Aldiss Brian W. - Zabawa w Boga.rtf

(259 KB) Pobierz
Aldiss Brian W

Aldiss Brian W.

 

Zabawa w Boga

 

 

   Po południu przynieśli mu wnętrzności. O innych porach dnia pigmeje przynosili staremu człowiekowi ryby z rzeki albo brukiew, którą uwielbiał, ale po południu dostawał od nich dwie miski jelit.

   Stał przyjmując je i niewidzącymi oczyma patrzył ponad ich głowami przez otwarte drzwi na błękitną dżunglę. Przeszywał go ból. Nie ważył się zdradzić przed swoimi poddanymi, że cierpi, czy jest bez sił pigmeje nie cackali się ze słabością. Zanim weszli do izby, zmusił się, żeby stanąć prosto i wsparł na lasce.

   Obydwaj pigmeje zatrzymali się przed nim skłaniając głowy tak nisko, że ich pyski niemal znalazły się w dymiących jeszcze miskach.

Bóg składa wam dzięki. Wasza ofiara została przyjęta – powiedział stary człowiek.

   Nie umiał poznać, czy naprawdę rozumieli jego klekotliwą próbę odtworzenia ich języka. Lekko drżąc poklepał ich po łuskowatych głowach. Wyprostowali się i odeszli swoim szybkim, ślizgającym się krokiem. W misach błyszczały plamy tłuszczu odbijając promienie słońca wpadające przez okno.

   Runął z powrotem na łóżko i – zapadł znów w ten sam sen: pigmeje przychodzą do niego, a on nie ma dla nich cierpliwości, lecz nienawiść. Daje upust swemu długo tłumionemu wstrętowi i pogardzie, wali po głowach laską i wypędza w końcu ich i całą tę rasę na zawsze z planety. Odeszli. Lazurowe słońce i błękitne dżungle należą tylko do niego; może żyć tam, gdzie nikt go nie znajdzie i nie będzie mu się naprzykrzać. Może nareszcie umrzeć tak lekko, jak lekko spada liść z drzewa.

   Zdał sobie sprawę, że marzenie pierzchło. Splótł dłonie tak mocno, że aż kłykcie wyszły mu jak kocie łby, i odkaszlnął krwią. Trzeba się będzie pozbyć misy z wnętrznościami.

   Następnego dnia, o milę od chaty wylądował statek kosmiczny.

   Lądownik terenowy posuwał się z trudem krętą leśną drogą. Pod mistrzowską ręką Barneya Brangwyna na kierownicy pojazd jechał tak szybko, jak się dało. Otaczała ich zewsząd gęsta roślinność o posępnym, sinym zabarwieniu, które cechowało większość żywych organizmów na planecie Kakakakaxo.

Żaden z was nie ma zdrowej, rumianej cery – zauważył Barney, przenosząc spojrzenie z drogi na twarze towarzyszy, na których tańczyły błękitne światła.

   Na fizjonomiach trzech członków Planetarnej Misji Ekologicznej kładły się niebieskie cienie. Dawały one złudzenie chłodu, chociaż było tu w strefie równikowej i ze słońcem Cassivelaunus stojącym w zenicie przyjemnie ciepło, jeśli nie gorąco. Otaczająca dżungla rosła gęsto, z nieomal tropikalną bujnością, krzewy aż uginały się pod ciężarem listowia. Dziwne uczucie budziła w nich myśl, że jechali do człowieka, który żył w tym nie zachęcającym otoczeniu od prawie dwudziestu lat. Teraz, kiedy już znaleźli się na miejscu; łatwiej było zrozumieć, dlaczego uważano go powszechnie za bohatera.

Gdyby jacyś zieloni pigmeje chcieli nas podglądać, jest za czym się chować – powiedział Tim Anderson, przyglądając się badawczo mijanym zaroślom. – Miałem nadzieję, że zobaczę jednego czy dwóch.

   Barney zachichotał, słysząc niepokój w głosie młodszego towarzysza.

Pigmeje chyba jeszcze nie pozbierali się po hałasie, jakiego narobiliśmy podczas lądowania – powiedział. – Zobaczymy ich prędzej, niż myślisz. Kiedy dożyjesz mojego sędziwego wieku, Tim, będziesz się mniej palił do spotkania z miejscowymi ważniakami. Pogromcami na każdej planecie są na ogół najwięksi krzykacze – ipso iacto, jak mówią prawnicy.

   Umilkł na czas pokonywania wąwozu i zręcznie wjechał dużym pojazdem pod przeciwległy stok.

Sądząc z faktów, najbardziej zwariowany na Kakakakaxo jest jej klimat – rzekł Tim. – Zaledwie sześćset czy siedemset mil na północ i południe stąd biorą początek lodowce, które ciągną się do samych biegunów. Dobrze, że nasza robota ogranicza się do zbadania bezpieczeństwa planety dla osadników – nie chciałbym tu mieszkać, z pigmejami czy bez. To, co zobaczyłem, zupełnie mi wystarcza.

Koloniści zwykle nie mają alternatywy – zauważył Craig Hodges, dowódca misji. – Przyjadą, w jakimś stopniu przymuszeni – czynnikami ekonomicznymi, uciskiem, nędzą, czy potrzebą lebensraumu, ponurymi koniecznościami, które przeganiają nas z miejsca na miejsce.

Ależ z was radosna para! – wykrzyknął Barney. – Dobrze, że chociaż Papie Dangerfieldowi podoba się tutaj! Stawiał czoło Kakakakaxo przez 19 lat, bawiąc się w Boga i mamkę tych pigmejow!

Przede wszystkim rozbił się tu przypadkiem i musiał się przystosować – powiedział Craig, niechętnie dając się wytrącić z melancholii, w którą zawsze popadał, kiedy PME stawała w obliczu tajemnicy nowej planety.

Jakże wspaniale się przystosował! – wykrzyknął Tim. – Papa Dangerfield, Bóg Bezkresnego Końca Świata! Był jednym z bohaterów mojego dzieciństwa. Aż trudno mi uwierzyć, że go poznamy.

Większość legend, jakie narosły wokół niego, pochodzi z Droxy stwierdził Craig. – To znaczy z miejsca, gdzie powstaje połowa tego całego jarmarcznego przereklamowania we wszechświecie. Osobiście nie jestem przekonany co do tego faceta, chociaż może się okazać dobrym źródłem informacji. Pamiętaj, Tim, że nie przyjechaliśmy tu po autograf.

I na pewno będzie dobrym informatorem – rzekł Barney, jadąc skrajem rododendronowych zarośli. – Oszczędzi nam ładny kawał roboty. W ciągu dziewiętnastu lat – jeśli jest chociaż w przybliżeniu takim, jakim go zachwalają – powinien był zgromadzić masę materiału o bezcennej dla nas wartości.

   PME rzadko dostawała proste zadania. Kiedy ta trzyosobowa załoga lądowała na nie zbadanej planecie, takiej jak Kakakakaxo, musiała sklasyfikować potencjalne niebezpieczeństwa i dokładnie ustalić rodzaj oporu, z jakim mogliby się spotkać koloniści ze strony jakiegokolwiek wyższego gatunku zamieszkującego planetę. W galaktyce aż się roiło od różnych wyższych rodzajów, którymi równie dobrze mogły być ssaki, gady, owady, rośliny, minerały, jak i wirusy. Nierzadko były one niesforne do tego stopnia, że aby człowiek mógł przybyć, trzeba je było całkowicie wytępić i to w taki sposób, by jak najmniej zakłócić ekologiczną równowagę planety.

   Podróż zakończyła się nieoczekiwanie. Byli zaledwie milę od statku, kiedy dżungla z jednej strony lądownika ustąpiła miejsca skale tworzącej podnóże stromej i zalesionej góry. Minąwszy wysoką skalną ostrogę, zobaczyli przed sobą wioskę pigmejów. Kiedy Barney zahamował i wyłączył silnik, siedzieli jeszcze przez chwilę w ciszy, obejmując wzrokiem krajobraz.

   Ich przybycie wywołało gwałtowne poruszenie pod drzewami.

A oto i komitet powitalny – powiedział Craig. – Lepiej zejdźmy i zróbmy przyjazny wyraz twarzy. Bóg wie, co oni sobie pomyślą o twojej brodzie, Barney. Na wszelki wypadek włącz swój miotacz.

   Cała trójka została otoczona, gdy tylko zeskoczyła na ziemię. Pigmeje poruszali się gwałtownie i szybko, okrążając ekologów. Chociaż wyglądało na to, że pojawiają się ze wszystkich stron, najwyraźniej bez uprzednio ustalonego planu, zaledwie parę sekund zajęło im utworzenie pierścienia wokół intruzów. I pomimo całej ich szybkości mieli w sobie coś ukradkowego; jakaś groźba czaiła się w ich pośpiechu. Były z nich paskudne stwory. Poruszali się jak jaszczurki i skóra ich była podobna do skóry jaszczurki – zielona i cętkowana, z wyjątkiem miejsca pod grzbietem, gdzie przechodziła w chropowate łuski. Co do wzrostu pigmejów, to żaden z nich nie mierzył więcej niż metr dwadzieścia. Byli czteronożni i dwuręczni. Głowy, osadzone na bezszyjnym ciele, przypominały łby kajmanów o długiej, okrutnej paszczy i piłowatych zębach. Te głowy obracały się teraz z boku na bok, jak wieżyczki na czołgach wypatrujące nieprzyjaciela.

   Otoczywszy ekologów pigmeje zamarli w bezruchu. Opuściła ich inicjatywa. Ich workowate gardła tętniły mocnym pulsem. Craig wskazał na jedną z głów stojących przed nim i powiedział:

Witajcie! Gdzie jest Papa Dangerfield? Nie mamy zamiaru zrobić wam nic złego, chcemy tylko zobaczyć Dangerfielda. Zaprowadźcie nas do niego.

   Powtórzył to samo w języku galingua.

   Pigmeje ożywili się, poczęli otwierać paszcze i rechotać. Dookoła wybuchł podniecony klek-klek-klekot. Od stworów dolatywał intensywny zapach ryb. Żaden z nich nie wystąpił z czymś, co można było uważać za odpowiedź. Fala podniecenia, która po nich przeszła, jeśli to w ogóle było to, uwydatniła ich groźny wygląd. Krępe ciała może by i były komiczne, gdyby nie mocne nogi i uzbrojone paszcze, na widok których nikomu nie było do śmiechu.

Ależ to są zwierzęta! – wykrzyknął Tim. – Spójrzcie na nich wypróżniają się pod siebie na stojąco, jak bydło. Nie mają w sobie ani cienia dumy, której można by oczekiwać nawet od prymitywnego dzikusa. Nie mają na sobie nic, co by przypominało ubranie. Nie są nawet uzbrojeni!

Nie mów tak, dopóki się dobrze nie przyjrzysz ich szponom i zębom – pogodnie odparł Barney.

   W głosie młodszego towarzysza wyczuł odrazę, a wiedział, jak często kryje się pod nią strach. Sam czuł ciekawość i suche napięcie, zrodzone nie tyle z myśli o pigmejach, ile z faktu, że oto ich trzech znalazło się w nieznanym świecie, bez poprzedników, którzy mogliby ich weń wprowadzić; jeśli kiedyś przestanie odczuwać to napięcie, będzie się już nadawał na emeryturę.

Ruszamy powoli do przodu – powiedział Craig. – Jeśli będziemy tu tak stać, nic dobrego z tego nie wyniknie. Dangerfield powinien być gdzieś w pobliżu, co daj Boże.

   Okrążeni przez klekocących im przy udach krokodylogłowych, członkowie PME zaczęli posuwać się w kierunku osady, leżącej przed nimi jak szachownica niebieskich plam słońca i cienia. Ten manewr nie podobał się pigmejom, którzy podnieśli jeszcze większą wrzawę, chociaż bez sprzeciwu schodzili z drogi. Trajkocząc, trzepali ozorami z góry na dół w długich pyskach. Podążając za Craigiem, Barney i Tim trzymali ręce na broni u boku, gotowi na wszystko.

   I tak weszli do wioski. Leżała wśród drzew, z jednej strony ograniczona skalną ścianą. W listowiu drzew kolonia wesoło upierzonych ptaków, niewątpliwie jakiś rodzaj tkaczy, uplotła zwarty dach z lian, pnączy, liści i gałązek. Pod taką osłoną, na ziemi zasłanej łajnem, stały prymitywne chatki pigmejów, które były zaledwie kwadratami rogoży uplecionej z trzcin i podpartymi z jednej strony, żeby utworzyć wejście. Wyglądało to wszystko jak zdemolowany biwak.

   Na zewnątrz tych ponurych legowisk stały przywiązane pokryte futrem zwierzęta, drepcząc wewnątrz kół wyznaczonych przez długość powroza i nawołując się nawzajem. Ich miauczące pokrzykiwania, urywany ptasi świergot i rechot krokodylich łbów tworzyły razem piekielny harmider. A nad tym wszystkim unosił się fetor gnijących ryb.

Spora porcja lokalnego kolorytu – zauważył Barney. – Nie wydaje wam się, że te uwiązane zwierzęta są tu czymś osobliwym?

   Przeciwieństwem tego ponurego widoku była skalna ściana, ozdobnie rzeźbiona w gmatwaninę stylizowanych liści i skomplikowane formy geometryczne. Ornament piął się na wysokość mniej więcej dwunastu metrów i był równie pomysłowy, co harmonijny. Dopiero później ekologowie zauważyli surowość jego wykończenia, ale na odległość górował on wyraźnie nad wioską. Podchodząc bliżej zobaczyli, że zdobiona powierzchnia jest fasadą wykutego w litej skale i całkowicie wykończonego budynku z drzwiami, korytarzami, pomieszczeniami i oknami, przez które pigmeje obserwowali ich poczynania z beznamiętną ciekawością.

Zaczyna to na mnie robić wrażenie – zauważył Tim, przyglądając się wzorom na skale. – Jeśli te straszydła potrafią stworzyć coś tak kunsztownego, jest jeszcze dla nich nadzieja.

Dangerfield! – zawołał Craig, kiedy następna próba porozumienia się z pigmejami zawiodła. Jedyną odpowiedzią był wrzask ptaków.

   Pigmeje coraz mniej interesowali się mężczyznami. Już nie napierali na nich z tak bliska, a kilku umknęło z jaszczurczą szybkością z powrotem do swych legowisk. Patrząc ponad tłumem guzowatych głów, Barney wskazał na przeciwległy skraj wioski. Wsparta o ciemnobrązową skałę urwiska, stała tam sporych rozmiarów chata, zbudowana z tego samego lichego materiału co siedziby pigmejów, ale postawiona staranniej i mniej prymitywnie pomyślana.

   Kiedy ekologowie patrzyli na nią, w drzwiach pojawiła się wycieńczona ludzka postać. Zaczęła iść w ich kierunku, opierając się na grubym kiju.

To Dangerfield! – wykrzyknął Barney. – To musi być on. Z informacji, jakie posiadamy, wynika, że żadna inna ludzka istota nie mieszka na całej tej barbarzyńskiej planecie.

   Dreszcz podniecenia przebiegł ciało Tima. Papa Dangerfield był legendą w tym rejonie zamieszkanej galaktyki. W rezultacie przymusowego lądowania na Kakakakaxo dziewiętnaście lat temu, Dangerfield stał się pierwszym człowiekiem, który zawitał do tego niezachęcającego światka.

   Pomimo że odległa tylko o piętnaście lat świetlnych od Droxy jednego z wielkich międzygwiezdnych ośrodków handlu i rozrywki Kakakakaxo była na uboczu szlaków handlowych. Dlatego też Dangerfield musiał przeżyć sam aż dziesięć standardowych lat z pigmejami, zanim ktoś się napatoczył z propozycją pomocy. Ale wtedy było już za późno – jad samotności stał się swoim własnym antidotum. Uparciuch nie chciał się stąd ruszyć. Twierdził, że tubylcze plemiona pigmejów potrzebowały go. Tak więc pozostał tam, gdzie był Królem Krokodylego Ludu, Ojcem Liliputów – jak ujmowały to gazety na Droxy, uwielbiające duże litery i bezsensowne tytuły.

   Teraz, klekocząc zgodnym chórem, pigmeje rozstępowali się przed Dangerfieldem, który zbliżał się do załogi PME. Wielu już czmychnęło, obojętnych na to, co przekraczało ich możliwości pojmowania. W pochylonej postaci, wpatrzonej w ekologów z obawą, trudno było rozpoznać młodego, opalonego na brąz tytana, którego przedstawiały komiksy na Droxy. Ze szczupłej, sardonicznej twarzy o potężnym haczykowatym nosie zrobiła się jej własna karykatura. Siwe włosy były długie i brudne. Pokryte guzami, ściskające kij dłonie usiane były plamami wątrobowymi. Był to z pewnością Dangerfield, chociaż wygląd jego wskazywał na to, że legenda przeżyje swego bohatera.

Jesteście z Droxy? – zapytał skwapliwie w języku galingua. Przyjechaliście, żeby nakręcić ze mną jeszcze jeden trójwymiarowy film? Bardzo się cieszę z naszego spotkania. Witajcie na nieujarzmionej planecie Kakakakaxo.

   Craig Hodges wyciągnął dłoń.

Nie przybyliśmy z Droxy – powiedział. – Mamy swoją bazę na Ziemi, chociaż większość czasu spędzamy z dala od niej. Nie jesteśmy też ekipą filmową – nasza misja ma charakter raczej praktyczny.

Powinniście nakręcić trójwymiarowy film, zbilibyście na tym fortunę. Więc co tu właściwie robicie?

   W miarę, jak Craig przedstawiał siebie i swoją załogę, zachowanie Dangerfielda w widoczny sposób stawało się coraz mniej serdeczne. Ze złością mamrotał pod nosem o intruzach, którzy z butami wtargnęli w jego życie.

Niech pan zajdzie do naszego pojazdu napić się z nami – zaproponował Barney. – Mamy trochę dobrego aldebarańskiego wina. Chyba jest pan zadowolony, że może pan z kimś porozmawiać.

To miejsce należy do mnie – awanturował się stary człowiek, machając kijem nad obskurną przesieką. – Nie mam pojęcia, co wy ludzie tutaj robicie. To ja podbiłem Kakakakaxo. Bóg Krokodylego Ludu tak mnie nazywają.

   I jak gdyby zdanie Barneya o winie dopiero do niego dotarło, zaczął iść w kierunku lądownika, nie przestając mówić.

Gdybyście tak, jak dzisiaj, wepchnęli się tutaj dwadzieścia lat temu, pigmeje rozerwaliby was na strzępy, na drobne kawałki. Ja ich ujarzmiłem! Żadna żyjąca istota nie dokonała tego, co ja. Na Droxy nakręcono filmy o moim życiu – taki jestem ważny. Nie wiedzieliście tego?

   Jego zapadnięte oczy spoczęły na Timie Andersonie.

Nie wiedziałeś o tym, młodzieńcze?

   Tim unikał spojrzenia starego człowieka.

Zostałem wychowany na tych filmach, sir. Nakręcono je w starej Wytwórni Filmów Trójwymiarowych Melmoth.

Tak, tak, tak właśnie się nazywała. A wy nie pracujecie tam. Dlaczego oni już nie przyjeżdżają, no dlaczego?

Chyba czytałem gdzieś, że zbankrutowali parę lat temu.

   Tim pragnął powiedzieć temu wymizerowanemu reliktowi, że Dangerfield, Daleko Rzucony Ojciec, ten kosmiczny Schweitzer, był jednym z bohaterów jego chłopięcych lat, tytanem, pod wpływem którego po raz pierwszy poczuł nieodpartą pokusę podróży kosmicznych. Chciał powiedzieć, że to bolało, patrzeć na taką smutną konfrontację legendy z rzeczywistością. Oto był kolos we własnej osobie – chełpiący się swoją przeszłością, do tego jeszcze skomląc.

   Podeszli do lądownika. Dangerfield utkwił wzrok w zgrabnej osłonie boku, pod którą widniał szary napis: Planetarna Misja Ekologiczna. Po chwili zwrócił się wojowniczo do Craiga.

Kim wy jesteście? Czego tu chcecie? Mam i bez was dosyć kłopotów.

Jesteśmy zespołem naukowym, panie Dangerfield – pojednawczo powiedział Craig. – Nasze zadanie polega na zebraniu danych. Prawie nic nam nie wiadomo o warunkach życia i ekologii tej planety, gdyż nigdy nie była ona należycie zbadana. Naturalnie, chcielibyśmy bardzo zapewnić sobie pańską pomoc, musi pan być kopalnią informacji...

Nie odpowiem na żadne pytania! Nigdy nie odpowiem. Sami będziecie musieli się dowiedzieć wszystkiego, czego chcecie. Zżera mnie choroba – i ból. Ledwo chodzę. Potrzebuję doktora, lekarstw... Czy jesteś lekarzem?

Mogę panu podać środek przeciwbólowy – odparł Craig. – I gdyby pan pozwolił mi się zbadać, może mógłbym się zorientować, na co pan jest chory.

   Dangerfield machnął ze złością ręką.

Nie potrzebuję, żeby ktoś mi mówił, co się ze mną dzieje warknął. – Znam wszystkie choroby, jakie są na tej przeklętej planecie. Mam fifiny, ot co, i proszę was tylko i wyłącznie o jakiś środek na uśmierzenie bólu. Jeśli nie przyjechaliście po to, by mi pomóc, lepiej się wynoście!

A właściwie co to takiego te fifiny? – spytał Barney.

Nie twoja sprawa. Nie są zaraźliwe, jeśli o to ci chodzi. Jeżeli jesteście tu tylko po to, żeby zadawać pytania, precz stąd! Pigmeje będą się mną opiekować, tak jak ja o nich zawsze dbałem.

   Dangerfield odwrócił się, żeby odejść, ale zachwiał się i byłby upadł, gdyby Tim nie podbiegł i nie chwycił go za ramię. Stary człowiek strząsnął rękę, która go podtrzymywała, i szybkim krokiem zaczął iść z powrotem przez polanę tak szurając nogami, że uwiązane zwierzęta uciekały na całą długość powrozu.

   Tim dogonił go i położył dłoń na ramieniu.

Możemy panu pomóc – powiedział błagalnie. – Niech pan będzie rozsądny. Potrzebuje pan medycznej pomocy, której jesteśmy w stanie udzielić.

Nigdy nie korzystałem z niczyjej pomocy, więc i nie potrzebuję jej i teraz. A co więcej, z zasady nie bywam rozsądny.

   Pełen sprzecznych uczuć, Tim wrócił. Ujrzał kamienną twarz Craiga.

Powinniśmy mu pomóc – powiedział.

On nie pragnie pomocy ani od ciebie, ani od kogokolwiek innego – odparł niewzruszenie Craig.

Ależ on cierpi!

Bez wątpienia, a ból odbiera mu rozsądek. To by tłumaczyło nie przyjemną mieszaninę obelg i poniżenia. Ale on jest nadal sobą i ma swój własny sposób postępowania. Nie mamy prawa zajmować się nim wbrew jego woli.

Może on umiera – rzekł Tim. – A ty nie masz prawa być tak cholernie obojętny.

   Rzucił na Craiga wyzywające spojrzenie, które tamten odwzajemnił, po czym szybko oddalił się, odpychając paru pigmejów, którzy pozostali jeszcze na placu boju. Dangerfield po drugiej stronie wyrębu spojrzał raz jeszcze za siebie i zniknął w chacie. Barney chciał pobiec za Timem, ale Craig go zatrzymał.

Zostaw go – powiedział cicho. – Niech mu minie złość. Barney popatrzył przyjacielowi prosto w oczy.

Nie przymuszaj chłopaka siłą – powiedział. – On nie ma takiego pokręconego podejścia do życia, jak ty. Bądź dla niego wyrozumiały, Craig.

Wszyscy musimy się uczyć, a czym prędzej, tym lepiej – zauważył smętnie Craig.

   Po czym, zmieniając ton, powiedział:

Dla jakiegoś powodu, który przyjdzie nam jeszcze odkryć, Dangerfield nie jest chętny do współpracy. Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie niezrównoważonego, co oznacza, że niedługo może zmienić zdanie i zaoferować nam pomoc. Chciałbym bardzo zobaczyć jakieś metodyczne notatki z jego dziewiętnastoletniego pobytu tutaj. Byłby to pożyteczny dokument, chociażby z punktu widzenia psychologii.

Na mój rozum z niego jest stary nicpoń i uparciuch – rzekł Barney, potrząsając głową.

Co jest oznaką słabości. Dlatego właśnie schlebianie mu nie było mądre ze strony Tima. Dangerfield zawziął się jeszcze bardziej. Nie zwracajmy na niego uwagi, a sam do nas przyjdzie. Tymczasem będziemy pracować bez niego i skończymy badanie próbek gleby. Przede wszystkim musimy ustalić poziom inteligencji pigmejów pod kątem oporu, jaki mogliby stawiać kolonistom. Może mają też parę jakiś nietypowych, a interesujących cech.

   Barney wsadził ręce do kieszeni i przyjrzał się baczniej ubogiej osadzie. Zrobiło się ciszej i słychać było przepływającą nie opodal rzekę. Pigmeje rozproszyli się; niektórzy leżeli bez ruchu w swoich nędznych budach, wystawiając pyski, otoczeni jakby mgiełkami niebieskiego światła odbijającego się od łuskowatej skóry.

Na oko zaryzykowałbym twierdzenie, że pigmeje są podludźmi zauważył Barney wyjmując z brody owada, który spadł z góry, z zadaszających drzew. – Myślę też, że jest to ostatnie stadium ich ewolucyjnego rozwoju. Mają ograniczony rozwój czaszki, brak im przeciwstawnego kciuka i nie noszą nic przypominającego ubranie, co oznacza brak wszelkich hamulców seksualnych, jakich można by oczekiwać po kulturze typu Y. Według mojej pobieżnej oceny, Craig, jest to stagnacja Y gamma.

   Craig przytaknął, uśmiechając się jakby z tajonym zadowoleniem.

To znaczy, że masz takie samo zdanie o tej skalnej świątyni co ja – powiedział, kierując wzrok ku bogactwu rzeźbień widocznemu pomiędzy drzewami.

Sądzisz, że pigmeje nie mogliby tego zbudować? – spytał Barney.

   Craig kiwnął swoją dużą głową.

Poziom kulturalny krokodylich łbów jest o wiele niższy niż sugeruje to tego rodzaju architektura. One są jej strażnikami, nie twórcami. Co naturalnie oznacza, że istnieje – lub istniał na Kakakakaxo – inny, wyższy gatunek, który może się okazać nie tak rzucający się w oczy jak pigmeje.

   Craig był człowiekiem rzetelnym, ale powściągliwym i nie zdradzał zbytniej emfazy. Ale Barney, który orientował się, co dzieje się w czaszce jajogłowego przyjaciela wiedział, że ma on zwyczaj bagatelizowania ważnych kwestii, kiedy przeżuwał jakiś problem podniecający jego intelektualną ciekawość. Zdając sobie z tego sprawę, nie drążył już dalej tematu i odłożył go na później. Skierował rozmowę na inne tory. Jak na taki masywny okaz męskiego rodu, Barney miał w sobie zdumiewającą delikatność, co prawda ciasnota małego statku kosmicznego była dobrą szkołą wrażliwości.

Zamierzam rzucić okiem na te puchate zwierzątka, które krokodyle głowy trzymają przywiązane przed chatami – odezwał się. – Intrygują mnie te stworzenia. Może moglibyśmy któreś oswoić.

Bądź ostrożny – przestrzegał go Craig. – Mam wrażenie, że krokodyle łby mogą nie być zachwycone twoim wścibstwem. Te stworzenia być może wcale nie są oswojone – pigmeje nie wyglądają na rasę miłośników zwierząt.

Jeśli nie są to zwierzęta domowe, to na pewno też i nie hodowlane. Śmierdzi tu tak, jakby pigmeje żywili się wyłącznie rybami, nie sądzisz?

   Barney szedł wolno między prymitywnymi chatami. Patrzył pod nogi, żeby nie nadepnąć na wystające pyski pigmejów, leżące na ziemi jak ułamane gałęzie. Nie poruszyły się nawet, kiedy przechodził, tylko puls łomotał im w gardłach. Na zewnątrz większości legowisk stało uwiązanych za tylne nogi po dwoje zwierząt. Jedno ze stworzeń, szare i puszyste, ze spłaszczonym pyszczkiem pekińczyka, było prawie wzrostu pigmejów; drugie, o okrągłym pysku, z brązowym futerkiem i wesołą żółtą grzywą, dwa razy mniejsze od niego, przypominało miniaturowego niedźwiadka. Zarówno pekińczyki, jak i niedźwiadki miały małe, czarne, małpie łapki, z których wiele uniosło się, jakby błagalnie, gdy ekologowie się zbliżali.

Są dużo sympatyczniejsze od ich właścicieli – powiedział Craig.

   Nachylił się i ostrożnie wyciągnął rękę do jednego z niedźwiadków. Ten skoczył naprzód i chapnął Craiga, przymilnie jazgocząc.

Czy myślisz, że oba gatunki – pekińczyki i niedźwiadki – walczą ze sobą? – spytał Barney. – Zauważyłeś, że uwiązane są tak daleko od siebie, żeby nie mogły się stykać? Niewykluczone, że odkryliśmy jakąś miejscową odmianę walki kogutów.

Krwawe sporty pasowałyby do wyglądu pigmejów – odpowiedział Craig – ale nie leżą w charakterze tych stworzeń. Spójrz tylko na nie – wojownicze jak baranki! Nawet ich siekacze są tępe. Natura nie dała im żadnej broni!

A propos zębów, żywią się one tym samym pokarmem, co ich panowie – zauważył Barney. – Ale czy dzieje się tak z ich własnej woli, czy z konieczności, będziemy musieli się dowiedzieć.

   Wskazał na gnijące ości, stosy rybich głów i łusek, na których z nieszczęśliwymi minami siedziały zwierzątka. Mieniące się jak tęcza żuki pierzchały wśród padliny spod samych prawie stóp Barneya.

Spróbuję wziąć jednego z pekińczyków do lądownika – zaproponował. – Warto byłoby przyjrzeć mu się z bliska.

   Kątem oka widział oddalony o jakieś trzy metry pysk pigmeja wystający z legowiska. Nie spuszczając z niego oka, pochylił ,się nad pekińczykiem usiłując poluzować mocno naciągnięty rzemień, który trzymał zwierzę na uwięzi. Na ten widok wszystkie stworzenia w pobliżu, duże i małe, podniosły radosną wrzawę. W tej samej chwili warujący pigmej poruszył się.

   Jego szybkość była zdumiewająca. Sekundę przedtem ledwo go było widać z barłogu – teraz skoczył na Barneya chwytając go pazurami za rękę i obnażając zębiska przed samą jego twarzą. Było jasne, że gad, chociaż niewielkiego wzrostu, z łatwością mógłby przegryźć Barneyowi kark. Wlepił teraz w niego swoje żółte, wściekłe oczy.

Nie strzelaj, bo będziemy ich mieli wszystkich na karku! – rzucił Craig, gdy ręka Barneya powędrowała w stronę miotacza.

   Prawie natychmiast zostali otoczeni przez klekoczących z podnieceniem i pchających się jeden przez drugiego pigmejów. Gady wydawały typowe dla siebie dźwięki, mieląc ozorami w nieruchomych paszczach.

   Pigmeje zbili się w wyraźnie wrogi tłum, nie podejmowali jednak żadnych prób ataku na Craiga i Barneya. Nagle jeden z nich wysunął się do przodu. Machając krótkimi górnymi łapami, rozpoczął przemowę.

Widzę tu pewne cechy prymitywnego modelu mowy – zauważył chłodno Craig. – Spróbujmy handlu wymiennego za twojego ulubieńca, Barney, skoro już przyciągnęliśmy ich uwagę.

   Zapuścił rękę w jedną z kieszeni podręcznego ekwipunku i wydobył naszyjnik z dużych kamieni, w których tańczyły spirale światła – delikatne wewnętrzne sprężynki pod wpływem ruchu powodujące nieustanną zmianę barwy. Był to rodzaj bawidełka, za które można było zyskać odrobinę zaufania na każdej prawie cywilizowanej planecie. Craig wyciągnął rękę z naszyjnikiem w kierunku pigmeja, który wygłaszał mowę.

   Przywódca pigmejów przyjrzał się naszyjnikowi badawczo, ale krótko, po czym powrócił do swojej oracji. Stanowczo nie przedstawiał on dla niego żadnej wartości. Craig na migi wyjaśnił zastosowanie naszyjnika i dał do zrozumienia, że wymieniłby go na jednego z niedźwiadków. Chociaż zwierząt tych było mnóstwo, ich właściciele nie wykazywali ochoty rozstania się z którymkolwiek z nich. Craig wsadził błyskotkę do kieszeni i wyciągnął lusterko.

   Było to coś, co zawsze bez pudła podniecało ciekawość prymitywnych plemion – a jednak pigmeje pozostali niewzruszeni. Widząc, że kryzys minął, wielu z nich zaczęło znikać, pomykając na swój jaszczurczy, nerwowy sposób. Craig schował z powrotem lusterko i wydobył gwizdek.

   Kunsztowna zabawka miała kształt srebrnej ryby z otwartym pyszczkiem. Prowodyr pigmejów wyrwał ją Craigowi z ręki pozo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin