Marian Pilot - Zakaz zwałki.rtf

(551 KB) Pobierz

Pilot Marian

ZAKAZ ZWAŁKI

 

 

Bohu, O, niech ja. Niech ja!... Szmaciarz czy ten od szamba, hycel od padła? Bohu! Ten w kaczy kuper rżnięty z punktu: Bohu. Ogar­ nia cię rozlatanymi łapskami, morda w ciup obleśny: Bohu, ty nie ciemna masa, ty, he, chłopak łebski. Jak, co: wiesz ty i wiem ja. Wiemy obadwa. My, he, rączka-rączka... Tylko, chłopie, z biglem. Chybko!... Z posyłką do gro­ bowego. Z jarmarkiem do Jozefata. Laufrem na dołki... Niech mi ślip wykiszkują! Pod ko­ misariat, pod... pod... podjechać. Gratki na stół trzask (z trzaskiem!), macie. Od obywa­ tela Rzuna, macie! O, niech mnie w to i w tamto grzeją: to myśl, to szpas, to jest ko­ munia chlebem i winem... Ja, proszę obywatel­ stwa, od obywatela Rzuna. Z posyłką. Co? Hiszpańska pomarańcza. Bautista Martínez y Cia, Importación de España, bykiem na skrzyni pisze. O ja... Skrzynka hiszpańskich pomarań­ czy i niemiecka mydelniczka, jak ja się z tym choć na psim cmentarzu pokażę. Kto ja? W rozumek kropnięty, w móżdżek trzaśnięty, ja!? Za jąderka by cię, Rzun, za pesteczki... żeby ci kulawy wół, żeby ślepa kwoka ku- taska, skwarka nie solonego wydziobała razem z pośladem. O ja, Bohu. O, niech ja... O, niech

ja będę pierdolony... Hamuję, że aż zarzuca wóz na krawędź chodnika. Tamten z fiata wy­ chyla głowę i z gębą jeszcze.

Prr, chamie, nie kwil, świni ryju! Suń się. Suń! Stul kołchoź­ nik, bo maluśkie bohuuu! ci tu zaraz... Nie ta­ kiemu przygarażowałem, spytaj, jak mu się sedes nosi! W każdym kiosku klej na porce­ lanę, klej i inne gipsy, a do dziś dnia się nie pozbierał, miej pewność. Idźże, tumanie, idźże... Ciuj, baranie. Przysobaczę. Przy-so-ba-czę... Bo­ hu: stop. Folguj. Żeby nie wyszedł szwank. Bo­ hu: pomaluśku. Broń na sposób japoński: krótki bojowy kijek bambusowy. Folguj. Folga. Nie jest dobrze. Fakt: nie jest tak

dobrze, jak jest źle. Było nie było: jest jak jest. Będzie, jak musi. Mydelnica: tą mydelnicą dokądś. Maszyna taka jaki szofer; mydelnica Rzunowa. Mydelnica; Rzun; mydło. Mydło. Rzun, jak on mnie śliz- nął. Mydło. Gdzie ja widziałem: brudne my­ dło. Spaskudzone: brudu z rąk tym nie zmy­ jesz. Ale spomiędzy palców się wyśliźnie: śśślizg! W ślizgach on jedyny, Rzun. Ja w jego mydelnicy: zmydłę się? Jak on śliznę? O, niech ja. Niech ja... Rakarz? Ścierwiarz? Psiaśmiert- ka?... Bohu. Folguj. Bohu, folga. Zatchnięty, zakrztuszony. Wyjść, myślę, drzwi, myślę. Sie­ dzenie ogarnia biodra, gąbczaste chomąto; kie­ rownica wbija się w brzuch prawie; skurczone nogi wwichnięte pod maskę. Drętwą ręką ko­ łuję wokół klamki, zahaczam o nią zgrabiałymi palcami. Szarpię. Ramieniem wybijam wpół-

uchylone drzwi, wywalam się pokurczony na brotuar. Podźwigam z kucek boleśnie. Chrzęst rozprostowywanych kręgów szyjnych słyszalny jest prawie. Staję na równe nogi.

I coś, co

zaledwie. Co w przestrzale czasu. Poza jego już przestrzenią może. Ziemia wzwicha się; ziemia dęba. Wytacza się ziemia spod stóp. Palce wczepione kurczowo w krawędź uchylo­ nych drzwiczek. Ja. Może to ja tylko. We mnie ten zawał. Bo ta chwila, jeśli była: przeminąć musiała. Ja — w niej ustanowiony ciągle. Uwieszony drzwi wozu, łapię powietrze dycha- wicznie. Drzwiczki wahają się, skrzypią. Trwam tak... Ostrożnie, o drgnienie powieki zaledwie podnoszę potem oczy. Niejasną i w niewidzialnym punkcie roztrgniętą rzeczy­ wistość rozpoznać. W niej się ustanowić. Już wojsko mówi: się unacześnić. Skrawek jezdni, szadź rozmiecionego na jej powierzchni pyłu, wybity ślad ciężarowej opony. Wklepany w as­ falt maciczkowy guzik z wyszczerbionym rąb­ kiem. Od tej szczerbki miałkie jak rys jodłową igiełką pęknięcie kapryśnym skosem przez jezdnię. Przyzwyczajonym okiem w trop, aż do miejsca, gdzie rozrywa, rozpęka się asfalt: wybój, zarzucony pokruszonym bitumem, strzępkami papieru, rozgniecionymi liśćmi, opadłymi z usychającej na skraju trotuaru karłowatej lipki. Z wolna wycofuję spojrze­ nie... Pośrodku jezdni zajeżdża mi widok woj­ skowy gazik, kapral lustruje mnie surowo

i bystro spod zaszmelcowanego daszka roga­ tywki. Targnąwszy głową, uchodzę, gdzie oczy niosą. Plac półokrągły, jak wybity obcasem, przede mną. Wahliwy korowód maszyn (sko­ dy, fiaty, wołgi, trafem czarne wszystkie, sza­ ra jedna jakaś furgonetka) obtacza skwer po­ środku placu, wlecze się i potyka podług chwiejnego rytmu sygnalizacyjnych świateł, czerwone, żółte, czerwone, zielone, zielone, żół­ te, maszyny skręcają w którąś z czterech wy­ lotowych ulic. Z nagła: ¡kurczący pisk bijących w asfalt opon, miga kudłata czarna głowa, cy­ gański chłopak uskakuje spod zderzaków sko­ dy (skoda WH 2029) na trotuar. W każdej z jego rozpostartych rąk patelnia. Wyrzuca ra­ miona w górę, patelnie cygańskie błyskają żółto i biało, biało i żółto. Kierowca WH 2029 porywa się z wozu, wymachuje zaciśniętymi pięściami, fiat WH 0211 zajeżdża go z lewej, kierowca WH 2029 zatrzymuje się, wycofuje powoli do kabiny, z hukiem zatrzaskuje drzwiczki. Cygańczuk: nie ma, nie widać go ani jego patelni. Garaże straży pożarnej roz­ warte szeroko, dwa czerwone strażackie wozy (nr 321, 259) wyprowadzone z nich do połowy, kierowcy rozparci leniwie na swoich miejscach, nie rusza się żaden. Zgrzytliwie jak sieczkar­ nie trzaskają na górnych piętrach gmachu ma­ szyny do pisania. Mocująca się z zamkniętymi drzwiami kwiaciarni siwa kobieta w niebies­ kim ortalionowym płaszczu raz po raz odwra­ ca się w stronę sklepu spożywczego: tam skrył

się Cygan-patelnik? Choć może kobieta przy­ patruje się tylko grubej ekspedientce w roz­ piętym fartuchu: żelaznym pogrzebaczem wywłóczy gruba z głębi sklepu blaszane po­ jemniki z pustymi butelkami od mleka. Bla­ cha drze bruk, brzęczą, terkoczą, tłuką puste butelki. Kobieta w ortalionie stawia torebkę na trotuarze i ujmuje klucze obydwoma ręka­ mi. W oknie wystawowym za jej plecami kak­ tusy, cały kaktusowy zagajnik. Ktoś, starszy mężczyzna w kwiecistej koszuli z krótkim rę­ kawem, z podobnym do policyjnej pały skła­ danym parasolem w ręku, przystaje przed tym oknem na chwilę, rzuca jakieś słowo potrząsa­ jącej drzwiami kobiecie, rusza, by obok, przed magazynem meblowym zatrzymać się znowu; co tam, nie widać, wielkie szyby zamazane cał­ kiem przez padające ukośnie słońce. Zwalony na bruk spiczasty cień wieży kościelnej prze­ suwa się o sekundę, sięga buta mężczyzny, ła­ mie się o obcas, wpełza na pstrokatą skarpetkę. Mężczyzna przedeptuje w miejscu, przez chwilę spogląda na wybity klepsydrowymi krzyżami portal kościoła; porywa się z nagła i młynkując energicznie swoją parasol-pałą, znika za rogiem ulicy. Przez uchylone kościel­ ne drzwi wymykają się boczkiem dwie sta­ ruszki w czerni, żegnając się raz po raz chwiej­ nymi rękami (ze złożonych w ciup palców spadają kapki święconej wody), lękliwie zstę­ pują po wytartych kamiennych stopniach, chmara gołębi podtacza się im pod nogi, grr,

grr, klukotu, trzepoczą skrzydłami gołębie, roz­ wierają dzioby. Z kruchty kuka wikary, zerka za staruszkami, Ciszkiem równocześnie ściąga­ jąc stułę; zwija ją, pakuje za pazuchę sutanny, rusza z kopyta ku domowi towarowemu; alu­ miniowym i szklanym winkiem wbija się ma­ gazyn w plac. Po prześwietlonych słońcem na przestrzał piętrowych szklanych taflach błą­ kają się niemrawo pokraczne ludzkie cienie. Na wielkim jak kolejowy peron tarczowisku u szczytu wieżowca metrowe neony wybijają czerwone, zielone, fioletowe, pomarańczowe hasła; sine, mydlane fale jarzeniowego światła chlaszczą o szkło. Napisy wybłyskują i gasną, przemieniają się jedne w drugie, tarcza cała Jw nieustającym obrocie barw, znaków, słów. Wejdź. Jedz mrożonki. Okazja. Kochaj mnie Poddaj szczepieniom. Krew darem twego serca. Wybierz sam. Szczęśliwe życie dla cukrzyków. Daj krew. Najlepszy prezent szczęśliwy los. Przezorny zawsze ubezpieczony. Kup sam. Krew przywraca życie — twoje też. Ubez­ piecz mienie. Kup dziś los. Ktoś czeka na twą krew. Coca-cola: to jest to. Ratuj życie. Ku­ chenny robot najlepszy zakup. Wstąp. Ciągnij los. Kup sam. Twój los najlepszy prezent. Wybierz sam: ktoś czeka na twój los. Ubez­ piecz szczęśliwe życie. Jedz mrożonki. Zrób to sam: kochaj mnie. Kup los. Kup sam. Oka­ zja. Ratuj życie. Kup sam. Ktoś czeka. Daj krew.

Los. Widmowe, sine słowa przebłyskują w po­ rannej przezroczystości nierzeczywiście. Roz­ mydlone, ściekają po szklanych taflach pięter

w dół. Kupsamsweżycie los krew. Loskup daj- żjcie. Robotlos daremkrew. Kuplos życiemteż. Okazjażyde

krewsamlos. Kuptwączeka cocalos daremdziś. Ktośtwojeswą robotżycie lossam- kup jesttoczeka. Ktoślostwącolakupsamdarem- czekakrew. Twąkupkrewsercasamlosmienieto- ktodziś. Sine, tęczowe słowa mydlą bruk. Uginam karku tak gwałtownie, że w krzyżach rozpękające zatrzaski. Na wprost patrzę roz­ bieganymi oczyma, okrągły skwerek pośrodku placu, na skwerku krzaczaste drzewko całe w łubinowożółtym kwieciu. W oku tego łubi­ nowego światła wpółprzyklękła kobieta na roz­ postartych dłoniach wynosi ku niebu ogromną kulę. Taki ten pomnik wiem; widzę: meta­ lowy gruzeł. Niekształtne, przeżarte przez rdzę żelazo. Zraczałe narośla, zmurszałości i zlisza- jenia, je tylko wyjawia jaskrawe światło łu­ binowego drzewa na zwalonym w strzyżoną trawę gruźle... Tą ułomnością oczu zlęknięty, patrzę bezwładnie jeszcze: spod okalającego skwerek żywopłotu porywa się gromadka za- miataczek w j askrawopomar ańczowych ka- batkach. Chwilę stoją, kołując głowami trwoż- nie. Rzucają się na jezdnię na oślep, przemy­ kają pomiędzy hamującymi ze zgrzytem ma­ szynami... Przykucam, wykręcając szyję, pod­ stawiam głowę pod lusterko odbłyskowe. Pa­ trzę sobde w twarz. W oczy. Drżą niespokojnie, mrużą się, chowają pod powieki oczy. Kołują lękliwie i dumo... Wpatruję się z napięciem. Błękitniejąca biel tych oczu. Krew: zbryzgana

teraz krwią biel. Krwią zatarte oczy. Za krew zaszłe te oczy. Pośrodku źrenicy żółty ognik. Siarczany płomyk, uderzający niespokojnie. W głębi czaszki jego błędny pogłos. W opuszki przytkniętych do skroni paków bije sygnał ostry, alarmujący. Ciemny. Błędnie teraz tak samo zaczynają drżeć ręce. Podźwigam się po­ woli. Łapczywą ręką sięgam po tranzystor. Je­ denasta, mówi spiker. Godzina jedenasta. W tym Rzunowym wozie tranzystor, dzięki Bogu choć za tyle. Bo słuchać muszę. Muszę. Dlaczego. Czemu. Z jakiego powodu. Nie da się powiedzieć. Nie da się wiedzieć. Jak, gdzie, kiedy, skąd ta potrzeba, nie do okiełznania na­ rów. Z odczucia, że mimo? Coś mimo, obok, poza, ponad. Dojmujące odczucie. Baczność więc nieustająca, wyczulenie ciągle wzmaga­ jące się nie słuchu już tylko, spierzchłego na­ skórka na całym ciele. Baczność pilna i tym mocniej napięta, im bardziej czcze zestawy kolejnych informacji: nieodparte przekonanie, że ta jedna jedyna, może prawdziwie znacząca informacja składa się, ukształtowuje tymcza­ sem, zgęszcza — by wybuchnąć niewiadomej chwili zachrypłym ostrzegawczym krzykiem, alarmem. Gotowość więc, stan czujnego wycze­ kiwania, a tymczasem: Jedenasta pięć, mówi spiker. Zaczynamy naszą cykliczną audycję pod tytułem „Anegdoty, opowieści i wesołe przypowieści”... Wesołki. Dowcipasy! Prze­ czucie siebie znienacka: zlustrzanego? obocz­ nego z pewnością i urojonego; i bez miana prawie. Z zatraconymi w trwodze oczyma,

z podejrzliwością rewidenta, gorliwością prze­ chrzty poczynani się omacywać pośpiesznie, pa­ troszyć drobiazgowo, jakbym spod gołej pięty, spod podeszwy sandałów, z kieszeni szmacia­ nych portek miał nadzieję wydostać — uwierzy­ telniający jakiś papier?... Sztywnieję, powścią­ gnięty myślą o nietrzeźwości takich manipu­ lacji. Na plac gapię się znowu omamionym spojrzeniem. Wokół skweru maszyny w mar­ twym, monotonnym ruchu. Ludzie na ulicy: kto gdzie, w swoją stronę każdy. Powściągnięci na­ raz. Zatrzymani wpół kroku. Nastawiają uszu. Przedeptują w miejscu. Porywają się. I bie­ giem; kłusem; galopem. Zbiegają się. Zwierają w kupę. I kupą; z krzykiem. Na sklep masło jaja drób. Gruba ekspedientka, krzyżując za­ ciśnięte na haku do wywłóczenia skrzynek ręce, tarasuje wejście; usta rozwarte w klątewnym krzyku. Szarpiąc się, tłamsząc nawzajem, lu­ dzie odstępują pół kroku. W wrzasku, harmi- derze zwierają się w koleję potrzecią, poszó- stą. Bijący ciągle całą mocą neon oprósza ich głowy nikliwym światłem koloru popiołu i sia­ ry. Stare kobiety otwierają okna, wychylają się po pas. Z otwartego gdzieś radia śpiew: Malo­ wana lala, la, la, la... Dygocze, targa się, prze do przodu poszóstna koleją. I, krewsamlos! Ja?... I na odlew. Cięciem oka kowbojskim. Ta skrzy­ nia. Tandetna kasta po hiszpańskich pomarań­ czach, zwalona na przednie siedzenie Rzuno- wego grata. Cienkie, w partackim pośpiechu pozbijane i zszyte metalową taśmą listewki, ściągnięte jeszcze na krzyż zrywkiem grubego

kabla, którego końce skręcone jak powrósło;

W szparach fałdy poplamionego olejem i ropą brezentu; na ciemnooliwkowej powierzchni le­ dwo dostrzegalny rdzawy nalot. Dotykam dło­ nią kantu skrzyni, brzuścem wskazującego | palca sunę po szorstkiej, pełnej zadr powierzch-ł ni deszczułki. Listwa ugina się, palce zsuwają I się nagle na napięte płótno i przez mgnienie, J§ przez ten ułamek sekundy, nim ręka nie od- skoczy i

knykcie nie trzasną w szybę, przez tę chwilę żywe tętno pod opuszkami palców. Wci- i śnięty w kąt wozu słucham swojego zrywają­ cego się serca; rękę obolałą, gorącą, jakby spa­ rzoną, zaciśniętą bezwiednie, wpycham głębo­ ko w kieszeń. I czym tylko, co jest tylko, co tylko mowa nosi. Na ten wózek patrząc, ten Rzunowy samochód trabant. Pomiot ten kara- waniarski na kaczych nóżkach. Wyślizgany. Wyśliźnięty cały. Jakby pocerowany damską ręką; pocerowany, bo licznik nabity nieźle, z drugiej ręki u Rzuna ta powózka. Ale glans. . Fornir i orzech. Puc i bursztyn. Odkurzony. Wyszczotkowany. Powycierany. Gumy jakby nawet przetarte wilgotną ściereczką. Tabliczka rejestracyjna — herb państwa. Rzun. Rzun. Ech, przyjacielu Rzun.

Przyjacielu szubrawy. Kiełbasiany jadku. W karawan kopany dupku. Jadowity smrodku. Żwako farfoclasta. Ciemiączko rekruckie. Bzdetku drutowany. Hy­ cla krwinko. Brandzlu ptasi. Smutasku na żerdce. Gnidzi łebku. Luju ty kosmetyczny.

Ścierwo szczudlaste. Rozwielito szmelcowana. Kapusiu parchaty. Zarazo. Epidemio tej zie­ mi. Ja cię chromolę. Ja cię w ślepia łupię z ob­ casa. To mówię. Tak mówię. O kka! mówię. Sssyn! to jeszcze. I udław. Dziaduś w stylo­ wym swoim stroju kowboj-ogrodnika (nie­ bieskie portki, kraciasta koszula, serdaczek, za­ wadiacko na czubek głowy nasunięty kapelusz) u progu altanki, obok owiniętego pienną różą słupa (różyczki rozwierają tępe emaliowane pyszczki), pociskając od niechcenia rączki trzy­ manego oburącz sekatora (błyszczący szpon zwiera się i rozwiera, kłapocze sucho), jasny­ mi przedobroci oczyma spogląda na mnie, ży­ czliwie przychyla mi głuchego ucha, ja się do słowa porywam, i

udław. Gardło mi zdław, przydław krtań, niech wykrztuszę to skurwe imię, niech wypowiem to, co stało się, a ciągle przesłonięte tumanem nierzeczywistości, co, wiem, dokonane, a ozego świadomością objąć, czego doznać nawet nie umiem: tym koniecz­ nie] wypowiedzieć to muszę, by jeśli nawet nie uznać jawy, to wmówić ją sobie; wmusić ją w siebie; nauczyć się obsługiwać ją jak czło­ wiek manipulujący maszyną, o której budowie nie ma pojęcia i może nie byłby w stanie mieć pojęcie. W tę jawę więc wmusztrować się muszę, by po jej obszarach poruszać się kro­ kiem niech bezmyślnym nawet, ale pewnym; mówić muszę, by tó, czego nie jestem zdolny uznać za prawdę realną, dosłowną stało się dla mnie przynajmniej prawdą; by nie okiełzana

jawa nie poraziła mnie jednej chwili jak pa­ sami transmisyjnymi bijąca na oślep lokomo- bila. I choć udław-wąż ogarnia gardło i zaciska krtań za każdym razem, kiedy wypowiedzieć usiłuję to imię, wymachami rąk, tupotem nóg, gestem cdała unaoczniam strzygącemu głuchym uchem Dziadusiowi tego człowieka o imieniu, którego nie umiem wykrztusić. Jak mordę drze od najpierwszej chwili rana, jak załazi do ka­ biny to Huladuka, to Kitły i nad wyde ko-, parek jego mord odarcie, dłubią chłopaki ten do­ łek jak się da, robota tępa, przygarstek piasku z wierzchu i zaraz gruz, łupy starych murów, paskudztwo jedno, nie robota. I wrzask tylko nieustający. Aż cichną obie maszyny naraz i tylko to mordodarcie jest. Chichotanie Hula­ duka zaraz. W dziobie jego koparki kawał potrzaskanego muru. Skąd ten gruz wydarty, tam w wyrwie, w dziurze: na wpół obalany, przewrócony na występ muru człowiek. Białe kośd, biała w słońcu czaszka. Stoimy. Patrzy­ my. Milczymy. On też, człowiek, którego na­ zwisko nie wypowiedziane, on też w kubeł. Tylko szarpie nim. Chwieje nim. Wysokie tu naczalstwo ma być na dniach, kłaść ma wę­ gielne kamienie. Kośd już dziś są człowieka. Kamień kłaść mają naczalnicy, on kośd złożył pod fundament. Głowę dawnej, niewiadomej chwili oparł na przymurku, znużony znużoną. Lata temu. Odzieże z niego opadły. Opadło dało. Wylała się. Wyschła krew. Obnażony. Do szpiku kości nagi. Do białości. Prokurato­ rów teraz wołać. Sądowych łapiduchów. Łap­

ie

sów. Będą go obwąchiwali, obmierzali. Przez dzień, dwa. Ale co z dołkiem. Nie będzie na czas dołka, miejsca pod kamień, który ma zło­ żyć naczalstwo... Stoimy, patrzymy. On, on też. Stoi. Patrzy. Trzęsie nim, strach nim trzęsie i złość. Aż złazi do wykopu. Grzęźnie w gru­ zie, zatacza się, klnąc rwie ku tej izbie pod­ ziemnej, gdzie człowiek do kośd nagi. Naprze- dwko siebie stoją obaj. Czas jakiś w milczeniu naprzedw siebie obaj. Aż odskakuje nagle, przykucając. Jakby ktoś go w pysk... Wyrwa w murze odsłonięta: białego człowieka nie wi­ dać w niej już. Nagiej jego białej głowy. A skurwy ten, udław ten podchodzi znowu na przygiętych nogach. Zagląda. Medytuje. Łapę wsuwa do środka ostrożnie. Grzebie. Łapy nikt mu nie przytrzaśnie. Grzebie. I rozum par­ szywy przychodzić mu musi pomału do głowy. Wstaje i, udław, udław go! niesie się z tym parszywym rozumem dokądś. Nie wraca długo. A kiedy wraca — z tą skrzynką już. I, Bohu! teraz już wszystko wie, to też już wie, co się komu opłaci. Wylicza, co się komu opład: Ci­ cho jest w dużej cenie. Kubeł. Ciup. W po­ marańczowej skrzyni szmat uświechtanego brezentu jeszcze. Brzozowa miotełka Jeszcze. Huladuk zadaje sobie skrzynię na ramię. Wy­ dyma nie goloną gębę, {wstrzykując śliną so­ bie pod nogi, schodzi za tamtym do wykopu. Pod śdaną obaj w kucki. Na klęczkach nawet. I ostrożnie. Jakby rozbrajali gniazdo os. Chmu­ ra pyłu czasem zasypie im oczy; odchylą na

17

wrażą ręce po łokcie j Aż wybiorą, wygarną do ostatniego szczątka. Cofną się, w murze pusta dziura, słońce niknie w niej. Hulaciuk zrywkiem kabla zawiązuje brezentowy wór, udław ten zaś odciąga mnie na bok, Bohu, mój wózek bier, będzie, Bohu, poręczniej, Bohuuu! O niech ja. Niech ja... Dziaduś w poruszeniu, rozcapierza się napastli­ wie, następuje na mnie spienionego, zmusza do cofnięcia się, zwala wreszcie na kamienną ła­ weczkę, stercząc nade mną wykonuje ciągle uciszające, uśmierzające ruchy, do ust złożo­ nych w ciup przykłada znaczącym gestem lewyA i prawy palec wskazujący na przemian, pie­ czętuje sobie nawet jednej chwili usta rozwar­ tą dłonią, zamilkam, ale jego dłonie rozsiewają ciągle na wszystkie strony ciszę, i w gorącym, ustającym pod południe powietrzu ustanawia się cisza, jej mereżkowy ścieg przędą gdzieś daleko odurzone pszczoły. Palcami, które jakby wyszarpnięte przed chwilą z mysiej łapki, roz­ chwia...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin