Ucieczka Nathana - Gilstrap John.rtf

(1640 KB) Pobierz
Ucieczka Nathana

                                                            JOHN GILSTRAP

                                                      UCIECZKA NATHANA                                                                      Dla Joy i Chrisa

 

              Podziękowania

                              

 

              Jest tak wielu ludzi, którym chcę podziękować...

              ...Brie Combs, który wierzył w moją twórczość, gdy inni zwątpili, i który bezlitośnie wymagał, by była dobra...

              ...moja żona i najlepszy przyjaciel - Joy, która zajmowała się tym wszystkim, co ja zaniedbałem, i kochała mnie pomimo mej obsesji...

              ...mój syn Chris, który zawsze śmiał się z zabawnych fragmentów i którego zainteresowanie moimi wymyślonymi postaciami było szczere i bezinteresowne...

              ...mój tato, który przeczytał pierwszy szkic powieści - i podobała mu się...

              ...Stephen Hunter, który tolerował moje niezliczone telefony i dzięki temu dopomógł mi utrzymać głowę na karku...

              ...Avram Davidson, świeć Panie nad jego dusza, który pozwolił mi się wykazać...

              ...Chris Lawhead, Carol Grogan, Chris Woods i Perry Stone, którzy pomogli mi rozwiązać moje problemy i dali mi wolność, bym mógł realizować swe marzenia...

              ...Rick Hogan, którego cierpliwość i biegłość w redagowaniu miały wielki wpływ na końcowy rezultat...

              ...Sheri Holman, która dostrzegła coś więcej niż tytuł i dała mi szansę...

              ...a najbardziej - Molly Friedrich, której magiczna moc uczyniła cuda dla nieznanego debiutanta (!).

                              

 

              Ta książka jest fikcją.

              Nazwiska, osoby i wydarzenia przedstawione w tej historii są wytworem wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żywych lub zmarłych jest całkowicie przypadkowe.

                              

 

              Rozdział 1

              Stłumione łuuup odległego moździerza wyznaczyło początek głównego punktu programu.

              Tysiące oczu śledziło rakietę, która wzniosła się spiralnym lotem na setki metrów i zdążyła zniknąć w ciemnościach nocy, nim eksplodowała kaskadą czerwonego i złotego blasku. Chwilę później dotarł wstrząs detonacji. Ludzie siedzący z przodu poczuli uderzenie fali dźwiękowej i skwitowali to pochwalnymi okrzykami.

              Warren Michaels uśmiechnął się w blasku eksplodujących sztucznych ogni. Był tu dzisiaj, tak jak przez trzydzieści siedem lat w tym dniu. Tradycja jest ważnym elementem w życiu szczęśliwej rodziny, pomyślał. Wyciągnięty na dachu swojego radiowozu - z żoną obok i córkami usadowionymi na wsporniku reflektorów nad nim - po raz pierwszy do dłuższego czasu czuł prawdziwe zadowolenie.

              - A więc, moje panie, czy wszystkieście się dzisiaj dobrze bawiły? - zapytał Warren.

              - Tak!

              - Oczywiście.

              Monique tylko jęknęła, rozśmieszając Warrena. Jego żona nienawidziła upału, insektów                     i wielkiego hałasu. To, że co roku przechodziła przez ten rytuał, dowodziło, że kochała męża.

              - Myślę, że Brian dobrze by się dziś bawił - oświadczyła ni z tego, ni z owego Kathleen.

              Monique ścisnęła dłoń Warrena i przytaknęła: - Też tak myślę, kochanie.

              Warren przyciągnął żonę bliżej, a ona w odpowiedzi delikatnie poklepała go po udzie.

              Rodzina Michaelów była na nogach już od dziewiątej rano, kiedy to uroczystości rozpoczęły się na schodach miejskiego ratusza odtworzeniem momentu podpisania Deklaracji Niepodległości, po czym odbyła się wielka parada.

              Trwający trzy godziny i rozciągający się na przestrzeni niemal pięciu kilometrów pochód, finansowany przez rodzinne miasto Warrena - Brookfield w Wirginii rozrósł się ogromnie w ciągu minionych lat, odbierając widzów podobnej uroczystości odbywającej się w pobliskim Waszyngtonie. Wydawało się, że ludzie łatwo rezygnowali ze splendoru i przepychu na rzecz lokalnego patriotyzmu. W widowisku brały udział orkiestry straży pożarnej z trzech stanów, wraz z co najmniej ośmioma zespołami ze średnich szkół.

              Tuż po paradzie rozpoczęły się tradycyjne obchody Dnia Strażaka.

              Współzawodnictwo pomiędzy strażakami było zawzięte - sprawdzali swe umiejętności w kierowaniu wozami bojowymi, posługiwaniu się wężem, testowali siłę i celność oka. Młodsi widzowie nie mogli się doczekać zawodów w strzelaniu do celu strumieniem wody. W tej konkurencji chodzi o trafienie w trzy punkty, a zadanie, jest znacznie trudniejsze, niż się wydaje. Na początku żadnej z drużyn               to nie wychodziło i zawodnicy zalewali rozradowane dzieci (i ich rodziców) setkami litrów wody tłoczonej pod wysokim ciśnieniem.

              Następnie rozpoczął się karnawał, któremu towarzyszyło ogólnomiejskie grillowisko. Gdy  karuzele wesołego miasteczka wprawiały w ruch nie strawione posiłki, na boisku do baseballa rozpalono pod rusztami w setkach grilli. Rodziny, przyjaciele i obcy ludzie wymieszali się w patriotycznym szaleństwie barbecue. Rodzice często nie wiedzieli gdzie są ich dzieci - ale to nie miało znaczenia. Złe rzeczy nie zdarzają się w Brookfield.

              Po zaledwie dwunastu racach, pager Warrena zaczął wibrować w kieszeni jego tenisowych szortów. Zirytowany podniósł do oczu pięciocentymetrowe pudełeczko - swoją smycz, jak je nazywał. Zielony ekranik pokazywał jego biurowy numer, a zaraz za nim wyświetlało się "9-1-1", informując, ze wiadomość jest pilna.

              - O, cholera - mruknął, cofając rękę, którą obejmował żonę.

              - Co się stało?

              - Jeszcze nie wiem. Dopiero mnie wezwano.

              - O, nie - Monique jęknęła współczująco. - Tylko nie dzisiaj.

              Warren machnął nogami nad zderzakiem i zsunął się na ziemię; przystanął, kiwając głową z uznaniem dla najnowszego rozbłysku wśród gwiazd.

              - To, że Jed dzwoni w trakcie pokazu sztucznych ogni, nie wróży nic dobrego.

              Szybko wsunął się na przednie siedzenie, zdając sobie sprawę, że światło z kabiny rzuca  blask na najbliżej stojących widzów i przeszkadza im. Podniósł komórkowy telefon z ładowarki,  zamocowanej na środku deski rozdzielczej, otworzył go wstrząśnięciem ręki i wcisnął guzik z  wbitym do pamięci numerem.

              Szorstki, kobiecy głos odpowiedział po trzecim dzwonku:

    - Policja okręgu Braddock. W czym mogę pomóc?

              - Cześć Janice, tu Michaels. Co się dzieje?

              - Och, poruczniku - rozmówczyni głośno nabrała powietrza - dzięki Bogu, że pan zadzwonił. W areszcie dla nieletnich popełniono morderstwo. Sierżant Hackner powiedział, żeby pana tam natychmiast ściągnąć.

              Warren odwrócił się i wyciągnął szyję, by spojrzeć na eksplodującą racę.

              - Słuchaj, nie jestem dziś na służbie. Czy nie ma tam kogoś innego, kto mógłby się tym zająć?

              - Nie wiem, proszę pana. Sierżant Hackner wyraźnie powiedział, że chce pana.

              Warren westchnął głęboko. Do diabła - pomyślał - nastrój i tak szlag trafił.

              Rozbudzona ciekawość nie pozwoliłaby mu cieszyć się dalszym ciągiem pokazów, nawet, gdyby został.

              - W porządku, Janice, ale jeśli Jed znów zadzwoni, powiedz mu, ze jego porucznik nie jest zadowolony. Będziesz też musiała przysłać kogoś po mnie. Mój radiowóz jest całkowicie zablokowany w Brookfield Park na pokazie sztucznych ogni.

              Używanie służbowego pojazdu - nawet takiego, którym jeździ się do domu - do prywatnych wyjazdów było jawnym pogwałceniem przepisów, które jednak nie wywoła żadnych reperkusji.

              Warren i tak zrzędził, że w ogóle musi jeździć radiowozem. W sąsiednich okręgach człowiek numer jeden w wydziale śledczym i numer trzy w całym departamencie policji, jeździłby nie oznakowanym samochodem, i to bez żadnych ograniczeń. Liczykrupy w okręgu Braddock miały jednak swoje własne priorytety i Warren dla świętego spokoju zdecydował się nie nalegać.

              - Dobrze, proszę pana - potwierdziła Janice. - Skąd pana zabrać?

              Warren westchnął ponownie. Zbyt wiele decyzji do podjęcia jak na noc, w którą chciał się zrelaksować.

              - Weźcie mnie z rogu Braddock i Horner. Dotarcie tam zajmie mi kilka minut. Będę musiał się przedrzeć przez ten cały tłum.

              - W porządku, proszę pana. Powiem im, żeby na pana poczekali.

              - Czy chce pan, żebym zgłosiła pański radiowóz jako niesprawny?

              Oczywiście Janice rozumiała, że Monique będzie musiała wrócić tym pojazdem do domu; jeszcze jedno rażące przekroczenie przepisów.

              - Tak - mruknął Warren - zrób to.

              Zamknął telefon i wysunął się z auta, by przekazać wiadomość rodzinie.

              Rozdział 2

              Lata minęły od czasu, kiedy Warren ostatni raz wchodził do aresztu dla nieletnich. To takie  przygnębiające miejsce...

              Elewacja ADN, o którym Warren ciągle myślał jako o poprawczaku, była w kolorach ziemi  - architektoniczny kanon wczesnych lat osiemdziesiątych. Wypielęgnowane drzewa i kwiaty ozdabiały ogrody, nie było murów ani kolczastych drutów. To miejsce z łatwością mogło uchodzić za jakąś lecznicę lub nawet za małą szkołę. Ostatnia rzecz, z jaką mogło się kojarzyć, to przechowalnia wykolejonych dzieci.

              Jednakże wnętrze wręcz krzyczało: instytucja! Jasne, był taki czas, kiedy żużlobetonowy blok stał świeżo pomalowany i nowoczesny, ale z biegiem lat białe niegdyś wnętrza pożółkły od papierosowego dymu. Wzdłuż ścian biegł śmiały, ciemnoniebieski pas, szerokości czterdziestu pięciu centymetrów, skręcając w górę i w dół pod dziwnymi kątami. Pomyślany jako akcent architektoniczny, który miał ożywić wnętrze, teraz był tłem dla wszelkiego rodzaju graffiti.

Wyłożona płytkami podłoga była względnie czysta - regularnie pastowana i froterowana przez co bardziej zaufanych mieszkańców - ale po kątach, zgromadził się wieloletni brud.

              Przechodząc przez hol Michaels przypiął swoją złotą odznakę do paska szortów.

              Gdyby nie jego ranga, czułby się zażenowany skąpym strojem. Teraz jednak sportowa koszula tenisowe spodenki i buty bez skarpet sygnalizowały podwładnym, że zawsze jest gotów poświęcić się pracy. Dwóch umundurowanych policjantów przeprowadziło go - pod czujnym okiem ojca Flanagana - przez wewnętrzne opancerzone drzwi. Podpis na wiszącym na ścianie plakacie mówił: „Nie ma kogoś takiego jak źli chłopcy”.

              Przy końcu krótkiego korytarzyka Warren natknął się na grupę umundurowanych mężczyzn  i kobiet, którzy kręcili się gorączkowo, lecz tylko kilkoro z nich poruszało się w jakimś  określonym celu. Personel, noszący uniformy aresztu dla nieletnich, wydawał się wyjątkowo bezużyteczny. Klawisze, podobnie jak strażnicy w centrach handlowych - uważali się za siły pilnujące przestrzegania prawa i cenili sobie kontakty z prawdziwymi policjantami. Warren nazywał ich fanami prawa. Mimo iż nie widział dla nich żadnej roli w śledztwie, uznawał konieczność ich przebywania tutaj i doglądania pozostałych rezydentów, którzy byli zamknięci - jak przypuszczał - za rzędami zaryglowanych drewnianych drzwi, widocznych za grubymi szybami wartowni.

              Uwaga wszystkich skoncentrowana była na małych drzwiach, oznaczonych napisem „Oddział kryzysowy”. Warren nie widział wnętrza pokoju, ale dobiegające zeń błyski flesza zdradzały, że jest to miejsce przestępstwa.

              - Przepraszam - powiedział delikatnie dotykając ramienia umundurowanego policjanta.

              Początkowa irytacja w oczach młodego funkcjonariusza natychmiast ustąpiła, gdy rozpoznał Michaelsa.

              - Porucznik Michaels chce przejść! - zawiadomił i tłum szybko się rozstąpił się tłumu.

              Warren uśmiechnął się uprzejmie do policjanta, spoglądając na nazwisko, na srebrnej plakietce.

              - Dziękuję, panie Borsuch.

              - Proszę bardzo. - Michaels był jedynym wśród wyższych urzędników, który traktował młodszych policjantów jak normalnych ludzi.

              Widok był makabryczny. Biały mężczyzna około trzydziestki leżał rozciągnięty na podłodze małego pokoju, w kałuży krzepnącej krwi, która otaczała jego ciało jak karmazynowa aura. Dziecinne łóżko w kącie, sterczało na sztorc, z materacem ciągle trzymającym się ramy.

              Wszystko wokół było zachlapane zakrzepłą krwią; krople, rozmazane plamy i rozbryzgi sięgały wysoko na ściany. Dziecinne krwawe odciski stóp - właściwie tylko przedniej części stopy i palców - prowadziły w kierunku wyjścia. Wyobraźnia Michaelsa próbowała odtworzyć straszliwe zmagania, które tu miały miejsce.

              Gdy Warren oglądał scenę zbrodni, wśród ogólnego zgiełku zagrzmiał wesoły, znajomy głos.

              - Fajne ubranko, poruczniku - rzekł Jed Hackner, klepiąc swojego szefa po ramieniu.

              Hackner i Michaels byli kumplami w akademii, a wcześniej w szkole średniej. To, że jeden wyprzedził stopniem drugiego, świadczyło jedynie o małym zapotrzebowaniu na poruczników, a nie o braku umiejętności Jeda. Ciągle byli najlepszymi przyjaciółmi.

              - Tak. No cóż, wyobraź sobie: myślałem, że jak już mam wolny dzień, to nie muszę pracować. Ty jak zwykle, jesteś wytworny. - Hackner miał reputację wydziałowego strojnisia, preferującego najnowszą modę z „Gentelman’s Quarterly”, zamiast stereotypowego, wymiętoszonego ubrania większości detektywów.

              - Odrażająca scena, no nie? - powiedział Hackner, zauważywszy wyraz twarzy Michaelsa.

              - Cóż tu się, do diabła, stało?

              Hackner wyjął notatnik z wewnętrznej kieszeni marynarki. Zawsze ten notes, pomyślał z rozbawieniem Michaels. Żadna notatka nie powstała później, niż godzinę temu, jednak mimo to

              Jed musiał przeczytać o swoich odkryciach.

              - Z tego, co udało nam się do tej pory stwierdzić, to jest Richard W. Harris, lat dwadzieścia osiem. Przez ostatnie cztery i pół roku był tu zatrudniony jako wychowawca.

              - Czy to to samo, co strażnik? - przerwał Michaels.

              - Tak - Hackner potwierdził z uśmiechem - ale tylko dla politycznie niepewnych, starych ludzi.

              Licząc sobie trzydzieści siedem lat, Michaels był o osiem miesięcy starszy od Hacknera.

              Jed kontynuował ze swych notatek:

              - O siódmej pan Harris wdał się w jakąś kłótnię z jednym z mieszkańców, Nathanem Bailey’em i zamknął chłopaka tu, na oddziale kryzysowym.

              - A czy oddział kryzysowy jest czymś w rodzaju celi odosobnienia? - przerwał znów Michaels.

              Hackner uśmiechnął się szeroko:

              - Tak. Rzeczywiście jest podobny. Od tego momentu mamy już tylko poszlaki. Ale na ich podstawie przypuszczamy, że Nathan Bailey zabił Ricka Harrisa, a następnie uciekł. Koroner jeszcze się tu nie pojawił, ale moje oględziny ciała ujawniły co najmniej pięć ran kłutych w okolicach brzucha i klatki piersiowej.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin