Aldiss Brian W. - Nieobliczalna gwiazda.rtf

(126 KB) Pobierz
Aldiss Brian W

Aldiss Brian W.

 

Nieobliczalna gwiazda

 

 

   Kiedy warunki odbiegają od normalnych, rozum ludzki zdradza tendencję do pogrążenia się w obłąkaniu.

   Eddy Sharn popatrzył na to zdanie widniejące w jego notatniku i skonstatował, że jest niezłe. Siedział przyciskając notatnik do piersi, tak żeby Malravin nie mógł zobaczyć, co pisze. Szczególnie podobało mu się „zdradza tendencję do pogrążenia się w obłąkaniu”; „zdradza tendencję” brzmi naukowo i obiektywnie, a „obłąkanie” sugeruje coś dzikszego od „pomieszania zmysłów”. Wszystko to jak najbardziej pasuje, bo są przecież ekspedycją naukową w dzikich, nie znanych ostępach.

   Delektował się jeszcze swoją ironią, kiedy w komorze wejściowej rozległy się hałasy.

   Malravin i Sharn spojrzeli na siebie. Malravin gwałtownym szarpnięciem głowy wskazał komorę.

Słyszysz tego głupka Domingueya? Specjalnie tak hałasuje, żebyśmy wiedzieli, że nadchodzi. Ależ dali nam na kapitana faceta z głową, co?

Nie można nie hałasować w tej komorze – powiedział Sharn. Jest źle zaprojektowana. Nawalili, jeśli chodzi o izolację dźwiękową i system cyrkulacji powietrza przenosi hałasy. Zresztą hałasują tam we dwójkę, bo jest z nim Jim Baron.

   Mówił całkiem pogodnym tonem, chociaż naturalnie słowa Malravina stanowiły zaczepkę pod jego adresem. Ten wielki syberyjski niezguła wie, że mimo antagonizmów, które zrodziły się między czwórką mężczyzn na pokładzie statku kosmicznego, Sharna i Domingueya łączy coś w rodzaju sojuszu.

   Klapa włazu do komory otworzyła się, weszli dwaj pozostali członkowie załogi „Wilsona” i zaczęli zdejmować niewygodne kombinezony. Ani Malravin, ani Sharn nie pospieszyli im z pomocą. Dominguey i Baron pomagali sobie nawzajem.

   Billy Dominguey wyglądał imponująco, ciemny i muskularny, o wspaniałej, posępnej twarzy, choć potrafił wybuchać śmiechem, kiedy się reagowało na jego specyficzne poczucie humoru.

   Jim Baron również wyglądał posępnie – niski, krępy, ostrzyżony na jeża, o pucołowatej twarzy, zaczerwienionej teraz od wysiłku podczas wyprawy poza statek.

   Zmierzył wzrokiem Sharna i Malravina i oznajmił:

Powinniście wskoczyć w kombinezony, wyjść i rzucić na to okiem. Dopóki tego nie zrobicie, nie pojmiecie w pełni, w czym rzecz.

To doprawdy niezłe szkolonko, no nie, Jim? – potwierdził Dominguey. – Wyższe szkolenie... wolałbym, żeby mnie nie „promowali” i nie narażali na nie.

   Baron wyciągnął ręce z rozstawionymi palcami i pomacał plastyk obudowy. Przymknął oczy.

Nie wierzyłem, że zdołam tu wrócić, Billy. Przepraszam, trochę się zagalopowałem...

Tak, dobrze być znowu na statku – powiedział szybko Dominguey. – Tu przy utrzymywanej sztucznie grawitacji 1/2 G i za zamkniętymi klapami to okropne miejsce mniej przypomina odrzuconą wersję piekła, prawda? – Wziął Barona za ramię i podprowadził do krzesła. Sharn patrzył zaciekawiony – nigdy dotąd nie widział flegmatycznego i pozbawionego wyobraźni Barona w takim stanie.

A co do wagi – ciągnął Baron – myślałem... a zresztą nie wiem, co myślałem. Nie można tego sensownie wyłożyć. Myślałem, że całe ciało mi się rozpada. Ja...

Jim, jesteś nadmiernie podekscytowany – rzucił szorstko Dominguey. – Siedź cicho albo weź środek uspokajający. – Po czym zwrócił się do pozostałej dwójki: – Chcę, żebyście wy obaj zaraz wyszli poza statek. Nic wam się tam nie stanie, wylądowaliśmy, jak na to wygląda, na jakiejś pomniejszej planecie. Ale zanim będziemy mogli ocenić naszą sytuację, chcę, żebyście zdawali sobie sprawę z tego, co to za sytuacja, i to możliwie jak najprędzej.

Ustawiliście spektroskop? Odczytaliście jakieś dane? – zapytał Sharn, który nie miał ochoty wychodzić na zewnątrz.

Znajdziecie je tam. Włóż na siebie skafander, Eddy, i ty, Ike, i idźcie je sobie obejrzeć. Jim i ja pożywimy się ociupinę. Uruchomiliśmy aparaturę i zostawiliśmy instrumenty na skale, kierując je na Wielką Bertę, ale nie odczytaliśmy nic. A w każdym razie nic, co by dawało jakiś sens.

Na miłość boską, przecież musieliście otrzymać jakieś dane. Sprawdzaliśmy przyrządy, zanim zabraliście je ze statku.

Jeśli nam nie wierzysz, wyjdź i zobacz sobie, do cholery, sam wtrącił się Baron.

Nie wrzeszcz na mnie, Baron.

Przestań stroić boleściwe miny. Billy i ja zrobiliśmy, co do nas należało, teraz wy dwaj idźcie tam, jak mówił Billy. Zróbcie sobie przechadzkę, taką jak my. Nie spieszcie się. Dopóki nie zreperuje się napędu, mamy czasu dość.

Wolałbym zabrać się do wyrychtowania cewki. Nie ma sensu, żebym stąd wychodził. Mam robotę tu, na statku – oznajmił Malravin. – Nie wyjdę stąd sam, Ike, więc nie próbuj się wymigać – protestował Sharn. – Ustaliliśmy, że wyjdziemy, kiedy ci dwaj wrócą.

Jeśli wrócimy, my, bohaterscy zwycięzcy – poprawił Dominguey. Mogliście przygotować poczęstunek na powitanie, Eddy.

Ograniczyliśmy do połowy racje żywnościowe, jak powinieneś pamiętać.

Staram się nie pamiętać takich paskudnych faktów jak ten – odparł dobrodusznie Dominguey.

   Zaabsorbowanie kwestią jedzenia znamionuje dziecinność, pomyślał Eddy. Musi to później zanotować.

   Po dalszych przekomarzankach Sharn i Malravin wśliznęli się w kombinezony i ruszyli do komory dekompresyjnej. Wiedzieli z grubsza, co zobaczą na zewnątrz – widzieli dość przez luki, zanim zgodzili się na zamknięcie wszystkich klap – ale z punktu widzenia psychiki oglądanie tego poza obrębem statku to coś zupełnie innego.

Tylko uważajcie na atmosferę – zawołał za nimi Baron. – Bo potrafi wędrować.

Na planetoidzie o takich rozmiarach nie ma mowy o żadnej atmosferze – zaprotestował Sharn.

   Baron podszedł do niego i przyjrzał mu się przez osłonę twarzy. Na policzkach wciąż miał gorączkowe rumieńce, źrenice rozszerzone.

Słuchaj, ty mądralo, wbij sobie do łba, że znaleźliśmy się w jakiejś upiornej dziurze, w świecie, gdzie nie działają normalne prawa fizyki. Ta planetoida nie może istnieć, Wielka Berta też nie może istnieć. A jednak istnieją. Tak lubisz paradoksy, no to teraz ten paradoks wyjdzie ci bokiem. Wyłaź stąd szybko, a wrócisz mniejszym zadufkiem niż teraz.

Uwielbiasz przesadzać, Baron. Niewiele ci to tu da. Myślałem, że za chwilę umrzesz ze strachu.

   Dominguey powiedział prędko:

Hej, przyjemniaczki, przestańcie się biesić. Ostrzegam cię, Eddy, że Jim ma rację. Zobaczysz, jak wyjdziesz na zewnątrz, że w tym zakątku niebios wszechświat jakoś wygląda nieklawo.

I tak samo nieklawo będzie wyglądał czyjś nos – zapowiedział Sharn.

   Wlazł do kabiny dekompresyjnej razem z Malravinem. Krzepki Syberyjczyk dotknął przełączników .zapadniętych dźwigni kolankowych na tablicy rozdzielczej i wskaźnik powietrza spadł do poziomu zera, w miarę jak uchodziło powietrze.

   Odryglowali drzwi i znaleźli się na nierównej powierzchni planetoidy, ochrzczonej przez kapitana Domingueya mianem Erewhon. Stali, mając za plecami „Wilsona” przypominającego pączek na szczudłach, i próbowali przywyknąć do roztaczającego się przed nimi widoku. W każdym razie ważyli chyba nieco więcej niż na statku, gdzie sztucznie wytwarzano 1/2 pola grawitacyjnego, chociaż ciężar ich skafandrów utrudniał orientację.

   Początkowo nie widzieli prawie niczego; zawsze zresztą mieli trudności z wyraźnym widzeniem czegokolwiek.

   Stali na małej równince. Przy tym dziwnym świetle niemożliwe było ocenienie odległości od horyzontu. Wydawało się, że zewsząd jest do niego nie więcej niż dziewięćdziesiąt metrów. Horyzont sprawiał wrażenie zakrzywionego, pewnie dlatego, że równinka była nieregularna. Wysokie stoki, zapadnięte kotliny, postrzępione krawędzie skał tworzyły galimatias krajobrazowy wprost urągający zdrowemu rozsądkowi. Nie zauważyli ani śladu atmosfery, o której wspominał Baron; gwiazdy obniżały się ku widnokręgowi i nagle za nim znikały.

   Ruszyli do przodu, sprawdzając teren przed sobą kleszczami zastępującymi ręce. Ujrzeli instrumenty Barona porzucone i instynktownie skierowali się ku nim. Nie potrzebowali światła – cała czarna kopuła nieba usiana była gwiazdami.

 

   „Wilson”, statek kosmiczny używany do głębokiej penetracji kartograficznej, był pierwszym pojazdem tego rodzaju, który zapuścił się wraz z dwoma bliźniaczymi statkami do samego centrum Mgławicy Raka. Tu klucząc w bezkresnych otchłaniach międzygwiezdnego pyłu stracił kontakt ze statkami „Brinkdale” i „Grandon”. Odgrodziły go od nich zasłony niestworzonej materii, uniemożliwiając nawet łączność radiową.

   Lecieli dalej. A gdy tak lecieli, pojęcie przestrzeni, które kiedyś mieli, zacierało się. Znaleźli się w królestwie światła i materii, nie próżni i ciemności. Dokoła widzieli zwoje dymu – dymu usianego cekinami i usypiska migotliwego prochu, których stoków nie zdołaliby zbadać nawet przez dwa żywoty. Na początku całą czwórkę fascynowała wspaniałość tego nowego otoczenia. Później wspaniałość owa wydawała im się nie tyle wspaniałością piękna, ile zagłady. Była tak ogromna, a oni tak znikomi. Wszyscy czterej pogrążyli się w milczeniu.

   Statek jednak podążał w dalszym ciągu swoim dawnym kursem, bo takie mieli rozkazy, a także przecież swój honor, zresztą za to im płacono. Zgodnie z planem „Wilson” zapuścił się w sam środek mgławicy. Komputer pokładowy popełnił błąd, który powiększał się z upływem czasu, aż w końcu dalszy lot stał się szaleństwem; na szczęście znaleźli się wówczas w rejonie, gdzie było mniej gęsto od gwiazd i materii gwiezdnej. Jeszcze dalej – o całe lata świetlne dalej – ciągnęła się przestrzeń całkowicie pozbawiona ciał fizycznych – prócz jednego.

   Niebawem odkryli, że znalezienia się tu nie można uznać za szczęśliwy traf. To ciało pośrodku gigantycznej dziury w kosmosie nazwali Wielką Bertą.

   Była zbyt wielka. Wprost niemożliwa. Ale ich aparatura przestała być spolegliwa, bez niej zaś w tych rejonach zmysły ludzkie okazały się bezużyteczne. Otumanieni przez lot, źle byli wyekwipowani do stawienia czoła Wielkiej Bercie. Na dodatek zaczął fiksować cyboskop kierunkowy kontrolujący dysze na równiku statku.

   Wzięli jedyny kurs, jaki im pozostał – wylądowali na najbliższym ciele niebieskim, żeby odpocząć i. dokonać reperacji, i przywrócić łączność z siostrzanymi statkami. Najbliższym ciałem niebieskim okazał się właśnie Erewhon.

   Lądowanie na Erewhonie można uznać za mały cud dokonany przy użyciu niewielu innych przyrządów prócz ludzkich oczu, ludzkich rąk i wiązanki przekleństw. Obuch zakłóceń emitowanych przez Wielką Bertę unieszkodliwił radio, radar i radix.

   Niebo było teraz tak wspaniałe, że aż oczy bolały. Całe usiane migotliwymi gwiazdami, przyozdobione niezmierzonymi pióropuszami i zwojami świeżo zrodzonej materii rozświeconej gwiezdnym blaskiem. Ale wszystko to było daleko, migocąc poza strefą przyciągania Wielkiej Berty. Wyglądało na to, że w jej królestwie istnieje tylko ta nieszczęsna planetoida, na której wylądował „Wilson”. Czuli się jak kość zamknięta z wygłodniałym psem w pustym pokoju.

Grawitację można odczuwać nie tylko w mięśniach, lecz także we wzgórzu mózgowym. To jest potęga ciemności; zapewne najwyższa potęga. – Co takiego? – spytał Malravin.

Myślę głośno – odparł Sharn i zażenowany dodał: – Berta wschodzi za chwilę, Ike. Czy jesteś na to przygotowany?

   Zatrzymali się obok żałosnej gromadki przyrządów. Stali tu po prostu, przykuci do tego miejsca w napięciu, którego istnienia nie mogli nie uznać. Berta zaczęła już wschodzić.

   Ich oczy były złymi sędziami tego, co się potem działo, mimo ie opuścili ekrany chroniące przed promieniowaniem podczerwonym osłony twarzy. A jednak coś widzieli, coś czuli, bo przez ich ciała przebiegła jakby fala przypływu.

   Nad horyzontem na wschodzie zaczęła roztapiać się i zapadać część gwiezdnego pola. Gwiazda po gwieździe, rój po roju nawarstwiały się w nieskończoność, a następnie drżały i spływały w kierunku widnokręgu jak źle położona farba ściekająca po ścianie. I jakby przez solidarność ciała Sharna i Malravina też zaczęły się odkształcać.

Złudzenie, optyczne złudzenie – odezwał się Malravin, unosząc rękę w stronę topniejących gwiazd. – Grawitacja zakrzywia światło. Ale coś... Eddy, coś się dzieje w moim kombinezonie. Wracajmy na statek.

   Sharn nie mógł odpowiedzieć. Borykał się w milczeniu z czymś pod kombinezonem, czymś bliższym od własnych mięśni.

   Kiedy gwiazdy spłynęły, coś wychynęło nad horyzontem, jakieś ogromne ciało niebieskie pewne swej mocy, wstające mocarnie z grobu i ukazujące to ramię, to znów korpus. Była to Berta. Obaj, Sharn i Malravin, osunęli się ciężko na kolana.

   Cokolwiek to było, miało gigantyczne rozmiary. Zajmowało mniej więcej dwadzieścia stopni. Wynurzyło się ponad widnokręgiem = a w miarę jak się wyłaniało, rozprzestrzeniało się coraz bardziej – rosło pochłaniając niebo. Kontury wskazywały, że to ciało kuliste, jakkolwiek był – y one niezbyt wyraźne, bo migotliwe wstęgi gwiezdnego blasku uniemożliwiały dokładne widzenie.

   Ciało Sharna przenikały teraz inne doznania. Czuł się obecnie mniej skrępowany. Zniknęło uczucie, że siedzi w obcym ciele. Zastąpiła je jakaś osobliwa koślawość. Wyczerpany, mógł tylko przyglądać się tuberancjom.

   To coś pochłaniało niebo. Nie emanowało światła. A przy tym to, co mogli zobaczyć, widzieli nie dzięki odbijanemu światłu. Wielka Berta ciemniała na niebie.

To... wysyła ciemne światło – odezwał się Sharn. – Czy to żyje, Ike?

Zmiażdży nas – powiedział Ike. Odwrócił się, żeby poczołgać się do statku, lecz w tym momencie uderzyła w nich atmosfera.

   Sharn odwrócił wzrok od straszliwego monstrum w przestrzeni chcąc zobaczyć, co robi Malravin, widział więc pojawienie się atmosfery. Osłonił sobie kleszczami twarz, gdy weń uderzyła.

   Atmosfera pojawiła się nad widnokręgiem po Bercie. Nadciągała długimi pasmami, z dużą prędkością. Towarzyszył jej dźwięk, szum przeradzający się w przeraźliwy gwizd wśrubowujący się pod osłonę głowy. Początkowo opar był zaledwie zakłóceniem ciemności, w miarę jednak jak gęstniał, stawał się widoczny jako brązowo – szara chmura. Pojawiły się też uboczne efekty elektryczne, wokół nich iskrzyły się wzdłuż krawędzi skał korony wyładowań. Chmura gwałtownie rosła, pochłaniając ich niczym dające się uchwycić morze.

   Sharn stwierdził, że klęczy obok Malravina. Obaj zapalili teraz reflektory na hełmach i zaczęli szybko czołgać się w kierunku statku. Wymagało to wielkiego wysiłku. Owa dziwna koślawość zaburzyła instynktowną lokalizację członków ciała.

   Kiedy wreszcie dotknęli metalu komory powietrznej „Wilsona”, ich przerażenie nieco zelżało. Wstali obaj ciężko dysząc. Szarawy gaz unosił się teraz nad ich głowami. Sharn wysunął się spod kadłuba „Wilsona” i spojrzał w niebo. Przez mgiełkę widział wciąż Bertę.

   Było oczywiste, że Erewhon ma znaczną prędkość obrotową. Monstrualna czarna tarcza znajdowała się już niemal w zenicie; otoczona aureolą gwiezdnego blasku wisiała nad małym statkiem kosmicznym niczym mający za chwilę runąć kamień młyński. Sharn wyciągnął z wahaniem rękę, żeby się przekonać, czy zdoła jej dosięgnąć.

   Malravin szarpnął go za ramię.

Niczego tu nie ma – powiedział. – To niemożliwe. To tylko sen, wymysł. Coś takiego, co pojawia się w snach. Jak się teraz czujesz? Lekko jak we śnie. To po prostu koszmar, i ty...

Pleciesz cholerne androny, Malravin. Usiłujesz uciec w szaleństwo, jeśli wmawiasz sobie, że tego tu nie ma. Poczekaj, aż spadnie i rozgniecie nas na skałach, a wtedy się przekonasz, czy to sen, czy jawa!

   Malravin oderwał się od niego i pobiegł do komory powietrznej. Otworzył drzwi, wślizgnął się do środka i zaczął przywoływać Sharna. Ten stał bez ruchu śmiejąc się. Absurdalny pogląd jego towarzysza, najwyraźniej efekt strachu, wprawił go w znakomity humor. Czuł się rzeczywiście lekko jak nigdy, pod tym względem Malravin miał rację, a to skłaniało go do lekkomyślności.

Wyzwanie – skonstatował. – Wyzwanie i odzew. Całą historię życia zamknąć można w tych pojęciach. Muszę umieścić to w swojej książce. A ci, którzy na nie nie odpowiedzą, zepchnięci zostają na bok.

To jakiś rodzaj koszmaru, Eddy! Co to takiego? Przecież nie słońce! Chodź tu, na miłość boską! – wołał Malravin schowany bezpiecznie w komorze powietrznej.

Ty głupcze, to nie sen, bo w takim wypadku ja musiałbym być jego składnikiem, a wiesz, że to nonsens. Po prostu tracisz głowę i tyle. Odwrócił się z pogardą od Malravina i zaczął przechadzać się po równince. Każdy krok przeradzał się w długi sus na sporą odległość. Wyłączył swój interkom i od razu głos jego towarzysza przestał istnieć. Pod hełmem zapanował idealny spokój.

   Skonstatował, że nie boi się patrzeć w górę, na wiszącą na niebie bestię.

   Każda rzecz, jeśli się ją nazwie, przestaje być tabu, które związane jest ze strachem. To coś nad nami jest przedmiotem. Może to być jakieś ciało fizyczne, a może to jakiś wir zachowujący się w przestrzeni kosmicznej w sposób nam jeszcze nie znany. Może to zresztą być coś w samej przestrzeni wywołane przez napięcia w jądrze mgławicy. Muszą tu być wszelkie rodzaje ciśnienia. Tak więc ubieram tę rzecz w słowa i zaraz przestaje mnie ona martwić.

   Dobrnął dopiero do czwartego rozdziału autobiografii, rozumiał jednak, że trzeba będzie w pewnym momencie – prawdopodobnie w kluczowym punkcie książki – wyjaśnić, co skłania człowieka do wyruszenia w kosmos i co go zatrzymuje, kiedy już się tam znajdzie. Doświadczenia z Erewhonu są cenne, a przeżycia intelektualne nie mniej niż inne. Będzie co wspominać w przyszłości – jeśli to monstrum nie spadnie i nie zmiażdży go. Wisi nad nim, dokładnie nad samą głową.

   Znów runął jak długi, wrzeszcząc do głuchego mikrofonu. Ważył zbyt mało, żeby zaryć się odpowiednio głęboko w ziemię, i wykrzykiwał swoje przerażenie, aż hełm huczał od jego wrzasku.

   Nagle ucichł.

Oszołomiło mnie – powiedział do siebie. Zamknął oczy, marszcząc w tym celu twarz. – Nie trać nad sobą kontroli, Ed. Pomyśl o tych durniach na statku i o tym, jak by się śmiali. Pamiętaj, nic nie może stać się temu, kto ma wystarczającą prężność.

   Otworzył oczy. Następnie trzeba się będzie podnieść. Włączył reflektor na hełmie.

   Grunt poruszał się pod nim. Przez chwilę patrzył na to zafascynowany. Lekki pył kamienny i ziarnka piasku sunęły po powierzchni twardej skały niespiesznie, lecz nieustannie. Podstawił swoje metalowe kleszcze i ta przeszkoda zaczęła spiętrzać pył jak grobla wodę. Musi dmuchać niezły wiatr, powiedział do siebie Sharn. Patrząc dalej na podłoże dostrzegł ziarnka toczące się wolno w kierunku zachodu. Zachód otulała podobna do chmury atmosfera; gigantyczna tarcza Wielkiej Berty zanurzała się w nią w szybkim tempie.

   Teraz ogarnęły go inne lęki. Ujrzał Erewhon w jego prawdziwej postaci – odłamek skały kręcący się i kręcący w kółko. On, statek, tamci trzymali się kurczowo tej skały jak muchy i... i... nie, czegoś takiego nie mógł znieść, a w każdym razie nie tu i nie w samotności. Przyszło mu jeszcze coś do głowy. Planetoidy tak małe jak Erewhon nie mają atmosfery. A więc ta atmosfera jeszcze całkiem niedawno była czymś innym – wyobraził ją sobie jako pokrywę lodową otulającą skałę. Nagle coś więcej niż irracjonalny strach, a mianowicie logiczna przesłanka zrodziła w nim chęć ucieczki. Włączył mikrofon i zaczął wołać, potykając się w biegu:

Wracam, chłopcy, otwierajcie! Otwierajcie, wracam!

 

   Część obudowy napędu zdjęli. Stopa Malravina wystawała z pełnej śmieci wnęki. Wlazł tam z lampą łukową i dłubał wciąż cierpliwie przy cyboskopie kierunkowym.

   Pozostała trójka siedziała wokół na składanych krzesłach, rozmawiając. Sharn się przebrał, wytarł całe ciało ręcznikiem i wypił filiżankę stymulatorki. Baron i kapitan palili meskaletki.

Ustaliliśmy, że okres obrotu Erewhonu wynosi dwie godziny i pięć minut z czymś – powiedział Dominguey do Sharna. – Mamy więc mniej więcej godzinę nocy, kiedy bryła planetoidy zasłania statek przed Wielką Bertą. Zachód pojutrzejszego wieczoru przypadnie tuż przed dwudziestą godziną czasu galaktycznego. O dwudziestej wszystkie rządowe statki kosmiczne prowadzą nasłuch sygnałów alarmowych. Osłonięci przed zakłóceniami Berty, będziemy mieli wtedy największą szansę skontaktowania się z „Grandonem” i „Brinkdalem”. Możemy wciąż jeszcze mieć nadzieję.

   Sharn przytaknął, ale Baron zauważył:

Zbyt wielki optymista z ciebie, Billy. Nikt nas nie uratuje. – Mówił zadowolonym, pewnym siebie tonem.

Cóż to znowu?

Mówię, że nikt nie zdoła do nas dotrzeć, brachu. Weź pod uwagę coś takiego. Opuściliśmy zwykłą przestrzeń międzyplanetarną, kiedy zaczęliśmy – się zapuszczać w mgławicę, żeby się tu dostać. Ten zakątek obfituje w paradoksy, no nie? Chodzi mi o to, zgadzamy się przecież co do tego, że nie ma takiego drugiego miejsca we wszechświecie, tak czy nie?

Wcale nie – zaprzeczył Dominguey. – Zgodziliśmy się, że w okresie niecałych tysiąca lat badań galaktycznych poznaliśmy niewielki odcinek jednego ramienia jednej galaktyki. Na razie zbyt mało wiemy, abyśmy mogli niezwykłą sytuację opatrzyć etykietką paradoksalnej. Zgodziłbym się jednak, że to raczej kiepska okolica na piknik. Co ty na to?

Nie sil się na dowcipy, Billy. To nie miejsce na żarty, nawet nie na wisielczy humor. – Baron uśmiechnął się, jakby ta uwaga miała sens znany tylko jemu. Machał z wdziękiem ręką. – Znajdujemy się w miejscu, które zapewne nie może istnieć. Ta koszmarna rzecz nad naszymi głowami nie może być ani słońcem, ani żadnym znanym ciałem niebieskim, bo w takim przypadku otrzymalibyśmy dane spektroskopowe. Nie może to być wygasłe słońce, bo w takim przypadku nie widzielibyśmy go, a tymczasem widzimy. Ta planetoida nie może być planetoidą, gdyż w rzeczywistości znajdowałaby się tak blisko Berty, że siły grawitacji miotnęłyby ją na nią. Słusznie nazwałeś ją Erewhon, to znaczy Nigdzie.

Bawisz się idiotyczną teorią Malravina, Baron – odezwał się Sharn. Wmawiasz sobie, że śni się nam koszmar. Pozwól, że cię zapewnię, iż takie założenie opiera się całkowicie na wycofaniu się...

Nie chcę tego słuchać! – oświadczył Baron. Uśmiech igrający mu na ustach stał się niklejszy. – Nie rozumiesz tego, Sharn. Jesteś taki mądry, że wolisz powiedzieć mi, co myślę, niż  p o s ł u c h a ć,  co myślę. Ale ja zamierzam ci powiedzieć, co myślę. Nie myślę, żebyśmy przeżywali koszmar. Myślę, że umarliśmy.

   Sharn wstał i zaczął się przechadzać za swoim krzesłem. – Dominguey, ty tak nie myślisz?

Nie czuję się umarłym.

Dobra. Czuj się tak nadal, bo inaczej znaleźlibyśmy się w tarapatach. Wiesz, co się dzieje z Baronem? To słabeusz. Zawsze podpierał się nauką i metodami naukowymi, przez ostatnie tysiąc lat świetlnych karmił nas tylko faktami. Teraz myśli, że nauka go zawiodła. Nic mu już nie pozostało. Nie może już dłużej stawiać czoła światu fizycznemu. Tak więc wyciągnął emocjonalny wniosek, że umarł. Klasyczne symptomy wycofania się.

Ktoś powinien kopnąć cię w tyłek, Eddy Sharn. Jesteś najgorszy ze wszystkich zarozumiałych i wygadanych idiotów, jakich spotkałem w życiu... Jim przynajmniej ma jakiś pomysł. I na dodatek nie jest to znowu tak bardzo naciągane, jeśli zważysz, że nie wiemy, co się dzieje po śmierci. Pomyśl trochę o tym, pomyśl o pierwszych chwilach po śmierci. Spróbuj sobie wyobrazić ten okres po ustaniu akcji serca, kiedy ciało, a szczególnie mózg osłonięty przez czaszkę, wciąż jeszcze zachowuje swe ciepło. Co się wtedy dzieje? Przyjmijmy, że w tym czasie wszystko wysącza się z mózgu w nicość jak woda z kubła wsiąkająca w piasek. Czy nie myślisz, że w takiej głowie mogą się pojawić jakieś niezwykłe, plastyczne halucynacje? Zauważ, że wrażenia, których doznajemy obecnie, należą do rodzaju tych, które trzeba zaliczyć do typowych dla astronautów takich jak my, w godzinie śmierci. Może zderzyliśmy się z dużą bryłą martwej materii w drodze do Mgławicy Raka. Dobra, wszyscy jesteśmy nieżywi... to silne uczucie bezradności, którego wszyscy doznajemy, wywodzi się z faktu, że jesteśmy w istocie rozmazani po kabinie kontrolnej o podziurawionych ścianach.

   Baron powiedział klaszcząc leniwie:

Ująłeś to nawet lepiej ode mnie, Billy.

Nie wyobrażaj sobie jednak, że wierzę w to, co mówiłem – dodał ponuro Dominguey. – Znasz mnie, chłoptysiu, wesołek ze mnie do grobowej deski.

   Podniósł się i stanął przed Sharnem.

Próbuję ci powiedzieć, Eddy, że nadmiernie lubisz swoje własne poglądy. Wiem, jak ci pracuje głowa... czujesz się o wiele szczęśliwszy w każdej sytuacji, jeśli zdołasz przekonać samego siebie, że inni są gorsi od ciebie. Teraz więc, jeśli masz jakąś teorię, która pomoże nam uporać się z tym zakątkiem piekła, Jim i ja z przyjemnością jej posłuchamy.

Daj mi meskaletkę – powiedział Sharn. Był już świadkiem takich wybuchów kapitana i przypisywał je faktowi, że Dominguey jest w gruncie rzeczy mniej opanowany, niżby chciał przyznać. W razie kryzysu Dominguey będzie niebezpieczny. Co prawda, coś w rodzaju kryzysu już mieli. Sharn wziął żółty wałek, zapalił go, włożył sobie do ust i siadł. Dominguey usadowił się obok niego i przyglądał mu się z zainteresowaniem. Obaj palili w milczeniu.

No to zaczynaj, Eddy. Pora, żebyśmy sobie ucięli krótką drzemkę, cała nasza paczka. Wszyscy jesteśmy wyczerpani i zaczyna to być widoczne. – Może u ciebie, Dominguey. – Sharn odwrócił się w stronę Barona, ospale pogrążonego w fotelu. – Słuchasz, Baron?

   Baron pokiwał głową.

Wal. Na mnie nie zwracaj uwagi.

   Sprawa byłaby o wiele łatwiejsza, gdyby mieć do czynienia z robotami, pomyślał Sharn. Nie wchodziłyby w grę indywidualności. Każda sytuacja to sytuacja plus charakter. Nie dość, że człowiek się ugina pod brzemieniem własnego charakteru, to jeszcze musi znosić innych. Wyciągnął mały notesik, żeby zapisać tę myśl, ale zauważył, że Dominguey mu się przypatruje, więc szybko zaczął mówić:

Co jest z waszymi głupimi nerwami? Znaleźliśmy się tu, żeby dokonać obserwacji, dlaczego więc tego nie robić? Zanim Ike i ja wyszliśmy stąd, powiedzieliście nam, żebyśmy uważali na atmosferę. Zastosowałem się do tej rady, ale sądząc z nonsensów, które wygadujecie, że jesteście martwi, to wy powinniście byli na nią uważać. I dopuściliście do zachwiania swojej równowagi przez to szczególne cielesne odczucie. Przydarzyło się ono Ike'owi i mnie, ale nie trzeba wielkiej wiedzy do zrozumienia, że to straszne odczucie, jakby coś łaziło ci pod kombinezonem, da się racjonalnie i całkiem prosty wyjaśnić.

   Baron podniósł się i chciał odejść.

Wracaj, bo mówię do ciebie, Baron – rzucił ze złością Sharn.

Zobaczę, jak idzie robota Malravinowi, potem pójdę się zdrzemnąć. Jeśli masz do powiedzenia coś ciekawego, to Billy mi to potem przekaże w paru słowach. Twoje dwuznaczne gadki to dla mnie bzdet. Zmęczyło mnie to twoje gadanie.

Zmęczyło? Teraz, kiedy już umarłeś? 1 musisz się zdrzemnąć? Przecież już umarłeś!

Daj mu spokój, na miłość boską, i kończ to, co chciałeś powiedzieć – rzekł Dominguey ziewając. – Posłuchaj, Eddy, jesteśmy w paskudnej sytuacji... i nie chodzi mi tylko o to, że utknęliśmy na Erewhonie, jakkolwiek to już wystarczający klops. Jak jeszcze będziemy sobie wzajemnie grać na nerwach, to dojdzie do morderstwa. Muszę powiedzieć, że stajesz się znakomitym kandydatem do sprzątnięcia.

Morderstwo ci chodzi po głowie, Dominguey? Przypuszczam, że znalazłoby się inne wyjście z tej .sytuacji.

Skończ te gadki, Sharn. To rozkaz. Mówiłeś o tym dziwnym uczuciu, którego doznaliśmy na zewnątrz. Nie bądź no taki nieskory do rozmowy w tym względzie. Uczucie to wiąże się z faktem, że większość naszej wagi zawdzięczamy tutaj uprzejmości Wielkiej Berty, nie Erewhonu. Twoja masa orientuje się częściowo w tę stronę, gdzie znajduje się Berta, a nie w stronę planetoidy, na której się znajdujesz. Oczywiście wywołuje to dziwne uczucia, zwłaszcza jeśli chodzi o p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin