   nagim torsem chwyta swojego towarzysza za wielkie bary i   lekko nim potrząsa.

              – Abdula, dobrze cię widzieć. Już myślałem, że się nigdy nie pojawisz.

              – Wiesz, jak jest, mam sporo roboty.

              – O   tej porze?

              Zack zerka na zegarek. 3.35.

              – Pracujesz do późna.

              Abdula się uśmiecha.

              – Najważniejsze, żeby dogodzić przyjacielowi.

              Otwiera drzwi do jednej z   trzech kabin i   wykonuje głęboki teatralny ukłon.

              – Pan przodem, monsieur Herry.

              Deska sedesowa porysowana jest żyletkami i   innymi ostrymi przedmiotami. Abdula wysypuje zawartość niewielkiego przezroczystego woreczka i   dzieli ją srebrną, wydaną przez bank Nordea visą. Zack odruchowo spogląda na kartę formującą kreski kokainy.

              Pod szesnastoma cyframi widnieje nazwisko i   imię: KHAN, ABDULAH.

              Wie, że jego kumpel faktycznie nazywa się trochę inaczej. Ale kiedy w   1993 roku rodzina Kahnów przyjechała do Szwecji, machnęli się w   urzędzie. Po latach Abdula próbował to wyprostować – urzędnicy chcieli mu pomóc, tyle że żądali za to kilka tysięcy koron. Abdula postanowił więc pozostać przy nieprawidłowo zapisanym imieniu i   nazwisku.

              – Proszę bardzo, częstuj się – mówi i   podaje Zackowi jaskraworóżową słomkę.

              Ten patrzy zaskoczony na przyjaciela.

              – A   co to niby ma być? Zacząłeś wciągać kokę przez rurkę z   McDonalda?

              – Nie z   McDonalda – są za długie i   za cienkie – tylko z   tego nowego baru z   milkshake’ami przy Mariatorget. W   zasadzie ta też była za długa, ale przeciąłem ją na pół. Teraz pasuje idealnie.

              – A   po co ci właściwie słomka? Do tego różowa? Gdzie się podziała twoja chromowana rurka w   tym bajeranckim etui? – śmieje się Zack, z   sarkazmem kładąc nacisk na epitet „bajerancki”.

              – Gliny, sam wiesz – odpowiada Abdula i   puszcza do niego oko. – Jeśli znajdą u   ciebie taką rurkę, od razu się czepiają, nawet jeśli jesteś czysty.

              – Dobra, dobra. Dawaj – mówi Zack i   wyrywa mu słomkę.

              Wkłada ją do nosa i   wciąga kreskę.

              Siedzą przez chwilę przy sedesie w   ciasnej kabinie i   tylko patrzą na siebie, podczas gdy koks zaczyna robić swoje.

              Myśli się rozjaśniają. Wzrok wyostrza. Jest tak spokojnie. Tak dobrze. Wszystko wokół ma teraz wyraźne kontury.

              Zack patrzy Abduli w   oczy. Ma całą masę znajomych, ale tylko jednego prawdziwego przyjaciela. Wiele razem przeszli. Lata szaleństw, kłopotów i   ciągłej walki. Oraz miłości, takiej, jaka łączy braci.

              Dałbym się za ciebie zastrzelić, myśli Zack.

              Czuje ukłucie w   piersi. Abdula napotyka jego wzrok – jakby czytał w   myślach przyjaciela. Kiwa porozumiewawczo głową.

              Znów na parkiecie. Płuca walczą o   tlen w   lepkim ukropie. Stopniowo zaciera się granica między paniką a   ekstazą.

              Monotonny bit doprowadza Zacka do szaleństwa. Przyjemnego szaleństwa. Pot spływa mu po torsie, a   od wilgoci jasne włosy jeszcze bardziej się skręcają. Tuż obok tańczą tamte dwie dziewczyny. Blondynka i   brunetka. Ramię przy ramieniu. Udo przy udzie. Muzyka pulsuje. Kolejna wizyta w   toalecie. Cztery osoby stłoczone w   jednej kabinie. Karta visa niczym dzięcioł stuka o   deskę klozetową. Dziewczyny chichoczą. Mają pierwszeństwo przy wciąganiu kresek. Pochylają się, a   ich dekolty prawie wszystko odsłaniają. Odrzucają włosy i   dotykają palcami nosów. Wstają. Ciała blisko siebie w   ciasnym pomieszczeniu. Usta, które się spotykają. Języki.

              – Pocałował cię z   języczkiem?

              Trzy Azjatki siedzą na sfatygowanej kanapie w   dużym pokoju mieszkania w   bloku z   lat siedemdziesiątych i   radośnie chichoczą. Tajska whisky Mekong podziałała; atmosfera się rozluźniła.

              – Co za pytanie! Nie mam zamiaru ci o   tym opowiadać – mówi młoda kobieta klęcząca na poduszce po drugiej stronie stolika. Zdradza ją jednak zażenowany uśmiech.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin