Marian Pilot - Bitnik Gorgolewski.rtf

(797 KB) Pobierz

Marian Pilot

Bitnik Gorgolewski

 

Podłażyłem i przyzwoliłem, i wzgardziłem sobą za to. W złości i z odrazą pchałem jak popadnie łachy do parcianej torby. Żadna grzywna, jaką bym mógł na siebie nałożyć, umyć się nie mogła do przewiny; tym skwapliwiej, ze złośliwością chłystka, karciłem się i'mściłem na sobie. Zła dusza tąpała we mnie, udręczona. Tyle przynajmniej trzeba człowiekowi rozumu, wybraniałem się marnie, by miał odwagę przystać na swój nierozum. Bóg mi świadkiem: chciałem nie chcieć. Tak silnie równocześnie chcąc i tak natrętnie, że rzeczą rozsądkju bodaj właśnie było ustąpić w końcu sobie...

Zbrzydzony, pchałem do saka szmaty, o włos nawet nie prze­ czuwając tego, có winienem był jasno, jak nic rozumieć: że dla dziecinnej pobłażki rzucam oto los. Jak więc mógł się nie odmienić?

... Nie śniłem, w tym początek złego. Nie śniłem, a przynajmniej sny nie objawiały mi się. Zapiekały się we mnie one. Podnosiłem się po nocy niemrawy, niezdolny. Od przebudzenia czekałem. W skrzynce na listy jednak ani świstka. Czy do drzwi kto nie zapuka, bałem się (serce by mi wyskoczyło, nimbym otworzył). Zresztą kto (gdybym otworzył) by mógł za progiem być. Nikt, co by głosował za mną. Domokrążca z karniszami i okuciami albo cwaniak z kołkami w ścianę. Nie- doczekanie moje... Nie było poczty, nie pukał nikt. Słońce paliło gorąco. I nawet zapić nie dawało się.‘Jak pić, to sny spod jawy wybijają się po czasie nawet. Poruszy się, ja nie wiem, poluzuje pewnie coś — i zaśni się. Dlatego wódka taka dobra. Ale teraz na co pić: w gorączki takie, przy wielkim słońcu i roziskrzonym księżycu nie tyle się śpi, by się dało śnić.

Tak to więc, żywy, nie śniłem. Sny nie pojawiały się. Gorzej jeszcze.

Wschodziły puste rankiem. Stały, martwiejąc i blaknąc w oczach. Nie widziałem na to sposobu. Może tam inni, ja nie.

Popijałem lemoniadę ziołową, marne moje utrzymanie na tym napoju, on gasi pragnienie.

Pobłażyłem sobie. Myślałem: odrobinę. (A to było — na los życia). Mury białe jak ekranowe płótno. Byłem na widoku i podświetlony z każdej strony.

Hulnąć se, czy ja chciałem, czy myślałem co więcej. Już bym się wolał podusić, nie szedłbym nigdzie, nie jechał.

Miałem zakarbowane w pamięci swoje uskoki i szło jak po sznurku teraz. Czy ja nie za stary na takie hopsztosy. Wszystko jak amen w pacierzu już i czy nie śmieszne krajoznawcze wywłóćzyny. Niby manowce, ja przez nie po omacku...

Żonie na brzegu gazety, co ją trzymała w kuchni, napisałem zaraz wracam. Grzecznie jest powiadomić. Ale żona, niestety. Zna mnie jak zły szeląg (zły szeląg sama). Przeczyta, czarnej juszki sobie upuści. I na zdrowie. Niech jej pójdzie na zdrowie, w nagrodę za to chociażby, że lat parę ona oko w oko ze mną: a ciężko człowiekowi przy człowieku. Przetrzymała przecież ta żona jakoś.

Za młodu, w swoim gimnazjalnym miasteczku, w izdebce za golarnią marzyłem, że będę szczęśliwy i rad z siebie i z życia.

I właściwie co. W blokach się mieszka i jest mi tu jak ulał: zsyp blisko. Byłem rad i dobrze mi się żyło w istocie. Sęk, że samo życie nie jest dostateczne. Bo ono — coś płynnego. Coś płynnego. (Zresztą wódka — czy ona nie jest największa moja ojczyzna, matecznik).

Czego zresztą z byle powodu robić wielkie halo.

Pociąg wlókł się dychawicznie. Nie wyglądało na to, by rńógł pociągnąć daleko. Ale co mi. Czy ja służbowo jechałem. Całkiem odwrotnie nawet. I nie myślałem dogadzać sobie. Nie kupowałem wcale dużego biletu; prawie że peronówkę.

Jechałem, obiema dłońmi ściskając śliską, prawie obłą plastikową książkę. Na drogę wziąłem sobie (na oślep, jak wszystko) do poczytania. Zurück -u dem Sternen. Argumente für das Unmögliche. Czy tu się zbiegają jakieś okoliczności? Zurück... Otwierałem na chybił trafił: „Prze­ świadczony jestem, że ciągle żywą tęsknotę do gwiazd dziedziczymy po bogach. Nie tylko pamięć przodków, ale także naszych kosmicznych mistrzów pulsuje w nas”. Dawało do myślenia to. Otwierałem książkę [ zamykałem. Gapiłem się na okładkę. Na niej istotka z okrągłą, jakby

cyrklem wykreśloną główką. Na ciemiączku wypustki i guzki. To wizerunek gwiazdowicza, twierdzi bujdełka Daeniken. Oni tu. byli (twierdzi).

Pragnąłem odstępstwa, a nawet żeby odszczepić się. Ale się nie odszczepialo. Zaledwie wlokłem się marnym pociągiem. Dookoła ludzi ciasno, wiercili się, niepokoili i kłopotali. Jechali w celu oczywistym jak odcisk palca. Stara kobieta, jadąc, poiskiwała się za uchem. Młoda uśmiechała się porozumiewawczo, może do mnie. Słońce świeciło jaskrawo i dotkliwie. Gorąco było i znojnie jak w przeddzień kowal­ skiego święta. Koła tłukły o szyny uciążliwie, wagon dygotał. R.olana świeciły się dziewczynie jak bombki z choinki. Egzotycznie, po kau- kasku pachniał pot, nie wiadomo, czy ten kolankowy.

Za oknami zboża jak szeroko tylko. Żytni pył miałki jak Żarnowa osypka w powietrzu i w żniwnej spiekocie pachniało wysuszoną słomą.

Jechałem jak za zbożem i minę musiałem mieć taką. Nie dość, że żonie zostawiłem fałszywą wiadomość, miałbym jeszcze brać kogo na fundusz swoją miną. Wyszedłem na korytarz. Okna pootwierane i wiało prosto w oczy. Pociąg gubił się w tych przestrzeniach żytnich, gorących i pylnych.

Powiedziałem sobie naraz — tu. Przez skropione egzotycznym potem kolana'dziewczyny sięgnąłem po swoją torbę. Starczyło uchylić drzwi. Prąd powietrza wysupłał mnie z pociągu jak z dziurawego worka. Nad głową przyjemnie zabrzmiał wystraszony kobiecy glos. Pociąg zadudnił silniej. Pojechał dalej.

Ocknąłem się w przestrzeni po samo niebo i na wszystkie strony prawie ’nad miarę rozprzestrzenionej; przestrzeń to była niczym z zamierzchłego okresu dziejów wielkiego mocarstwa. Pociąg odszedł

i              pośród tych pól przestrzennych było do dzikości cicho. Czy ja zamierzałem się na tyle wyludniać, w takie aż przestrzenie i pola się wyganiać. Prędzej mi się marzyły siedliska i siedziby. Wyrwałem z tego pociągu niczym dziki w pokrzywy.

Szedłem wzdłuż nasypu, za koleją, ale to przecież była głupiego robota. Zadałem sobie poręczniej tobołki na plecy i hulaj w pole.

Bruzdy zasypane spopieloną ziemią, łodyżki żyta stały sztywno i bez szelestu. Pachniało krzemieniem i dymem duszno. Niemotę pola rozpraszał zaledwie sypki poświst potrząśniętego moimi krokami łanu. Przede mną, za mną pole jednostajne, białe. I pod słońcem nie­ ruchomym, w przestrzeni tak rozprzestrzenionej, że horyzont nie miai

dla siebie fundamentów w przestworze, a blask i błękit zasłaniały oczy

              było jak. w ciemnej izbie, gdzie straszy.

I strachałem się, uśmiewając się przy tym z siebie. Męczyłem się, przedeptując nogami w rozgrzanym piasku. Gładkie pole nie dawało się ogarnąć okiem. Wygrzebałem z torby mapę. Między a między... gdzieś nie wiedzieć dobrze gdzie tkwiłem.

W głębi duszy miałem jednak nadzieję, że na uwięzi jestem i nie wypadłem z przestrzeni przez geometrów ujętych na mapie. Szedłem. W gorącym zbożu przemykały jakieś stworzenia, myszy. Żaden ptak nie unosił się nad powierzchnią. Było jak gdzie indziej, jak na obrazie z południowych mórz. Żar bił piorunem w suchą ziemię. Czułem pokrzywkę na ciele. Miałki jak z młyna zbożowy pył drażnił nozdrza. Łzawiły porażone słomianym blaskiem żytnich przestworzy oczy.

Aż naraz, nagle, tam, gdzie płaszczyzna pół zdawała się akurat wznosić nieco — tam załamała się. Całkiem inny kraj gnieździł się w tak niespodziewanie otwartej rozpadlinie. Połacie dzikich traw, ścieśnionych przez kępy sitowia i wybujałych aż do czczości trzcin, przykryte siną rzęsą zapaściska, pełne gęstej od żyjątek wody, łachy wydmowego piasku, w którym poutykane wiklinowe wiechcie, wszystko w wiotkich olchach, posznurowanych ściśle dratwą dzikiego chmielu: a gdzieś tam w lej zieleni, w tym chmielu rudziejącym, niewidoczna, toczyć się musiała ciężka jak Żarnowy kamień, ciągle w dół ściągająca cały len kraj świata — rzeczka czy wartki potok.

Nieco na stronie od nadrzecznych smugów, błot i rozlewisk, na piaszczanej grzędzie postawiła swoje ostatnie budynki licha na wygląd wioska. Chałupy, stare i z drewna przeważnie, były też pod słomianymi jeszcze strzechami, ledwo gdzie widziało się z papy albo blaszany i pośmiały, we rdzy, dach.

Powichrowane też te chałupy, na bakier pousadawiane na fun­ damentach, na wpół zapadłe, pozabijane na krzyż albo zatkane dyktą. Dawno kiedy, wiek temu pobudowane — potem już zaledwie łatane, naprawiane niecierpliwą i niedbałą ręką. Chałupy takie, inne za­ budowania gorzej jeszcze podszyte lichotą, stodółki niczym wydmuszki, na przestrzał otwarte dla wiatrów, chlewki z drzwiczkami ledwo wiszącymi na skruszałych zawiasach... i zdać się mogło, że nadkruszone deski, nadżarte próchnem bale i belki, nadwątlone i połupane kamienie nie poddały się jeszcze całkiem żywiołom powietrza i wody dlatego tylko, ze chaty te, chlewy te, budy i szopy przerośnięte bezładnie, dziko,

gęsto głogiem, jeżyną, wikliną, dębem, sosną: węgły chałupy, krokwie stodółki, ściany kurnika zeszyte i spojone ich pędami i wywleczonymi z ziemi zmężniałymi i posiniałymi korzeniami. I te konary drzew tylko, korzenie zdawały się utrzymywać bezładne kotłowisko chat, szop, stodół, psich budek na grzbiecie łachy piasku, ściąganej w dół przez wgłębiającą się coraz bardziej w grunt ziemi rzeczkę.

Widziałem cały ten lichy kram z wysoka i z oddali, nie wstydziłem się: czy to ja od wczoraj gap, brudne oczko. Podejrzliwie wypatry­ wałem, choć ospałe i nieruchawe wszystko. Kogut skoczył na żerdkę, trzepotał się na niej, spadł, czubił się pod płotem i skrzeczał... Rozdarła się cisza znowu. Krowy leżały pod wierzbami, przeżuwały karmę leniwie. Psy wierciły się po podwórkach, stare, z podkulonymi strach- liwie ogonami. Kot wylizywał się i iskał. Babusia na ganku skrobała, łuskała.

Nad wszystkim unosiły się w czerwonych jak płachta na byka wsypach pierzyny. Jaskrawych jak na odpuście, było ich niczym pośladu: na każdym prawie opłotku jedna przynajmniej; usadowione były pierzyny na przyzbach, obsiadały czuby młodych podwórzowych lipek, zwisały ze studziennych żurawi, kukały z rozwartych szeroko ku słońcu okien, lub też, niczym maciorki między prosiętami, rozpierały się pośród tak samo czerwonych jaśków ¡'zagłówków na wypchniętych już

              jak to pod żniwa — z gumien drabiniastych wozach.

Był to miot pierzyn pełnokrwistych i opasłych. Wypasione takie, jakby karmiły się boczkiem i okrasą, wylegiwały się i prażyły w słońcu, nie poruszając się wcale; chęci i siły im brakowało na kiwnięcie palcem choćby. Rozgrzane do czerwoności, skwarzyły się w słońcu i kraśniały jeszcze.              '             

Jaskrawiło się i aż iskrzyło w oczach na widok tego pierzyńskiego pospolitego ruszenia w cichym jak przed wojną przysiółku. Nie ruszało się nigdzie i nikt nie dawał znaku życia. Jaskrawię czerwona uroczy-

-              stość trwała niczym w pełni komunizmu, przy ogólnym nieporuszeniu.

Słońce żgło jak szydło. Przez przebitą którąś wsypę przesączał się najdelikatniejszy gęsi puch, dymek wznosił się jak strzelił w niebo: w tej żniwnej spiekocie nie oddychała nawet rzeka.

Nad wszystkim krakała cisza.

Pierzyny czerwieniały jak na pożar złowieszczo.

Dźwięk rozległ się donośny i przeraźliwy. Stęknęła stodoła, jej przez wielkie żniwne słońce wysuszone na kość wrota. Pchał ktoś wrota. Ich

skrzydła poczęły się wywichać, rozchylać z wolna. Pchnięte jelcze, nabrały rozpędu, huknęły o ściany stodoły. Z sąsieka podniosła się zadymka kurżu i piew.

W przestrzale stodoły, na skraju gumna, stał stary chłop. Stał zagapiony. Oślepiło go odkryte z nagła słońce albo może zahuknęły huki i stękania stodoły.

Zaparte powietrze porwało się spod strzechy, zmiatając z gumna smugę ości i plew. Sypnęło plewami, ośćmi i pośladem gospodarzowi w oczy. Naciągnął kapelusz na nos i począł włazić do sąsieka. Gramolił się spiesznie, jakby bal się, że go zdmuchnie. Przez przegrodę skulnął się w głąb sąsieka, zagubił się w nim. Połyskiwało w słońcu ujeżdżone dobrze gliniane gumno. Paliły się dookoła wszędzie rozdziane aż do wsyp pierzyny.

Polna grusza stała na samym ostrzu wysokich i niskich sfer gruntowych. Ciągnęła soki z wszystkich stron. Rozłożysta była i krzep­ ka. Cień pod jej koroną jak beton. T.u się rozsiadłem.

Chwilkę jakąś jeszcze nic. Załomotało potem w stodole. Z sąsieka poszła kurzawa. Na czyste gumno spadły wiechcie zleżałej i zbutwiałej słomy ode dna sąsieka. Widok przede mną momentalnie zaczernił się. Jak na pożar znow u już był przede mną widok: kurzawa biła w niebo. Niosło się też z oddali rupotanie, trzask, brzęk wideł i grabi, i coś czarnego w czarnej kurzawie raz po raz spadało na napięte jak bęben gumno. Poruszone powietrze przyniosło wreszcie zapach skruszałej słomy, kiełkującego i gnijącego w kłosach ziarna, mysiego łajna i sierści łasicy, żyworodny zapach poruszonego do swoich najgłębszych fun­ damentów sąsieka.

Tyleż go czułem, co go moja pamięć czuła; jak i widziała i słyszała całv korowód przedeżniwnego stodolnego obrządku. Bo i gospodarz tyleż swoją robotę robił, co i z nawyknienia, przyuczenia i sumienia, wcale nie swojego tylko, sumiennie ją po kolei odprawiał. Uskromiwszy się z sąsiekiem jednym i drugim, pogramolił się na wyżkę nad gumnem, licho co tam musiał mieć, snopek owsa jeden czy drugi', garstka siana może wietrzyła się tam na żerdziach, przerzucał je z jednego kąta w drugi, klaczki i słomki snuły się nad gumnem, z lekka przycieniając obraz widniejącego w głębi podwórza.

Podwórek ten, którego widok ograniczony dla mnie z jednej strony dwoma uformowanymi w schodek u proga domu polnymi głazami, z drugiej obórką, wystawioną z takiego samego siwego kamienia i

ii              10

Bfe- " - ■ — ^

wspartą przez wychodek rozchwierutaną szopką — był w trawach, w piołunie, w ostach i pokrzywach nawet; krzyło się aż do zieloności tam i ledwo rysowały się ścieżki od domu do stodoły, do chlewika, do szopy: tyle zaledwie udeptać swoimi stopami mieli gospodarze siły.

Choć kiedy widziało się krzątającą się po podwórku gospodynię, ufało się, że nie takie piołuny i ziela zdolna jest ona zetrzeć swoją stopą. Pędziła gospodyni dyrdką do szopy, wyskakiwała stamtąd z naręczem drewek, biegła do chałupy, ponad połysiałyiłl grzbietem stodoły pojawiał się bijący z komina kłąb zawiesistego dymu, za tąż stodolną strzechą skrywał się po chwili dziób studziennego żurawia, kobieta swoimi grubymi nogami stąpała na kamienne stopnie progu ostrożnie, niosła wiadra pełne wody, po niedługim zaś czasie już szła z powrotem, wiadra były pełne wrzątku. Zdjęła zaraz, a nie utrudziło jej to wcale, drzwi od szopy, rzuciła je^w trawę, ochlustała wrzątkiem i mydlinami i zakasawszy kiecki, poczęła śrupać szczotką energicznie. Szorowała, aż drzwi błysnęły bielą niczym lusterko blaskiem. Nie marudząc zawróciła do. izby. Dym powalił z komina jeszcze gęstszy.

Gospodarz zaś kręcił się po stodole ciągle. Wywijał widłami, grabiami, brał w ręce sierp, kosę. Kosy nie odstawił, omacywał stylisko, pałąk, poszczypywał ostrze, wsłuchiwał się w dźwięk. Aż się z nią wyprowadził na podwórek ¡'straciłem go z oczu. Na gumnisko sypnęły się kury, kwoka wpadła, zagwałtowała na pisklęta, które poczęły latać po całej stodole. Cicho poza tym, cicho-sza... Nie działo się, nie ruszało nawet w obejściu. Gapim swoim oczkiem nie umiałem w każdym razie wyszpiclować niczego. Ziewnąłem. Spadały psie gruszki. Były małe i twarde jak guziki od strażackiej koszuli. I. cicho. Nudziłem się. Aż nagle pojąłem z przykrą oczywistością, że jestem widziany; może nawet podejrzany jestem... Spłoszyłem się. Wczołgałem się głębiej pod gruszę.

Cisza trwała. Było martwo. Bijący prosto jak strzelił z komina dym stanął w pół nieba. Pierzyny wszędzie leżały czerwone i rozgrzane, aż parzyły. Czekało się niczym w czyśćcu, bo na co. Koźlały uszy, tak same z siebie nasłuchiwały. Udawałem jednak, że nic. Przyznać się, że się stracham? Ulęgałki rąbały o twardą ziemię twardo; kiedy tam jeszcze one się ulęgną. W napięciu i cierpliwie czekałem.

I aż się przesłyszałem, czy nie dosłyszałem raczej, wystrachnięty taki i czujny, gotowy na ewentualność. Tylko nie na ewentualność tę: dźwięk cichy i cieniutki. I po czasie dopiero go posłyszałem, pojąłem poniewczasie.

A zwyczajnie zadźwięczała kosa, trącona rąbkiem młotka. Dźwięk jak blaszka.

Posłyszałem, pojąłem, nie oglądając ujrzałem. Gospodarz siedział w kucki przy bukowym pieńku. Przesuwając kosę po kowadełku wbitym w gnatek, kapryśnie, od niechcenia drobił młotkiem po zbłękitniałym od wiekowego użytku brzeżku kosy. Nastawiał ucha ciągle. Ustał bić. Raz jeszcze obuchem młotka musnął ostrze. Raz i raz drugi.

Ujął trzonek młotka silnie. Ułożył kosę, żeby do powierzchni kowadełka ostrze przywierało ściśle.

Uderzył raz, uderzył znowu; raz a raz uderzał. Dźwięk był czysty sierp, przy pełnym księżycu rzucony prosto w niebo.

Od pierwszego sztychu dał się poznać bijący jako nadzwyczajny majster-klepka. Prowadził młotek pewnie i niczym po strunie pięknie. Zródlisty dźwięk nasilał się aż do zgłuchnięcia — by w jedno mgnienie rozebrzmieć pełnym ciężkich sreber dzwonem. Potężny to był, kowal­ skiej nieledwie mocy akord.

Bo i majster prawdziwie nadzwyczajny. Prymista, co z gołej kosy klepał muzykę jak z nut i co, jak trzeba, brał sam siebie za sekonda; nad to więcej nawet — bo przybasować nawet i przydudnąć uchytrzał się-w odpowiedni czas swoim dźwięcznym nutkom.

Huczne to było granie i niosło się na całe światy tutejsze potężnie. Żadne z ech nie przemilknęło tego głosu i muzyka kośnicza biła zewsząd, nasilając się, zacichając znowu tak, że ukołysując prawie; od nowa rozbrzmiewając. Kiedy zaś miały się rozprzęgnąć już, poplątać i pojąkać całkiem bez ładu tak liczne brzmienia tej muzyki, klepacz odrzucał na bok młotek. Wykukiwały się echa, cisza zacichała znowu i jedynie pobzykiwały mi nad uchem zrywające się z gałęzi gruszki. W ciszy tak czystej inne po chwili, grube i sękate brzmienie: kosi; bowiem ująwszy lewą dłonią, piętą wparłszy ją w ziemię, palcami prawej prowadził po osirzu, trącał paznokciami z lekka, wsłuchiwał się w brzęk i furkot szczerbek, nierówności, zgrubień ostrza. Przebrzmiały echa; cisza od nowa zacichała, aż zacichła do reszty. Huk wstrząsnął nią z nagła. /. większym jeszcze duchem uderzył klepka. Szeroko rozbrzmiewała nie pisana, nigdy nigdzie nie opisana muzyka klepana. Dźwięk cieniutki, cieniutki, coraz cieńszy zanikał już, gdy mistrz zno­ wu uderzył z potęgą: podniośle, basiście huczały teraz kościelne orga­ ny... we wtór im z wolna na najcichszej strunie pilikać poczęły skrzypki.

Bil młot. Wibrowała i śpiewała kosa. Ociągając się jeszcze, wsta­ wałem. Podniosłem z ziemi i przerzuciłem przez ramię tłumoki.

Coś grane było tutaj. Klepane — z pewnością.

Chęć, by się przybliżyć, nie była we mnie przemożna, była jednak silna.

Ćmiąc papierosa, szedłem przez byle jako pogrodzone sosnowymi żerdkami i szczypkami pastewniki ku otwartej stodole. Nim stąpnąłem na gumno, rzuciłem niedopałek i przydeptałem go dobrze. Wierciłem obcasem sandała machinalnie. Trwałem w rozmysłach. Myśląc jednak, ostawałem się — bez myśli. Czyste we mnie myślenie nie wyrażało się słowami i na nie nie tłumaczyło. Przenikało mnie jednak i może mną powodowało. Bez słów myśląc całą mocą swojego rozumu, tymi to nie zmyślonymi myślami kierując się może, stąpnąłem na gumno.

Pod pustym stropem wyprzątniętej stodoły dźwięczenie kosy i młota zestrajało się z sobą inaczej jeszcze; brzmiało radośnie, od serca, niczym na wesele. Szedłem przez wymiecione do czysta bojowisko i moje kroki, dudniąc po dobrze ubitej glinie, jeszcze jedną nutkę wprowadzały do wyklepywanej przez gospodarza tej' stodoły muzyki.

Ucichła ona, kiedy stanąłem na podwórku. Gospodarz podniósł głowę znad pieńka i zamachał mi na powitanie młotkiem i kosą. Ostrze i obuch zabłyszczały w słońcu. Aż osłoniłem dłonią oczy. Gospodarz zrobił krok w‘moją stronę i zawahał się. Uśmiechał się sumitująco. Nie wiedział, co począć z rękami, w których na dobitek trzymał kosę. i młotek.

Mistrz-klepka był chłop wysoki i chudy, porządnie już na stare lata pogarbiony, o pociągłej twarzy, nadsztukowanej spiczastym kapelu­ szem. Ta chuda, podługowata gęba była smutna i wesołkowata, zwłaszcza gdy się ją oglądało od siekierzystego nosa, opuszczonego nie tyle na kwintę, co na malutki wąsiczek, wysepkę szczeciny pomiesz­ czoną nad górną wargą dokładnie. Ta wąsata cząsteczka jego oblicza była kształtu i barwy niewyrośniętej cebulki. Cebulany wąsik roz- błaźniat i równocześnie rozpłomieniał tę twarz, na której zależnie od punktu widzenia malował się smutek albo błazeństwo; jedno z drugim i trzecim układało się rozmaicie przy tym. Pomieszanie nastrojów i uczuć spotęgowało się jeszcze, gdy gospodarz uchylił kapelusza i odsłonił swoje uszy, duże i podługowate tak samo, ukształtowane przy tym na wyraźne podobieństwo bardzo schematycznych w wyrazie pytajników. Te tak namolnie pytajne uszy inny jeszcze sens nadawały twarzy

klepacza, w chwili zwłaszcza, gdy potrząsał kosą w jednej i młotkiem w drugiej ręce.

Ale podeszła kobieta, zeźlona wyraźnie, wyrwała mu te sprzęty z rąk i rzuciła w trawę. I jak chłop nie ozwał się dotąd wcale je­ szcze, zaczęła jazgotać jak najęta, nie wagując się niczym. Widziało się z punktu, kto podtrzymuje węgły tego domu. Krzepka baba wyglądała na osobę obrotną i chytrą.

Przy czym swojej chytrości nie wstydziła się ani się z nią nie skrywała wcale. Skrzekliwym głosem, zachłystując się. wyplatała z przebiegłą miną androny. Załamywała ręce i wznosząc oczy ku niebu, pomstowała na jakąś niewdzięczną swoją wychowanicę czy powino­ watą: — Łajda! — krzyczała. — Łajducha! — i nie szczędziła nieobecnej wyzwisk. Równocześnie poszturchiwała mnie bezczelnie i popychała ku izbie. Chłop, co ostał się teraz z pustymi rękami, plótł się koło niej i jeno rozdziawiał gębę. Gospodyni, ani na chwilę nie ustając wyplatać różności i mamić mnie, spod ławy na podizbiu wyciągnęła miotłę grubą i pękatą, świeżej roboty wyraźnie. Zamaszyście omiatała mi buty.'

              ... Bóg w dom! — zaskrzeczała i niczym chochoła wepchnęła do sieni. Z sieni do kuchni zaraz.

W kuchennej izbie zacichła. Jakby się ugotowała. Bo i ugotować się było w czym. Pod blachą buzował ogień, i to, widać było, buzował od dobrego czasu. Na blasze tkwiły dwa kociołki, woda w nich wrzała. W izbie było gorąco i parno.

1 ugotowała się baba, choć taka żwawa. Kucnęła pod piecem. Gmerała pogrzebaczem w rusztach. Porwała za szyber. Gospodarz sterczał nad nią i kiwał głową. Stała mu na zawadzie. Okrączył ją wreszcie. Posadził mnie za stołem grzecznie. Skoczył do kredensu. Otworzył tak gwałtownie, że kredens rozskrzypiał się cały. Wystawił na stół flaszkę i kieliszki.

Stół, jak to w kuchni, nie był nakryty. Był to sprzęt staromodny jeszcze, na wołowych z dębu nogach, z szerokim i grubym blatem, dębowym tak samo.

Stół taki zwyczajnie jest obraz dziejów. Jeżeliś jest do domu tego przynależny, pochyliwszy się nad jego stolnicą, dojrzysz przebijającą poprzez sieć zgęstniałych w przeciągu niepoliczonych lat własną dawną chłopięcą i szczenięcą twarz, gęby kompanów, pyski cielaków i psów, ryjki wieprzków nawet. Dawne oblicze przebija niejasne pyszczki i ryje

pozacierane są i poszczerbione, twarda powierzchnia stołu niejeden raz ryśnięta nożem, którym kroi się chleb, zadraśnięta krawędzią rzuconego żebrakowi grosza, pożłobiona paznokciem ojca, co karbował tu sobie twoje wybryki i przewiny... nie te jedne zresztą na stołovvych prze­ strzeniach znaki.

Siadaliśmy certując i ociągając się. Aż do drzazgi wyszorowana była i starta powierzchnia stołu. Jakby nad tym stołem życie miało się dopiero zacząć. Nieswojo mi było. A i gospodarz trzymał butelkę i kielonki w garści i nie śmiał wyraźnie. Całkiem świeżo myty musiał być i szorowany ten stół. Stary niepewnie omacał ręką kawałek blatu i po tym przebadaniu postawił na gruncie uznanym za pewny kieliszki. Napełnił je, flaszki jednak nie postawił. Trzymał ją za odwłok, a gardziołkiem wskazywał mi kieliszek.

              Berbelucha — szepnął i zbełtał mętny płyn w butelce.

Już przechylałem kieliszek, gdy gospodarz znienacka zagadnął mnie

o              to, jak się nazywam.

Nazywałem się Gorgolewski i powiedziałem mu to. Usłyszawszy, stary chłop rozwarł gębę szeroko, zaczerpnął haust powietrza i wypił wódkę prędko niczym goniony.

Nie kazałem na siebie czekać. Przechyliłem tak samo kieliszek ze swoją wódką.

Ale to była berbelucha, zapomniałem o tym jakoś. Zalała mi wnętrzności jak płynny gips. Taka ta berbelucha. Wyświetliła mnie od razu jasno niczym rentgen. Poczułem się z miejsca przejrzany i ponad granice jawny. Wstydziłem się tak pełnego swojego rozebrania już od pierwszego sątychu wobec nie znanych gospodarzy. Na szczęście z saganków na blasze para biła jak z rzymskiej łaźni. Buzował tak samo ogień w piecu. Płomienie tryskały aż na środek izby. Rozhukane żywioły te osłaniały mnie, tak z nagła wystawionego na widok, jednym przynajmniej rąbkiem.

Stary gospodarz tymczasem, oblizując się po berbelusze niczym kot po szaleju, wymienił znowu moje nazwisko i zaraz odmienił je sobie na

              Gurgulewski. Zapytał, jak ma być: Gorgolewski czy Gurgulew- ski, jedno czy drugie. Zdziwiło mnie, bo i skąd ta niepewność. Jak Gorgolewski, to Gorgolewski, a nie ktoś tam. Gospodarz nalał i zawstydzony trochę, na cześć mnie Gorgolewskiego wypił prędko. Także swoją berbeluchę wypiłem czym prędzej, muchy zwiedziały się, co jest pite, zleciały się chmarą.

Gospodarz zaś, kiedy nabrał pewności co do mojego nazwiska, a może i przekonania do mnie, rozkrochmaiił się; pokrzykiwał raz po raz:

              Gorgolewscy! Ho! Gorgolewscy! — pełne respektu i uwielbienia były jego zawołania. Ledwo ustał, już zaczynał od nowa: — Gor­ golewscy! — Zbierał się coś o Gorgolewskich mówić, ale rozanieliwszy się i załzawiwszy na sam dźwięk imienia gorgolewskiego, zapadał w drzemki i pełne słodkich widać wspomnień sny na jawie; wspomnienia te go ożywiały, na tyle jednak tylko, że wykrzykiwał dziarsko i butnie:

              Hoho, Gorgolewscy! —Ja wiwat na to, przechylałem kieliszek, krztusiłem się, ogień ta berbelucha. — Matka — alarmował gospodarz.

              Matka, dusi się Gorgolewski. Niechby mu się cukło! — Gospodyni praskała mnie rozcapierzoną dłonią po plecach, przechodziło mi jakoś. Patrzyłem, co gospodarz: a on odwrócił się ode mnie na pięcie. Kredens ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin