William T. Close - Ebola.rtf

(2323 KB) Pobierz

cover

William T. Close

Ebola

 

 

Od Autora

Yambuku jest miejscem istniejącym w rzeczywistości. Tam właśnie siostry Zakonu Najświętszego Serca Marii Panny z Gravenwezel, we Flandrii, oraz ojcowie z Scheut prowadzą duży, prężny ośrodek misyjny. Śmiertelna epidemia, spowodowana nowym wirusem, zwanym Ebola, prawie doszczętnie wyniszczyła pod koniec tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku tę dynamiczną i efektywną placówkę, będącą niegdyś oazą spokoju.

W czasie epidemii spędzałem w Republice Zairu ostatnie trzy miesiące, mojej szesnastoletniej służby dla Zairczyków i ich Prezydenta, jako lekarz chirurg. Ponieważ znałem ich język i zdobyłem wcześniej duże doświadczenie, dołączono mnie do specjalnego zespołu, składającego się z mieszkańców Zairu oraz obcokrajowców, którzy walczyli z tą chorobą.

Z czasem wydarzenia okresu epidemii oraz ludzie związani z jej odkryciem, zarówno ci, którzy zmarli, jak i ci, którzy przetrwali, stali się dla mnie przedmiotem badawczej pasji, a moje opowieści z tamtych czasów zawładnęły również wyobraźnią mojej córki, Glenn Close. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym roku pojechaliśmy do Europy, a następnie do Zairu i przez następne trzy lata zajmowałem się badaniem ludzkich aspektów tej tragedii. W toku tych prac doszliśmy do wniosku, że wpływ tej choroby na ludzi lasu i na misjonarzy jest historią wartą opowiedzenia.

Z początku dysponowałem tylko fragmentami informacji. Zacząłem je wplatać w nagrania długich wywiadów z uczestnikami tych wydarzeń. Później uzupełniałem te materiały prywatnymi listami, pamiętnikami oraz zapiskami naukowymi. Dodając do tego moje własne spostrzeżenia i fakty będące owocem lat spędzonych w Zairze, zebrałem materiał stanowiący podstawę mojej powieści.

W walkę z epidemią zaangażowane były setki ludzi o różnym pochodzeniu i wywodzący się z różnych kultur. Niekiedy łączyłem dwie postacie w jedną;

większość dialogów jest zgodna z moimi wyobrażeniami, o czym wtedy mówiły te osoby, a chronologia została nieco uproszczona. Wydarzenia jednak oraz ich wpływ na tych, którzy zmarli, i na tych, którzy przetrwali, są prawdziwe.

 

Prolog

Lecisz na wschód, w stronę wybrzeża Afryki, sześć stopni poniżej równika; wysokość trzydzieści parę tysięcy metrów nad poziomem morza. Dwadzieścia minut przed osiągnięciem linii brzegowej woda staje się błotnistobrązowa od gigantycznego fartucha szlamu i sproszkowanej roślinności, który szerokim wachlarzem wdziera się w Atlantyk przy ujściu rzeki Kongo. Na horyzoncie kopuły cumulusów kotłują się od cienkiej linii gorącej, zielonej mgiełki, aż po błękitne niebo. Przed tobą widać łachy piasku wytyczające kierunek rzece. Po prawej, schowana w małej zatoce, leży stara portugalska osada St. Antonio de Zaire, obecnie stanowiąca część północno-wschodniej Angoli. Odpływ unieruchomił na piaszczystej plaży szereg łódek.

Po lewej, kilkanaście kilometrów na północ, po drugiej stronie ławicy piasku, leży wioska o nazwie Banana. Kilka palm chyli się pod naporem przybrzeżnego wiatru. Wokół drewnianego mola skupiają się zardzewiałe, pofałdowane szopy i rząd chat. Zairska łódź pilotowa wyruszyła z przystani, aby odbyć swą codzienną podróż na wyspę Bulabemba strzegąc ujścia rzeki. Brzegowa bateria artyleryjska z czasu drugiej wojny światowej, zamaskowana gęstą roślinnością, rdzewieje w szańcach. W starych barakach przebywają bardzo ważni więźniowie polityczni. Woda koloru mocnej herbaty obmywa pokryte plamami wybrzeże i płynie leniwie przez bagniste tereny porośnięte gęstwiną mangrowców. Dwaj żołnierze wymachują karabinami w stronę samolotu.

Odbijasz łukiem od gospodarstw, gdzie na soczystozielonych wyspach hoduje się bydło, i dalej lecisz wzdłuż rzeki, która ciągnie się w głąb lądu, do Borna, pierwszego miasta portowego, a następnie do Matadi. Tutaj rzeka się zwęża i nagle silniki zaczynają wyć, gdy wspinasz się ponad pianę wyrzucaną przez katarakty w Kotle Piekła. Są to pierwsze z wielu potężnych progów wyciętych w Górach Kryształowych i ciągnących się przeszło dwieście kilometrów w głąb lądu. W najgłębszych, najwęższych wąwozach gigantyczne wiry wciągają w swe odmęty całe drzewa i wypluwają je jak wykałaczki.

Lecisz nisko nad Wyspą Małp, samotną wśród katarakt utworzonych przez masywne głazy, spoczywające w korycie rzeki. Przed tobą znajduje się zairska stolica, Kinszasa, i pierwsze katarakty Stanieya. Trzymasz się z dala od obozu spadochroniarzy położonego obok ozdobionych fontannami ogrodów i zoo, które należą do posiadłości prezydenta. Po prawej widać kwaterę główną wojsk i ogołocony postument starego pomnika Henry’ego Mortona Stanieya. Za zatoką, gdzie buduje się barki rzeczne, lecisz równolegle do prawego brzegu pokrytego wypielęgnowanymi trawnikami. Tutaj, w rezydencjach ukrytych wśród dostojnych palm i hibiskusów, z tarasami tonącymi w kwiatach bugenwilli i ogrodami ocienionymi gąszczem mangowców, mieszkają ambasadorowie, i nieliczni wybrańcy reżimu.

Teraz kierujesz się w stronę szeregów rdzewiejących barek rzecznych. Wzdłuż południowego brzegu rozległego basenu Malebo, na gładkiej wodzie koloru koniaku, między trawiastymi obszarami wypalonego przez słońce mułu, unoszą się kępy fioletowych hiacyntów.

To właśnie tutaj dwumilionowa populacja Kinszasy mieszka w dzielnicach biedy rozciągających się na przestrzeni trzydziestu kilometrów kwadratowych:

od rzeki do wzgórz strzegących równiny Bateke. Meldujesz się przez radio wieży w Ndjili i lecisz na północny wschód, schodząc na sześćset metrów w dół. Przemyka ci przed oczami opuszczona huta w Maluku: jeden z wielu pomników nieudolnego planowania. Przelatujesz obok świętej, brunatnej przecinki na zalesionych wzgórzach, zamieszkanej przez ndoki — złe duchy, które strzegą wejścia do basenu — i dalej, tam gdzie atramentowe wody Czarnej Rzeki wpadają do Konga.

Od brzegu odbija długa, lśniąca piroga, której burty wystają zaledwie kilkanaście centymetrów nad poziomem wody. Na dziobie i rufie wąskiej łodzi stoją wysocy, szczupli mężczyźni w długich spodniach i rozpiętych koszulach, a między stertami manioku i suszonych ryb siedzi kobieta ubrana na targ w czerwoną, bawełnianą spódnicę do kostek. Mężczyźni pochylają się, ich silne ramiona i barki równomiernie przeciągają przez wodę długimi wiosłami.

Gdy rzeka rozszerza się, lecisz wzdłuż głównego nurtu, który wije się między zalesionymi wyspami. Dzikie bawoły, pasące się na bagnistej polance, podrzucają głowami i biegną, aby się skryć. Byk broni swojego terenu, gotów do ataku, po czym zasłania go skrzydło. Wspinasz się na cztery tysiące metrów i przyjmujesz kurs ponad lasem, do Mbandaka, stolicy Prowincji Równikowej. Po godzinie, na wschodzie, w oddali, za bagniskami i lasem, błyszczy jezioro Tumba, a pod spodem przesuwa się powoli Irebu, gdzie więziono katangijskich żandarmów, którzy wymarli z powodu malarii i odwodnienia. Tuż przed tobą Ubangi wpływa od północy do Konga. Za pięć minut przekroczysz równik. Meldujesz się wieży w Mbandaka i lecisz wzdłuż wielkiej rzeki, która ma teraz przeszło cztery kilometry szerokości na północny wschód, a następnie na wschód, gdzie wpada do niej więcej dopływów z dorzecza Konga. W ciągu następnej godziny znajdujesz się nad miasteczkiem Bumba. Teraz lecisz na północ, do odległego o osiemdziesiąt kilometrów Yambuku.

Spoglądasz w dół na zieloną osłonę skrywającą ziemię — część ogromnego terenu potężnych drzew i bagnisk, które tworzą pas dżungli na kontynencie afrykańskim. To jest las równikowy, gdzie masywne drzewa spychają szerokolistne poszycie do wilgotnej gleby, gdzie kanelury pni rozrastają się na kształt przypór, które wiją się po podmokłej ziemi, od podstawy drewnianych gigantów. Pnie wspinają się poprzez dolne partie lasu na wysokość czterech lub więcej metrów, zanim rozrosną się w rozłożyste korony. Przy ziemi panuje półmrok, a w powietrzu dusznym i nieruchomym unosi się wilgoć. Jest cicho, tym wyraźniejsze wydają się nawoływania niewidocznych ptaków, krzyki małp i odgłosy owadów.

Schodzisz na trzysta metrów i okrążasz wioskę i Katolicką Misję Yambuku, wyciętą z dżungli przez belgijskich misjonarzy w tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym roku. Od lat jej kościół i szkoły, a później szpital, służyły ponad sześćdziesięciu tysiącom mieszkańców tego regionu. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku szpital miał 120 łóżek i zatrudniał siedemnastoosobowy personel medyczny; lekarza nie było, ale pracowali tam doskonale wyszkoleni zairscy asystenci medyczni i trzy flamandzkie zakonnice pielęgniarki. Aktywnie działała służba prenatalna i położnictwo, a ambulatorium udzielało pomocy kilku tysiącom osób miesięcznie.

W późnych latach siedemdziesiątych Zair usiłował wydostać się z grzęzawiska „zairianizacji” — eufemistyczny termin na wywłaszczanie — po którym nastąpiła „radykalizacja”, kiedy to siły kierujące państwem próbowały naprawić niektóre z bardziej rażących nadużyć wobec współobywateli. Firmy, duże i małe, zostały przejęte przez prezydenta Mobutu oraz część jego rodziny i popleczników. Wynikające z tego faktu niewłaściwe zarządzanie spowodowało chaos administracyjny i katastrofę gospodarczą w kraju, i tak już wykorzystanym bez reszty przez garstkę prominentów. Jednakże, we wrześniu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku, prezydent podjął dalekosiężne wysiłki mające na celu naprawienie poczynionego zła. Zachęcano obcych inwestorów, aby ponownie objęli swoje plantacje, fabryki i firmy, obiecując im odzyskanie sześćdziesięciu procent aktywów. Jednak gospodarce i usługom dla ludności zadane zostały potężne ciosy. Fundusze państwowe, przeznaczone na podstawowe dostawy i utrzymanie przedstawicielstw rządowych we wszystkich sektorach, odpływały na prywatne konta w Szwajcarii i wydawane były na prestiżowe monumentalne budowle i odrzutowce dla wojska. Szkoły świeciły pustkami, w szpitalach nie było leków ani instrumentów, a drogi, nie naprawiane po uszkodzeniach spowodowanych porą deszczową, uniemożliwiały dostęp do ogromnych obszarów interioru. Poza stolicą kraj wracał do buszu. Zair zyskał reputację rejonu, w którym, o ile byłoby to w ogóle możliwe, trudno jest pracować.

Misja Yambuku, ze szkołami, gospodarstwami rolnymi i szpitalem, wciąż była wyspą prężnego, skutecznego działania w środku gęstego, przesiąkniętego deszczem lasu równikowego. Pod koniec sierpnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku ze szpitala w Yambuku zaczęła rozprzestrzeniać się śmiertelna choroba krwotoczna, znana później pod nazwą gorączki Ebola, pustosząc misję i okoliczne wioski. W oazie spokoju i ładu zapanowała groza i śmierć.

 

Rozdział 1

Nocna burza ochłodziła powietrze. Szara mgła spowiła wierzchołki drzew wokół misji. Dzień rozpoczął się o piątej porannymi modlitwami i śniadaniem w refektarzu. W chlebie znajdowały się robaki, które wylęgły się w mące. Moczono go w mocnej, uprawianej na miejscu kawie, której ziarna suszono na słońcu, na betonowej płycie przed domkiem gościnnym. Siostry Najświętszego Serca Marii Panny, małego zakonu żeńskiego, pochodzące z flamandzkich gospodarstw wiejskich w pobliżu Antwerpii, z apetytem jadły kozi ser, plastry bekonu z farmy misyjnej i nieodłączne banany. Z kościoła, gdzie ojciec Dubonnet odprawiał mszę, dochodziło rozkołysane współbrzmienie afrykańskiego chóru i rytmu bębnów. Ścieżką, pomiędzy wysokimi rzędami palm zasadzonych przez pierwszych flamandzkich kolonistów, jakiś chłopak prowadził chude krowy o szerokich, ostro zakończonych rogach. Minąwszy cmentarz, na którym spoczywali biali katoliccy misjonarze, chłopak ospałym krokiem wszedł na dzikie pastwisko, przed laty wydarte dżungli.

Chłopiec wspiął się na szczyt ogromnego kopca termitów, żeby popatrzeć, jak słońce wstaje ponad mgłą.

Na ciemne, lśniące liście mangowców rosnących obok zabudowań misji padło poranne słońce.

W zbudowanych z żółtej cegły pawilonach szpitalnych zaczynał się ruch. Młoda dziewczyna, niosąca wiadro z pomyjami, wypędziła kurę z oddziału położniczego i udała się za budynek, żeby opróżnić kubeł w wysokiej trawie. Na ścieżce, która łączyła szpital z klasztorem, przystanęła kobieta prowadząca starca, żeby spytać jednego z pracowników o drogę do poradni. Z tyłu klasztoru przez odsłonięte patio dzieci wlokły się z ociąganiem z sal sypialnych do klas. Inne bawiły się w klaskanie i skakanie, jeszcze inne się temu przyglądały. Na tylnej werandzie ostro zadźwięczał dzwonek, a zza rogu szkoły, na czerwonej vespie bez tłumika brawurowo wyjechała zakonnica. Dzieci zaczęły podskakiwać, krzycząc radośnie: „Wero, oyeh\ Wero, noki-noki”. Noki-noki — szybko, szybko — było przydomkiem, jaki nadały siostrze Weronice. Zeskakując ze skutera obciągnęła skromnie szarą spódnicę. Uczniowie uciekali przed jej śmiechem, gdy klaskała w dłonie i zaganiała ich do środka, krzycząc noki-noki. Po drugiej stronie podwórka siostra Augustyna, matka przełożona, wzruszyła ramionami i szarpnęła sznurem dzwonka.

Afrykańscy pracownicy misji czekający w kolejce przed gabinetem Augustyny powitali ją cichym Mbote, ma merę, gdy przeszła obok nich i usiadła za biurkiem. Wzywała ich po kolei do siebie, pojedynczo, stawali przed nią i otrzymywali polecenia, porady lub odpowiedzi na pytania.

Augustyna miała posturę flamandzkiej chłopki, szerokie ramiona i obfity biust. Czarne włosy widoczne spod welonu przeplatała siwizna.

Siostra Weronika przekazała opiekę nad dziećmi zairskim nauczycielom i pospieszyła do klasztoru, do biura swojej przełożonej. Przed biurkiem Augustyny stała kobieta z sinym, podpuchniętym okiem.

— Sama porozmawiam z twoim mężem — rzekła Augustyna. Kobieta odwróciła się i wyszła z posępnym wyrazem poturbowanej twarzy, poprawiając luźną spódnicę i zgarniając ją w pasie.

— Znasz jej męża? — spytała Weronika.

— Tylko z widzenia.

— To jeden z grabarzy. Jak się upije, to prawdziwe zwierzę.

— Porozmawiam z nim — odparła Augustyna. — Siostro...

— Nie zdążę na radio — przerwała Weronika. — Masz coś do Lisala? — W wieku czterdziestu pięciu lat niewysoką, ale kształtną figurę Wery wypełniała energia i zapał do życia.

— Tak. Powiedz im, że potrzebujemy paliwa do generatora. Poproś, aby nam przysłali więcej niż dwie baryłki, żeby nam nie zabrakło.

— Coś jeszcze? Mam listę dostaw, którą chcę im podać.

— Jeszcze jedna sprawa, Weroniko. Usiądź.

— Spóźnię się na radio.

— Wiem. Już to mówiłaś.

Weronika usiadła i głęboko odetchnęła.

— Teraz lepiej. Uspokój się. Robisz więcej hałasu niż wszystkie dzieci razem wzięte. I jak ci już niejednokrotnie mówiłam, musisz naprawić rurę wydechową w tej vespie.

— Napisałam do mojego ojca. Jeśli po drodze nie ukradną nowego tłumika, Luc sprawi, ze skuter będzie mruczał jak kotek.

— W porządku. Idź, połącz się z Lisala — powiedziała Augustyna kręcąc głową.

Weronika wypadła z biura i przemknęła obok siostry Antonii, która przylgnęła do muru i podniosła wzrok do nieba. Nie zwracając uwagi na czekających Afrykanów, Antonia wepchnęła głębiej bluzkę i wygładziła spódnicę na płaskich pośladkach, po czym podeszła do drzwi Augustyny. Zastukała delikatnie, niemal przepraszająco.

— Wejdź, siostro — odezwała się matka przełożona.

Antonia weszła przesadnie skromnym krokiem. Czekała z lekko przekrzywioną głową, kontemplując misternie wyrzeźbioną w drewnie figurkę Matki Boskiej na biurku Augustyny i myśląc o instrukcjach na cały dzień, które zaraz miała otrzymać. Małe oczki i wąski nos nadawały jej wygląd myszki.

— Jak już pomożesz Lucie przy nowych matkach, musisz pomóc Ferminie przy remanencie w aptece. Po południu lepiej znowu policz pościel w pralni.

— Dobrze — odparła Antonia z lekkim skinieniem głowy.

— Czy czegoś potrzebujesz, siostro? Czy mogę coś dla ciebie zrobić? — spytała Augustyna.

— Absolutnie nie. Jestem zadowolona ze swojej pracy, ale dziękuję za pytanie — odparła Antonia.

Zrobiła krok do tyłu, obróciła się i, ze złożonymi rękami, jakby przed chwilą otrzymała komunię, poszła do drzwi. Augustyna popatrzyła, jak wychodzi, przewróciła papiery na biurku, po czym wezwała Casimira. Pracz, ubrany w koszulę khaki, szorty i biały fartuch, podszedł nieśmiało.

Jego pociągła, smutna twarz stanowiła preludium do kolejnego sprawozdania o zaginionych prześcieradłach i powłoczkach. Augustyna była przekonana, że sprzedawał pościel w Yandongi, ale nigdy nie udało jej się przyłapać go na kradzieży.

Weronika włączyła radio. Monotonny głos Julesa, księdza, który regularnie kontaktował się ze wszystkimi misjami katolickimi w prowincji, wypełnił pokój wielkości szafy. Jules wywoływał wszystkie stacje w kolejności alfabetycznej i był gdzieś przy „M”. Co chwila, na tle zakłóceń, zmieniało się natężenie i tonacja odbioru. Wera poprawiła regulatory na starej stacji nadawczo-odbiorczej i odbiór nieco się poprawił. Sprawdziła poziom wody w dwóch starych akumulatorach, które zasilały to niepewne powiązanie ze światem zewnętrznym, i zanotowała w pamięci, że musi je napełnić, zanim uruchomiony zostanie na kilka godzin po zachodzie słońca generator przy źródle. Weronika lubiła majstrować przy pokrętłach i pilnować, żeby akumulatory były napełnione deszczówką, ale czasami odnosiła wrażenie, że prośby i dyrektywy, przekazywane przez radio z Lisala, zakłócają ich pracę w misji, a ojciec Jules nie tolerował żadnych dyskusji. Siostra Lucie, akuszerka w szpitalu i najlepsza przyjaciółka Weroniki, potrafiła go doskonale naśladować.

Twierdziła, że jak łączy się z Niebiosami, nawet anioły zatrzymują się, żeby słuchać. Weronika usiadła na taborecie i, czekając, spoglądała na teren misji. Zbliżająca się pora deszczowa miała być jej dwudziestą spędzoną w Yambuku.

W czasie powstania, gdy większość z tych, którzy potrafili czytać i pisać, została zabita, ludność była zniechęcona lub zbyt przerażona, żeby wrócić na pola. Weronika powiedziała wtedy księżom:

„Nie ma sensu zachęcać czarnych do modlitwy, gdy mają puste żołądki. Bóg nie chce, żeby ktokolwiek chodził głodny. Skoro tubylcy są zbyt leniwi, żeby uprawiać dla siebie żywność, musimy im pomóc”. Zorganizowała więc Katolicką Spółdzielnię Rolniczą. Mieszkańcy wiosek znów się zebrali i produkowali obecnie najlepszy ryż i kawę w całym kraju. Jej ojciec, który sam pracował na roli w Belgii, był dumny z pracy córki i przysłał jej czerwoną vespę, żeby mogła łatwiej się poruszać po terenie. Dokładniej mówiąc, skuter stanowił własność misji, ale, oprócz ojca Dubonnet, Weronika była jedyną osobą, która z niego korzystała. Uśmiechnęła się na myśl o ojcu. Dubonnet był prostym człowiekiem, żyjącym w skrajnym ubóstwie. Szczupły, o ascetycznej twarzy, głęboko osadzonych oczach pod krzaczastymi brwiami z kurzymi łapkami, które rozchodziły się aż na skronie. Podbródek skrywała mu długa, biała broda, poplamiona pod ustami tytoniem. Naprawdę nazywał się Jef Maas, ale uważano, że przypomina monsieur le docteur Dubonnet, którego patriarchalna, ozdobiona bokobrodami głowa, wystająca ze stójki i z czarnego krawata, ozdabiała etykietkę na butelce lekarstwa na poprawę obrazu krwi, noszącego taką właśnie nazwę. Eliksir ten, zawierający trzydzieści procent alkoholu, był ceniony w czasach kolonialnych jako środek przeciwko anemii i wszelkim innym osłabieniom.

Uwielbiała jego kazania. Nie straszył ogniem piekielnym i nie nawoływał do skruchy, spędzał za to większość czasu w wioskach, pomagając po trosze to tu, to tam, odprawiając proste ceremonie, które mogły łączyć ludzi w momentach radości i koić w dniach smutku. Pił masangę i palił bangi ze starszymi. Zdawało się, że on i ludzie lasu świetnie się nawzajem rozumieją. Gdy zostawał na noc w wiosce, spał na ziemi, dzieląc posłanie z pchłami i pluskwami. Żeby nie wiadomo ile mu dokuczano na ten temat, nic sobie nie robił z higieny osobistej.

Jej myśli przerwał głos Julesa w eterze, wywołującego Yambuku.

— Tutaj Yambuku. Słucham — odezwała się.

— Nic dla was nie mam, Yambuku. Nic dla was nie mam — powiedział z naciskiem ksiądz.

Weronika zwolniła przycisk przy mikrofonie.

— Mamy dla was wiadomości, Lisala.

— Gotów do przyjęcia, Yambuku.

— Potrzebujemy worka mąki, jeśli to możliwe, bez robactwa. Worka cukru. Puszkę nafty. Soli dla nas i dla mieszkańców wioski. Pięć litrów płynu hamulcowego i platynową śrubę do vespy sto dwadzieścia pięć. Siostra Augustyna prosi, żebyście przysłali nam więcej niż dwie baryłki oleju napędowego do generatora. Nie chce, żeby go zabrakło, jak drogi staną się nieprzejezdne z powodu błota. Odbiór.

— „Przekażę waszą listę ojcu, który zajmuje się zaopatrzeniem. Coś jeszcze?

— Przydałaby się jeszcze jedna układanka puzzli. Odbiór.

— Zrobię, co będę mógł. Odbiór i koniec transmisji — odparł ksiądz. Yambuku była ostatnią misją na liście. Weronika wyłączyła radio. Najbliższe dwadzieścia cztery godziny bez kontaktów z szefostwem.

Poranek był świeży i bezchmurny. Wera podwinęła spódnicę pod kolana i popędziła ubitą, piaszczystą drogą do Yandongi, prawą ręką otwierając przepustnicę, a lewą trzymając na czubku głowy, żeby nie zdmuchnęło jej welonu. Za nią podążały dwie kobiety; wyższa kroczyła w znacznej odległości przed tą drugą. Weronika zwolniła i zatrzymała się.

— Jakie to szczęście, że cię widzę. Jest tu ze mną moja mała siostra z Bongolu — powiedziała Nza, wymieniając uścisk dłoni z Weroniką i wskazując za siebie, gdzie niewysoka kobieta, o delikatnym wyglądzie, szła w ich stronę, kołysząc biodrami i trzymając się za wypukły brzuch.

— Podejdź, Ngasa, to jest siostra Weronika — powiedziała Nza, kiwając na nią. — Wero, to jest Ngasa Maliboso. Mówimy na nią Ngasa Moke, ponieważ jest taka mała.

Młodsza kobieta podała rękę, ale była zbyt zasapana, żeby się odezwać.

— Może i jest mała, ale ten dzieciak, którego tam nosi, to na pewno nie żaden Pigmej — stwierdziła Weronika. Nza otoczyła Ngasę ramieniem.

— Zajmiemy się razem z siostrą Weroniką sprawami związanymi z rolnictwem w Yandongi — oznajmiła.

—- Ty wykonujesz całą pracę, ja tylko gadam — sprostowała Weronika. — Ale cieszę się, że mogłam cię poznać, Ngasa Moke. Musisz pilnować, żeby Nza tak cię nie popędzała. To nie jest dobre dla ciebie ani dla dziecka.

— Już zapomniała, jak to było — wysapała Ngasa Moke. Nza pochyliła się w pasie, poluzowała zapaskę, którą owinięte było dziecko, i wyciągnęła je, łapiąc za ramię. Wytarła mu nos kciukiem.

— Masz rację, siostrzyczko. Będzie ci znacznie łatwiej, jak będziesz go nosiła na plecach, zamiast w brzuchu. — Podała dziecko Weronice. — Ngasa ma jeszcze przed sobą kilka tygodni. Prowadzę ją do kliniki położniczej na kolejny z tych zastrzyków — ntonga siostry Lucie.

Weronika przytrzymała dziecko w wyciągniętych ramionach.

— Ten będzie wielkim, silnym rolnikiem i prezesem spółdzielni. — Pocałowała go w pękate policzki.

— Dzięki wam wszystkim — dodała Nza. Ngasa Moke wytarła twarz skrajem swojej elamby, długiej, bawełnianej tkaniny udrapowanej wokół bioder.

— Poroniłam w Bongolu.

— Cóż, cieszę się, że przyszłaś, do nas — powiedziała Weronika. — Jestem pewna, że tym razem będziesz miała piękne, zdrowe dziecko.

Nza pochyliła się, a Weronika opuściła dziecko na szerokie plecy matki. Nza zaciągnęła zapaskę i wyprostowała się.

— Lepiej już chodźmy. Siostra Lucie nie lubi, kiedy matki się spóźniają. Weronika patrzyła, jak dwie kobiety zdążają w kierunku szpitala. Uśmiechnęła się z satysfakcją — siostra Nzy przebyła drogą trzydzieści kilometrów, żeby Lucie odebrała jej poród. Zapaliła z powrotem vespę, silnik strzelił kilka razy, i odjechała w stronę Yandongi — z rozwianym welonem, ze srebrnym krzyżem na czarnym sznurze, zdmuchniętym przez wiatr na prawe ramię. Pędząc w stronę tunelu pośród drzew, oddzielających Yambuku od Yandongi, przemknęła obok kobiety tynkującej chatę błotem, która wykrzyknęła: Wero, mbote, ma soeur. Dziewczyna na poletku manioku obok chaty wybuchnęła śmiechem i zaczęła tańczyć, wyrzucając ramiona wysoko ponad głowę i kopiąc nogami piach. Weronikę, gdy tak pędziła przed siebie, przepełniała radość i głębokie przeświadczenie o powołaniu jako zakonnicy misyjnej. Śpiewała ku chwale Boga, przekrzykując ryk silnika. Nagle wiatr zadarł jej spódnicę. Z impetem nacisnęła na hamulec i zatrzymała się. Na szczęście nikogo nie było w pobliżu. Podwinęła spódnicę pod pośladki i pojechała dalej już z większą godnością.

Siostra Weronika prezentowała to, co najlepsze w długim szeregu misjonarzy, którzy wraz z zarządcami i żołnierzami kolonizowali Kongo i władali nim, odkąd zostało ono przyznane na Konferencji Berlińskiej, w tysiąc osiemset osiemdziesiątym czwartym roku, królowi belgijskiemu, Leopoldowi II, jako jego prywatny majątek. Zarządcy, oficerowie armii i misjonarze zostali wysłani z Europy, aby „ucywilizować” i schrystianizować ludność tej wielkiej, tajemniczej części „Czarnego Kontynentu”, o powierzchni ponad siedem razy większej od całej Belgii.

W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku Baudouin, król Belgów, oddał Kongo jego mieszkańcom, pod przywództwem Josepha Kasavubu, potomka królów średniowiecznego Imperium Konga, u ujścia gigantycznej rzeki o tej samej nazwie. Patrice Lumumba, zapalony nacjonalista, został premierem. Gdy Zachód odwrócił się od niego, zaczął flirtować ze Związkiem Radzieckim, na co natychmiast zareagowały Stany Zjednoczone. Stawką były przecież diamenty, złoto, uran, miedź i inne strategiczne minerały, potrzebne machinom wojennym wielkich mocarstw.

Kongo zaczęło odgrywać kluczową rolę w zimnej wojnie.

Pięć dni po odzyskaniu niepodległości w Kongu wybuchł bunt wojskowy, a Belgowie uciekali całymi tysiącami. Kilka tygodni później bogata w minerały prowincja Katanga, pod przywództwem Moise Czombego, odłączyła się od rządu w Leopoldville. Ci, którzy byli zainteresowani ogromnym potencjałem handlowym prowincji, przysłali Czombemu zarządców i kadry wojskowe. Pod naciskiem Stanów Zjednoczonych Organizacja Narodów Zjednoczonych rozpoczęłaoperację „Rumpunch” przeciwko białym oficerom Czombego, zakończoną fiaskiem. Miesiąc później kolejna krwawa operacja ONZ, zwana „Morthor”, zakończyła secesję, a oddziały w błękitnych hełmach zostały potępione przez cały świat za swoją brutalność. Czombe udał się na wygnanie.

Zimna wojna stała się gorąca i gwałtowna. Lumumba zginął w zamach[a-z]; ludzie przeszkoleni w Chinach i w Europie Wschodniej poparli rebelię, aktywnie wspieraną przez Kubę pod rządami Castro, i w końcu przejęli kontrolę nad przeszło połową kraju. Dopiero gdy Czombe wrócił do władzy dzięki poparciu generała Mobutu, który został prezydentem na skutek bezkrwawego zamachu stanu w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym roku, w końcu stłamszono rebelię z pomocą najemnych oddziałów z Europy i z południowej Afryki. Czombe utracił swoją pozycję w Afryce. Zarzucano mu korzystanie z pomocy białych najemników i uprowadzono go i więziono w Algierii, gdzie zmarł, prawdopodobnie na skutek ataku serca.

W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym roku Mobutu przemiano wał swój kraj na Zair i zmienił imię z Joseph-Desire Mobutu na Mobutu Sese Seko Kuku-Ngbendu Wa-Za-Banga, co można przetłumaczyć jako: „Wszechpotężny Wojownik, Który Zostawia Za Sobą Ogień I Przeprowadza Jeden Podbój Za Drugim I Nie Ma Takiej Siły Lub Osoby, Która Zdolna By Go Była Powstrzymać”. Wszyscy Zairczycy zmienili swe chrześcijańskie imiona na inne, brzmiące po afrykańsku. Mobutu „zairianizował” cały przemysł, aż do najmniejszego, portugalskiego warsztatu gdzieś w głębi kraju. Szaleństwo ogarnęło jego rodzinę i popleczników; po krótkim czasie niewiele pozostało z gospodarczych zasobów kraju. Mobutu próbował odwrócić ten trend, zapraszając Europejczyków do powrotu do swoich przedsiębiorstw.

Niestety, mało ich zostało i nieliczni tylko przyjęli zaproszenie. Podróżowanie do wnętrza kraju stało się niemożliwe, gdyż pozapadały się mosty, a zaniedbane drogi zamieniały się w porze deszczowej w błotniste rzeki. Pozamykano szpitale, a pacjenci wrócili do swoich wiosek. Lekarze szukali pracy w miastach, ale nawet tam lekarstwa i sprzęt stały się nieosiągalnym luksusem. Nie opłacani nauczyciele porzucili szkoły i pracowali na roli, żeby wyżywić rodziny. Kilka misyjnych szkół i szpitali, jak Yambuku, nadal jednak sprawnie funkcjonowało w kraju trawionym przez chciwość i korupcję uprzywilejowanej grupy, skupionej wokół Mobutu.

Siostra Lucie wyszła z pawilonu położniczego. Podszedł do niej mężczyzna siedzący pod drzewem mangowym.

— Twoje dziecko ma się świetnie, ale żona straciła dużo krwi. Musimy ją zatrzymać przez kilka dni i dawać jej zastrzyki na wzmocnienie.

Mężczyzna bez słowa wrócił do drzewa. Lucie zachichotała. Odbierała porody w Yambuku od czternastu lat i na palcach jednej ręki mogłaby policzyć, ile razy podziękowano jej za to. Dla pielęgniarki i akuszerki godziny zmagań przy porodzie lub chorym dziecku były sprawą normalną;

nie należało oczekiwać podziękowań za wykonywaną pracę. Wdzięczność okazywana była tylko wówczas, gdy zrobiło się coś więcej niż się spodziewano.

Na drodze pacjenci już czekali przed przychodnią. Nie odwracając się zawołała swoją zairską asystentkę, wysoką, zgrabną, młodą kobietę w głęboko wyciętej, białej bluzce i w długiej spódnicy owiniętej wokół bioder.

— Muszę biec do przychodni. Obserwuj naszą ostatnią pacjentkę i zawołaj mnie, gdyby znów zaczęła krwawić.

— Tak, siostro. Och, patrz, idzie Nza — powiedziała asystentka. Kobiety przywitały się i uścisnęły sobie dłonie.

— Biedna kobieto, musisz być wykończona — Lucie zwróciła się do Ngasy.— Nza, wprowadź ją i daj jej wody, i połóż do łóżka. Obejrzę ją później. — Macając koronkę obcisłego, zielonego stanika Nzy, dodała: —jesteś zdrowa jak zawsze i masz pełno mleka.

Każda z jej pełnych, wydajnych piersi przyozdobiona była podobizną prezydenta w czapce ze skóry lamparta.

— Nowa „Mouvement Populaire elamba”?

— Tak. Wraz z mężem zostaliśmy wybrani do Rady Regionalnej — odparła Nza z dumą.

Przyłączyła się do nich siostra Fermina, pielęgniarka, która opiekowała się dziećmi i dzieliła z Lucie odpowiedzialność za przychodnię. Fermina podniosła dziecko. Jej szorstki sposób bycia i stanowcza, wąska twarz zmiękły w chwili, gdy tuliła dziecko w ramionach.

— Za kilka tygodni on będzie cię nosił na plecach — stwierdziła, całując chłopca w czoło. — Przyjdź, jak już skończy z tobą siostra Lucie. Chciałabym go zważyć dla potrzeb mojej kartoteki.

Fermina oddała dziecko matce i odmaszerowała do swojego pawilonu.

Lucie pospieszyła do przychodni. Brązowe włosy, wymykające się spod welonu, otaczały jej krągłą, szczęśliwą twarz. Nie wyglądała na swoje czterdzieści dwa lata. Gdy się zbliżała, ci, którzy siedzieli lub leżeli na ziemi, wstali lub zostali postawieni na nogi przez innych i dołączyli do kolejki pacjentów. Do oczekującej grupy podszedł Mabalo Lokela, dostojny mężczyzna ubrany w kon

serwatywne abacos, szytą na miarę marynarkę z krótkimi rękawami, przywitał się ze wszystkimi i zajął miejsce na końcu kolejki.

Lucie usiadła przy biurku obok wejścia i dała sygnał pierwszej osobie, że może wejść.

Otworzyła rejestr, w którym wymienione było imię i nazwisko pacjenta, płeć i wiek, wioska, z której pochodził, oraz objawy — lub, jeśli było wiadomo, choroba — z którymi się zwracał. Na drewnianym stoliku obok biurka znajdowała się emaliowana taca, na której poukładane były szklane strzykawki i igły, trzy fiolki lekarstw w postaci zastrzyków, metalowa łopatka do gardła i wziernik do ucha. Na innej tacy stały dwie nerki z nierdzewnej stali. W jednej znajdował się dettol, środek dezynfekujący, a w drugiej woda. Niewielki szklany słoik wypełniony był wacikami.

Pierwsza pacjentka, kobieta podtrzymująca złożonymi dłońmi lewą pierś, podeszła ostrożnie i usiadła na taborecie obok biurka. Obok niej stanęła młoda dziewczyna, balansując na biodrze małym, chudym dzieckiem o wielkich oczach.

— Mbote, mama, Sango nini7 — spytała Lucie. — Co słychać?

— Nawli na pasi owa — odparła kobieta wskazując podbródkiem na pierś. Boli mnie tutaj. Lucie pochyliła się i delikatnie odsunęła dekolt stanika kobiety, odsłaniając ciemną, lśniącą wypukłość wyrastającą z piersi. Z sutka sączyła się odrobina ropy.

— Twoje dzieci? — spytała spoglądając na dziewczynkę i niemowlę.

— lyo. Tak.

— Czy dziecko może ssać drugą pierś?

— lyo.

Lucie zarejestrowała pacjentkę, opisała jej wrzód w kartotece i zawołała Sukato, pielęgniarza.

— Zaprowadź ją do pawilonu zabiegowego. Trzeba ściągnąć ropę z tego wrzodu. — Dodała odwracając się w stronę kobiety: — Masangaya, nasz asystent medyczny, zajmie się tobą.

Dziewczyna podciągnęła dziecko wyżej na biodro i odsunęła się na bok; jej matka powoli wstała z krzesła i poszła po schodach, w ślad za Sukato.

Kolejną pacjentką była młoda kobieta z pulupulu, biegunką. Gdy Lucie uszczypnęła jej suchą skórę na przedramieniu, fałdka nie wyprostowała się, ale pozostała; znaczyło to, że kobieta jest odwodniona. Lucie przyłożyła wierzch dłoni do czoła kobiety. Biegunka i gorączka to czerwonka i leczyło się ją antybiotykami; pacjenci z biegunką, ale bez gorączki, byli odrobaczani. W tym wypadku gorączka nie występowała, Lucie napisała więc na kawałku papieru „Vermox” i kazała jej iść do apteki. Kobieta odeszła, przeciskając się obok starszego człowieka, ochoczo oczekującego swojej kolejki. Kuśtykając wszedł do środka i usiadł na taborecie.

— Mbote, tata. Dzień dobry, stary ojcze. Sango nini7

— Pasi na lokato. Boli mnie noga.

— Pokaż.

Podniósł kolano, wyprostował nogę i opuścił stopę na stół. Wielki, ropiejący wrzód wżerał się w kostkę.

— Od kiedy? — spytała pielęgniarka.

— Teeeeeee — odparł starzec wskazując sękatym palcem poza głową.

— Wiem — odparła. — Od początku czasu. Jesteś Tata Boni, stary żołnierz. Przychodzisz co tydzień do siostry Ferminy.

Uśmiechnął się do niej bezzębnym uśmiechem i wyprostował nieco na taborecie. Lucie poklepała twardy spód jego stopy; zdjął nogę ze stołu. Napisała w rejestrze: „Tata Boni, bardzo stary mężczyzna, przewlekły wrzód nogi, maść witaminowa”. Mimo że nie było środka, który mógłby wyleczyć ranę, musiała mu coś dać — nie spodziewał się wyjść stąd z pustymi rękami — wręczyła mu więc kartkę do apteki. Mężczyzna odsunął się od stołu, stanął na baczność i zasalutował. Lucie z uśmiechem odpowiedziała salutowaniem.

— Do zobaczenia następnym razem — pożegnała go, a on wykonał w tył zwrot i pokuśtykał po.

schodach.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin