majipoor 0 - księga zmian_kr33.doc

(383 KB) Pobierz
majipoor 0 - księga zmian

 

Robert Silverberg

 

Księga zmian

 

 

 

 

 

Majipoor

0

 

 

Przekład:

Krzysztof Sokołowski

 


Gigantyczną planetę Majipoor o średnicy co najmniej dziesięciokrotnie przewyższającej średnicę naszej planety zasiedlili w odległej przeszłości koloniści z Ziemi, którzy znaleźli sobie na niej miejsce wśród Piurivarów, inteligentnej rasy tubylców, nazywanych przez ludzi Zmiennokształtnymi lub Metamorfami ze względu na ich wrodzoną zdolność do zmiany wyglądu. Majipoor to planeta niezwykłej wręcz piękności, z przewagą łagodnego klimatu, pełna zoologicznych, botanicznych i geologicznych cudów. Na Majipoorze wszystko rozgrywa się w wielkiej skali, jest wspaniałe, wręcz cudowne.

W ciągu tysiącleci pogłębiała się przepaść między kolonistami a Piurivarami, co doprowadziło w końcu do długiej wojny. Tubylcy zostali pokonani i zesłani do obszernych rezerwatów w odległych zakątkach planety. W tym okresie na Majipoorze osiedlili się także przedstawiciele gatunków pochodzących z innych planet: maleńcy, sprawiający niesamowite wrażenie Vroonowie, wielcy, włochaci czteroręcy Skandarzy, dwugłowi Su-Suherisi i jeszcze inni. Niektóre z tych ras, przede wszystkim Vroonowie i Su-Suherisi, miały wrodzone zdolności parazmysłowe, umożliwiające im uprawianie różnych odmian magii. Niemniej jednak w ciągu tysięcy lat historii Majipooru dominowali tam ludzie. Rozwijali się i mnożyli, aż w końcu populacja Majipooru sięgnęła miliardów. Mieszkali przede wszystkim w miastach liczących od dziesięciu do dwudziestu milionów mieszkańców.

Wypracowany w ciągu wieków system rządów najprościej można byłoby nazwać niedziedziczną podwójną monarchią. Obejmując rządy, starszy władca, zwany Pontifeksem, wybierał młodszego władcę, Koronala. Formalnie rzecz biorąc, Koronal był adoptowanym synem Pontifeksa, po którego śmierci obejmował rządy, mianując kolejnego Koronala. Obaj władcy rezydowali na Alhanroelu, największym i najgęściej zaludnionym z trzech kontynentów Majipooru: Pontifex na najniższym poziomie rozległego podziemnego miasta nazywanego Labiryntem, które opuszczał tylko w wyjątkowych okolicznościach, Koronal przeciwnie – w ogromnym zamku na szczycie wysokiej na niemal pięćdziesiąt kilometrów Góry Zamkowej, wokół której zaawansowane maszyny utrzymywały atmosferę i klimat wiecznej wiosny. Od czasu do czasu Koronal zstępował z Góry, by odbyć Wielki Objazd, podróż po Majipoorze, której celem było przypomnienie ludności planety o potędze i mocy jej władców. Ze względu na ogrom świata trwała ona zwykle kilka lat i niezmiennie wiodła Koronala na drugi z kontynentów planety, Zimroel, gdzie gigantyczne miasta rozrzucone są wśród potężnych rzek i dzikich tropikalnych lasów. Nieco rzadziej Koronal odwiedzał także trzeci kontynent, leżący na południu, spalony słońcem Suvrael niemal w całości pokryty piaszczystą pustynią przypominającą Saharę.

Kolejna para w systemie rządów Majipooru pojawiła się później. Rozwinięcie na skalę planetarną metody kontaktów telepatycznych umożliwiło wysyłanie nocami przesłań o charakterze wizji i wartościach terapeutycznych. Odpowiedzialna za nie jest Pani Snów, matka rządzącego Koronala, której siedziba znajduje się na wyspie rozmiarów kontynentu, położonej w pół drogi między Alhanroelem i Zimroelem. Następnie powstała kolejna instancja posługująca się telepatią, Król Snów. Dysponując potężniejszymi urządzeniami umożliwiającymi kontakt telepatyczny, kontroluje on i karze przestępców i tych obywateli, których zachowania odbiegają od przyjętych na Majipoorze norm. Rządy Króla Snów są dziedzicznym przywilejem rodziny Barjazidów z Suvraelu.

Pierwsza powieść cyklu, Zamek Lorda Valentine’a opowiada o uwieńczonym powodzeniem spisku, którego ofiarą padł legalny Koronal, Lord Valentine, zastąpiony na tronie przez samozwańca. Valentine, pozbawiony pamięci i wypuszczony na wolność na Zimroelu, zarabia na życie jako wędrowny żongler, stopniowo jednak odzyskuje świadomość tego, kim był, i rozpoczyna krótką, uwieńczoną powodzeniem kampanię o odzyskanie władzy. W kolejnej powieści, Valentine Pontifex Lord Valentine, w głębi serca pacyfista, zmuszony zostaje do walki ze zbuntowanymi Metamorfami marzącymi o wygnaniu z planety znienawidzonych kolonistów. Koronalowi udaje się zwyciężyć i przywrócić pokój przy pomocy potężnych stworzeń zwanych smokami morskimi, niewątpliwie inteligentnych, chód o ich inteligencji nikt na Majipoorze nie miał do tej pory pojęcia.

W zbiorze opowiadań Kroniki Majipooru przedstawione są sceny z życia obywateli tej wielkiej planety, z całej jej historii i z różnych poziomów społecznych, ukazujące szczegóły, które nie znalazły się w powieściach. Akcja krótkiej powieści Góry Majipooru rozgrywa się pięćset lat po śmierci Valentine’a w mroźnych górach północy, gdzie odkryta zostaje odrębna, barbarzyńska ludzka cywilizacja. Najnowsze książki o Majipoorze, „Trylogia Prestimiona”, opowiadają o czasach o tysiące lat poprzedzających rządy Valentine’a, o epoce, w której na planecie święciły tryumfy magia i czarnoksięstwo. Koronal Lord Prestimion, pozbawiony tronu przez syna swego poprzednika, którego wspomagają czarnoksiężnicy i magowie, rozpoczyna wojnę domową i zwycięża w niej z pomocą swych zwolenników, choć i on musi w końcu się uciec do czarnej magii.

Akcja przedstawionej tu opowieści toczy się znacznie wcześniej niż akcja wszystkich powstałych do tej pory książek o Majipoorze, ponad cztery tysiące lat przed czasami Valentine’a, ponad trzy tysiące przed Prestimionem. Ale upłynęło dziesięć tysięcy lat, odkąd na planecie wylądowali pierwsi ludzcy osadnicy. Początki historii Majipooru stają się już legendą...


KSIĘGA ZMIAN

 

Wczesnym rankiem drugiego dnia swego nowego życia – życia więźnia – Aithin Furvain stał przy wąskim oknie sypialni, przyglądając się z wielkiej wysokości krwistoczerwonym wodom Morza Barbirike. Drgnął nagle, słysząc stuk zasuwki, zamykającej drzwi jego mieszkania od zewnątrz. Obrócił się i jego wzrok spoczął na smukłej, nieco kociej sylwetce człowieka, który go uwięził, bandyty o imieniu Kasinibon. Furvain nie zaszczycił go dłuższym spojrzeniem, płynnym ruchem odwrócił się w stronę okna.

– Jest tak, jak mówiłem wczoraj wieczorem, prawda? – spytał Kasinibon. – Na całym Majipoorze nie ma niczego tak pięknego jak to szkarłatne jezioro.

– Ładny widok, rzeczywiście – odparł Furvain cichym, obojętnym głosem.

Ale gospodarza to nie zniechęciło. Wytrwale, wręcz bezlitośnie pogodny, mówił dalej do pleców więźnia:

– Mam nadzieję, że spałeś dobrze i że apartament odpowiada twym gustom, książę Aithinie.

Grzeczność, wykształcona na dworze tak, że stała się jego drugą naturą, nie pozwoliła Furvainowi stać tyłem do przemawiającego doń człowieka, choćby był bandytą.

– Zazwyczaj nie używam tytułu – powiedział chłodno, beznamiętnie.

– Oczywiście, oczywiście. Ja też. Pochodzę z długiej linii szlachty ze wschodu. Pomniejszej, rzecz jasna, ale jednak szlachty. Te wszystkie tytuły, jakież to archaiczne! – Kasinibon uśmiechnął się. Był to uśmiech chytry, niemal konspiracyjny, kpiący, choć pełen wdzięku. Mimo tego, jak ułożyły się jego losy, Furvain nie mógł wykrzesać z siebie niechęci do tego człowieka. – Ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Czy apartament odpowiada twym gustom?

– Och, oczywiście. Pod każdym względem. Jest to doprawdy wyjątkowo eleganckie więzienie.

– Pragnę zaznaczyć bardzo dobitnie, że nie mówimy o więzieniu, lecz raczej o prywatnym gościnnym mieszkaniu.

– Być może jest tak rzeczywiście. Ale nie zmienia to faktu, że jestem więźniem, prawda?

– Przyznaję, że się nie mylisz. Rzeczywiście, jesteś więźniem. Moim więźniem. Na krótki, mam nadzieję, czas.

– Dziękuję. Doceniam twą szczerość.

I Furvain powrócił do obserwacji Morza Barbirike, wielkiego, choć wąskiego, przypominającego długą na co najmniej pięćdziesiąt mil, wbijającą się w dolinę włócznię, rozpościerającego się u stóp skalnego, szarego klifu, na którym Kasinibon zbudował swój dom-fortecę. Brzegi jeziora otaczały wysokie, ostre wydmy w kształcie półksiężyca, które z tej odległości wydawały się równie delikatne jak chmury. One także były czerwone. Tu nawet powietrze wydawało się czerwonawe, podobnie promienie słońca. Wczoraj wieczorem Kasinibon tłumaczył gościowi, wówczas niezbyt zainteresowanemu jego wyjaśnieniami, że w Morzu Barbirike żyją nieprzeliczone miliardy maleńkich skorupiaków, których kruche jaskrawe skorupki, rozkładające się przez tysiąclecia, nadały barwę nie tylko wodzie, lecz również otaczającym ją wydmom. Furvain zastanowił się przelotnie, czy jego ojciec, który zdradzał wręcz obsesyjne zainteresowanie ostrymi efektami barwnymi, kiedykolwiek przyjechał obejrzeć to wspaniałe miejsce. Z pewnością. Z pewnością tak.

– Przyniosłem ci pióra i papier – powiedział Kasinibon, układając schludny stosik na stole obok łóżka. – Jak już wspomniałem, ten widok z pewnością wzbudzi w tobie natchnienie.

– Niewątpliwie – odparł Furvain ciągle tym samym chłodnym, nie zdradzającym żadnych emocji głosem.

– Może po południu obejrzymy sobie jezioro z bliska, ty i ja?

– A więc nie zamierzasz więzić mnie w tych trzech pokojach przez cały czas?

– Ależ skąd! Dlaczego miałbym być tak okrutny?

– No cóż. Z góry cieszę się na tę wycieczkę. Piękne jezioro istotnie może zachęcić mnie do napisania wiersza, a może nawet kilku wierszy.

Kasinibon poklepał stos papieru, uśmiechając się uprzejmie.

– Możesz użyć tego także do napisania prośby o okup – zauważył.

Furvain spojrzał na niego nieco uważniej.

– To już raczej jutro. Być może pojutrze?

– Jak sobie życzysz. Nie widzę powodów do pośpiechu. Będziesz moim gościem tak długo, jak długo zechcesz nim być.

– Chyba raczej więźniem?

– Owszem, to też – zgodził się Kasinibon. – Gość, a zarazem więzień, choć mam szczerą nadzieję, że będziesz czuł się raczej gościem niż więźniem. Jeśli pozwolisz, teraz cię opuszczę. Muszę niestety oddać się nudnym administracyjnym obowiązkom. A więc do popołudnia. – Gospodarz uśmiechnął się raz jeszcze, skłonił i wyszedł.

Furvain był piątym synem poprzedniego Koronala, Lorda Sangamora, którego najbardziej znanym osiągnięciem były słynne, wspaniałe tunele na Zamkowej Górze, noszące jego imię. Lord Sangamor szczególnie żywo interesował się sztuką, a tunele o ścianach wykonanych ze sztucznego kamienia, promieniującego wewnętrznym barwnym światłem, uchodziły wśród koneserów za dzieło niezwykle. Furvain odziedziczył po ojcu zainteresowania, lecz nie siłę charakteru; w oczach wielu mieszkańców Góry był po prostu leniwym utracjuszem, być może mającym w sobie coś z oszusta. Nawet przyjaciele, a miał ich wielu, nie potrafili znaleźć w nim niczego, co można byłoby nazwać „wartościowym”. Owszem, miał talent do tworzenia lekkich, okazjonalnych wierszy, był dobrym towarzyszem w podróży i tawernie, potrafił żartować, bawić się zagadkami i paradoksami, ale poza tym... poza tym...

Zgodnie ze starożytnym prawem i tradycją syn Koronala nie ma żadnych szczególnych praw. Nikt nie wyznacza mu stanowiska rządowego. Nie może zasiąść na tronie, ponieważ droga na tron wiedzie przez adopcję, nie dziedziczenie. Najstarszy syn Koronala obejmuje na ogół majątek w pobliżu któregoś z pięćdziesięciu miast Zamkowej Góry i wiedzie wygodne życie prowincjonalnego diuka. Drugi, a czasami nawet trzeci syn, może pozostać na Zamku jako doradca, jeśli oczywiście interesują go zawiłości i skomplikowane strategie sprawowania rządów. Ale piątego syna, urodzonego w późnym okresie życia ojca i wskutek tego nie dopuszczanego do wewnętrznego kręgu władzy przez tych wszystkich, którzy znaleźli się tam wcześniej, czekało zazwyczaj łatwe, przyjemne, próżniacze życie. Nie było dlań miejsca w sferach publicznych. Piąty syn jest synem swego ojca, ale żadnych przyrodzonych praw nie posiada. Nikt nie oczekuje po nim inteligencji, wykształcenia i silnej woli predestynującej do pełnienia poważnych obowiązków rządowych ani nawet zainteresowania tego rodzaju sprawami. Tacy książęta mają z urodzenia prawo do apartamentu na Zamku, dostają także dużą, dożywotnią pensję. Oczekuje się, że do końca życia będą dogadzać sobie i żyć przyjemnie, nie ponosząc za nic odpowiedzialności.

W odróżnieniu od wielu książąt o niespokojnej naturze, Furvainowi takie życie bardzo się podobało. Ponieważ nikt niczego się po nim nie spodziewał, on także stawiał sobie niewielkie wymagania. Natura obdarzyła go urodą: był wysoki, szczupły, poruszał się z wrodzonym wdziękiem i elegancją, miał jasne wijące się włosy i stanowczą męską twarz. Doskonale tańczył, śpiewał czystym tenorem, wyróżniał się w sportach nie wymagających brutalnej siły, umiał walczyć na miecze, powoził rydwanami w wyścigach. Przede wszystkim słynął jednak z umiejętności układania wierszy. Potrafił tworzyć je tak szybko, jak z burzowej chmury spadają krople deszczu. W każdej chwili dnia i nocy, tuż po pobudce rankiem po przehulanej nocy albo i w trakcie samej hulanki, chwytał pióro i tworzył, niemal improwizując, czy to balladę, czy sonet, czy wesoły, rymowany epigram, czy wyrafinowaną w swej pozornej prostocie piosenkę, czy nawet serię heroicznych dwuwierszy, a wszystko na dowolny temat. W tego rodzaju igraszkach nie ma oczywiście żadnej głębi, ale Aithin Furvain nie czuł najmniejszej potrzeby badania głębi ludzkiej duszy, a co dopiero przedstawienia wyników badań w wierszowanej formie. Wszyscy znali go jako mistrza w komponowaniu poezji okazjonalnej, upamiętniającej radość chwili, rozkosze łoża lub butelki, czasami kpiarskiej, lecz nigdy gorzkiej albo złośliwej, zawsze takiej, która jest tylko igraszką słowną, błyskotliwą, zachwycającą bogactwem brzmień i kunsztem rymów, lecz nie mówiącą o niczym.

– Powiedz wiersz, Aithinie! – krzyczał ktoś z jego kompanii siedzącej przy suto zastawionym – przede wszystkim winem – stole w jednej z ceglanych tawern Zamku.

– Tak! Wiersz! Wiersz! – podchwytywała reszta hulaków.

Wówczas Furvain mówił najczęściej:

– Niech ktoś poda mi słowo.

I ktoś, może nawet jego aktualna kochanka, rzucał zupełnie przypadkowe słowo, na przykład:

– Parówka.

– Wspaniale. Ty podaj drugie. Szybko. Cokolwiek przyjdzie ci do głowy.

– Pontifex – odpowiadał następny biesiadnik.

– Potrzebne mi trzecie – prosił Furvain. – Hej, ty tam, podaj mi trzecie słowo.

– Steetmoy – krzyczał ktoś, kto być może nie należał nawet do ich grupy.

Furvain zamyślał się wówczas na chwilę, zapatrzony w szklanicę wina, jakby wiersz już w niej pływał, a potem nabierał powietrza w płuca i recytował żartobliwą epopeję, heksametryczny poemat ze skomplikowanym anapestycznym rytmem, którego bohaterami byli Pontifex, rozpaczliwie pożądający parówek z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin