Szczęsna Anna - Jutro pachnie cynamonem.pdf

(1185 KB) Pobierz
Anna Szczęsna
JUTRO PACHNIE
CYNAMONEM
Mojej Mamie, która nigdy do niczego mnie nie zmuszała
Rozdział 3
Listopad czaił się za progiem, a ona nie miała swojego kąta, pracy ani
chłopaka, którego miłość dotychczas wydawała się jedynym, stałym i
pewnym uczuciem na tej ziemi. Mogło się palić i walić, wielki mete-
oryt mógł uderzyć w niebieską planetę, a oni mieli trwać w objęciach
do końca. To przekonanie okazało się jednak mrzonką.
Do tej pory była jakby zamknięta w bańce mydlanej, chroniona przed
wszelkimi zawirowaniami, pechem i zwykłym ludzkim nieszczęściem.
Miała wszystko i wydawało się jej, że to naturalny stan rzeczy, a potem
ta iluzja rozwiała się bez śladu. Nie było żadnej wielkiej miłości.
Nastąpiła katastrofa.
Teraz bezcelowość jej egzystencji dawała się ostro we znaki. Nadal
nie mogła poradzić sobie z tym, co się stało. Miała żal do siebie, do
niego, do wszystkich, ale nie zmieniało to faktu, że życie niecierpliwie
stało, tupało nogą i wydawało się krzyczeć: „kiedy zajmiesz się mną
wreszcie?". Prozaiczne czynności i obowiązki nie miały tyle taktu, by
poczekać, aż przestanie płakać. Nie. Czas pędził jak szalony, a ona nie
młodniała. Była w punkcie wyjścia. Co robić, gdy poukładana dotąd
codzienność zamienia się w chaos? Spakowała manatki i pobiegła
schronić się w różowym pokoiku, w którym spędziła pierwszych
dziewiętnaście lat swojego życia.
Ojciec próbował nieudolnie pomagać. Wspierał i współczująco
głaskał po ramieniu, zaparzał niezliczone litry herbaty, jak kiedyś,
podczas przygotowań do matury, ale po wyjściu z pokoju rozkładał
bezradnie ręce i bez słowa pogrążał się w rozwiązywaniu krzyżówek.
Gdyby tylko była z nimi mama, na pewno wszystko by się ułożyło. A
tak...
Pewnego deszczowego dnia, gdy snuła się po mieszkaniu, wyglądając
jak siedem nieszczęść, usłyszała dzwonek
do drzwi. Chcąc nie chcąc, zgarnęła włosy na karku poroz-ciąganą
gumką, zrzuciła znoszone kapcie króliki i przetarła zaczerwienione
oczy.
- Dzień dobry, mam polecony do pani Wiktorii Baltazar.
Zaczerwieniła się. Tak bardzo przyzwyczaiła się do
myśli, że zmieni nazwisko, że zapomniała, jak brzmi i jak nienawidzi
swojego prawdziwego. Kojarzyło jej się z bajką i przez to wydawało
się jej, że nikt nie traktuje jej poważnie.
- To ja, a co ma pan dla mnie?
Podejrzliwie przyglądała się niewinnie wyglądającej, grubej kopercie
z kolorowym logo markowego sklepu internetowego, którą trzymał w
dłoniach młody listonosz. Gdyby nie była tak zajęta rozpaczaniem i
rozpamiętywaniem przeszłości, być może zwróciłaby uwagę na to, jaki
jest przystojny. Jednak zamiast tego maznęła podpis, zamknęła drzwi i
powędrowała do swojego pokoju, pociągając stopami. List wylądował
na stoliku z całą stertą przykurzonych reklam. Na co jej kolejna para
kolczyków? W najbliższym czasie nie będzie miała się dla kogo stroić.
Gdy usłyszała, że ojciec wrócił, schowała się pod kocem. Nic nie
wywabi jej ze schronienia, nawet zapach świeżych bułek.
Z ociąganiem otworzyła jedno oko, gdy skrzypnęły drzwi. Coś
miękkiego spadło na podłogę, ale nie zauważyła, co to było.
Zmarszczyła czoło i odwróciła się w stronę ściany. Z ulgą
zarejestrowała odwrót taty. Wycofał się niemal bezgłośnie. Nagle
poczuła drobne tuptanie po łydkach. Niechętnie, z pewną obawą,
uniosła głowę i spojrzała prosto w oczy kosmity. Tak jej się przez
chwilę wydawało, zanim oprzytomniała na tyle, by stwierdzić, że
kosmita wygląda nie jak zielony ufoludek z czułkami, ale jak naj-
zwyklejszy pod słońcem, słodki jak kilogram cukru kotek.
Zwierzątko miauknęło i uderzyło chłodnym nosem w jej brodę. Mała
czarna kupka zwichrowanego nieszczęścia najspokojniej w świecie
nasikała jej na kołdrę.
-Fuuuuuj...
To było jak kopniak. Podniosła swoje szanowne, rozleniwione i
zranione cztery litery, złapała kociaka pod pachę i ruszyła na
poszukiwanie ojca. Chciała oddać nieproszony, miauczący podarek.
Kiedy jednak pod palcami wyczuła niespokojne bicie serca, coś w niej
drgnęło. Jakieś ciepło rozlało się wokół jej serca i obudziło chęć
zaopiekowania się tym maleństwem, które było tak miękkie i deli-
katne.
Ciemny korytarz, kuchnia ze stertą brudnych naczyń, zgaszone
światło w łazience i pusty pokój z kolekcją rozwiązanych krzyżówek w
każdym kącie. Winowajca zniknął. Zamiast niego znalazła leżącą na
ławie, wydartą z zeszytu kartkę z lakoniczną informacją:
Pojechałem ze Zbyszkiem na ryby, będę jutro po południu.
- No pięknie, i co ja mam z tobą zrobić? Ktoś zapomniał o instrukcji
obsługi.
Maleństwo nie czuło się najlepiej w nieporadnym uścisku i pod
obstrzałem spojrzenia pełnego niepewności. Wiło się, głośno
protestując, i próbowało bronić pazurkami cienkimi jak igiełki.
Wypuściła zwierzaka i westchnęła. Umknął z wysoko postawionym
ogonem pod szafkę na telewizor i stamtąd bezpiecznie obserwował
rozwój wypadków. Ogromne błyszczące oczy śledziły każdy ruch
Wiktorii. Nagle dotarło do niej, że ma mnóstwo rzeczy do zrobienia, i
to rzeczy niecierpiących zwłoki, o czym przypominał jej coraz mniej
przyjemny zapach dolatujący nawet do pokoju ojca.
Trybiki w głowie ruszyły do pracy, mieląc to, co się wydarzyło w
ciągu ostatnich kilku tygodni. Okazało się, że od kiedy były ukochany
uświadomił jej, jak bardzo się co do niego myliła, trwała w bagnie
rozpaczy, które uniemożliwiało wykonanie jakiegokolwiek ruchu. I to
na własne życzenie. Jakie to było wygodne; załamać ręce, odrzucić
wszelką odpo-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin