Dawid Weber - Honor Harrington tom 14 Cień Wolności.rtf

(2312 KB) Pobierz
Dawid Weber

             

              Cień wolności

              David Weber

              Przełożył Radosław Kot

              Dom Wydawniczy REBIS

              LUTY 1922 ROKU PO DIASPORZE

              „Następnym razem będzie łatwiej… następny raz na pewno się trafi. Zawsze się trafia”.

              Frinkelo Osborne,

              oficer Biura Bezpieczeństwa Granicznego układu Loomis

             

              Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

              ROZDZIAŁ I

              Pozbawiony skrzydeł i przypominający latający talerz dron płynął na antygrawitacyjnej poduszce

              przez wilgotną i mglistą noc. Krople wody spływały po poszyciu pojazdu, śliskim od tłustego dymu

              z palonego drewna i tworzyw sztucznych. Mimo deszczu ogień nie wygasał, pochłaniając kolejne

              szczątki domów i coraz bardziej zatruwając okolicę. Gdzieś daleko pośród chmurnej nocy przetoczył

              się jakby grom, ale trudno było orzec, czy był on dziełem człowieka czy burzy.

              Dron zawisł w bezruchu. Był czarniejszy niż noc, z pochłaniającą fotony powłoką, w której nic

              się nie odbijało. Zamontowana na brzuchu wieżyczka poruszyła się, ogarniając czujnikami

              i soczewkami najbliższą okolicę w poszukiwaniu czegoś, co byłoby warte uwagi. Wiatr poruszył

              gałęziami sosen cukrowych, topoli krabowych oraz importowanych z Ziemi sosen amerykańskich

              i orzeszników i w rumowisku coś się osunęło, rozrzucając wkoło iskry i płonące szczątki. Jedna

              z osłabionych ogniem krokwi poddała się i spadła na sam dół. Woda skapywała z konarów drzew jak

              zwykle podczas deszczu. Poza jego szumem i trzaskiem płomieni nie było słychać nic więcej.

              Procesory drona zweryfikowały pozyskany zestaw danych i uznały, że należy przekazać go

              zwierzchności. Zaraz skierowały go do satelity telekomunikacyjnego i dalej, do żywego operatora,

              znajdującego się w odległym Elgin City. Teraz czekały.

              Deszcz padał, wiatr szumiał wśród drzew. Ogień syczał pod wpływem co większych kropli

              spadających z nieba. I nagle…

              Błyskawica przebiła chmury niczym oręż Zeusa. Zrodzona na wysokości dwustu sześćdziesięciu

              pięciu kilometrów nad powierzchnią planety przybyła całkiem bezgłośnie. Poruszała się z

              trzydziestokrotną prędkością dźwięku i zostawiała za sobą smugę zjonizowanego powietrza.

              Dwustukilowy ładunek trafił w cel zgodnie z wyznaczonymi koordynatami.

              Ciemność pierzchła natychmiast, rozdarta eksplozją o mocy równej detonacji dwóch i pół tony

              dawnego TNT. Deszcz wyparował w oślepiającym błysku, fala uderzeniowa przetoczyła się po

              ruinach wszystkich trzech płonących domów wioski, ostatecznie zrównując je z ziemią. Blask odbił

              się w chmurach i zmienił odleglejsze krople wody w zawieszone w powietrzu rozjarzone diamenty.

              Szczątki budowli, które nie tak dawno były czyimiś siedzibami, rozleciały się stromymi trajektoriami

              po całej okolicy, jakby próbowały dosięgnąć nieba.

             

              – Dzięki za użycie tak masywnej głowicy – powiedziała oschłym głosem kobieta w granatowym

              mundurze porucznika Połączonych Sił Bezpieczeństwa Publicznego układu Loomis.

              Stała za wygodnym fotelem operatora dronów i spoglądała nad ramieniem mężczyzny na ekran, na

              którym paliła się ikona symbolizująca wybuch. Operator, sierżant z naszywkami informującymi

              o dwudziestoletniej służbie, wahał się przez chwilę i obrócił głowę, by spojrzeć na przełożoną.

              – Podejrzany ruch w strefie zastrzeżonej, ma’am – powiedział.

              – I trzeba było aż KEW, by sprawę załatwić? – spytała pani porucznik, unosząc brew. – Nic

              mniejszego nie dałoby rady temu jeleńcowi? Czy też bizoniowi?

              – Kod identyfikacyjny wskazywał na jednostkę ludzką, ma’am. To mógł być tylko ktoś z bandy

              MacRory’ego.

              – Rozumiem. – Oficer splotła ręce za plecami. – Niemniej tak się złożyło, że stałam akurat przy

              pulpicie dowodzenia – zauważyła, tym razem mocno kąśliwym tonem. – Jeśli dobrze pamiętam

              procedury, użycie broni kinetycznej powinno być za każdym razem zatwierdzone przez przełożonego.

              Wyjątkiem mogą być tylko sytuacje, gdy brak czasu na uzyskanie zgody. Mam rację?

              – Tak, ma’am – przyznał sierżant.

              Porucznik pokręciła głową.

              – Wiem, że lubi pan rąbnąć z grubej rury, Callum. I muszę przyznać, że tym razem wymówka była

              nawet sensowna. Ale regulaminów nie pisze się dla rozrywki. Tym razem przymknę oko, niech pan

              jednak pamięta, że następnym razem nie będę tak wyrozumiała. Jeśli to się powtórzy, będzie pan

              musiał ruszyć swoją tłustą dupę z fotela i wdrożyć się do służby patrolowej w terenie. Dociera to do

              pana?

              – Tak, ma’am – odparł sierżant.

              Porucznik zdecydowanie chłodno skinęła mu głową i wróciła na swoje stanowisko.

              Sierżant odprowadził ją spojrzeniem, po czym odwrócił się z powrotem do swojego pulpitu

              i uśmiechnął lekko. Wiedział, że mogła narobić mu kłopotów, ale uważał, że było warto. Trzech jego

              kumpli zginęło podczas pierwszych dwóch dni tego powstania i nadal nie wyrównał rachunków.

              Lubił też to poczucie boskiej władzy towarzyszące ciskaniu piorunów z nieba. Porucznik MacRuer

              nie zatwierdziłaby użycia KEW przeciwko pojedynczemu i do tego niepewnemu celowi. On sam też

              nie był wcale pewien, czy nie chodziło o jakieś odbicie lub inne echo. Uważał jednak, że postąpił

              słusznie, i to znaczyło dla niego więcej niż niezadowolenie przełożonej.

              I co najważniejsze, tym razem mu się udało. Gdyby trafił akurat na gorszy humor tej służbistej

             

              suki, jak nazywał ją w myślach, bez dwóch zdań dostałby nowy przydział. I to taki, który wcale by

              mu się nie spodobał.

              – Potwierdzam trafienie, ma’am – zameldował technik rakietowy George Chasnikov. – Wydaje

              się, że pocisk zboczył piętnaście do dwudziestu metrów na zachód od celu. – Pokręcił głową. –

              Niezbyt im wyszło.

              – Ale to już ich problem, nie nasz, prawda? – Porucznik komandor Sharon Tanner spojrzała na

              czasomierz. Jako oficer taktyczny SLNS Hoplite bez trudu wywołała raport o ostrzale także na swoim

              ekranie. – Poza tym broń kinetyczna nigdy nie jest idealnie precyzyjna, Chaz, i trzeba się z tym

              pogodzić.

              – Wiem, ma’am – zgodził się niechętnie Chasnikov. – I dlatego ściągnąłem raport. – Pokręcił

              głową i wstukał jakieś polecenie na klawiaturze. – Nie cierpię tego cholerstwa – dodał półgłosem,

              jednak na tyle głośno, by Tanner go usłyszała.

              Oficer puściła jego słowa mimo uszu. Chasnikov był doświadczonym technikiem, który zamierzał

              zestarzeć się w służbie czynnej. Każdy oficer taktyczny chciałby go mieć u siebie i dlatego Sharon

              Tanner była skłonna patrzeć przez palce na niektóre wyskoki podwładnego.

              Na dodatek miał trochę racji, pomyślała z rozgoryczeniem, wspominając to wszystko, w co jej

              mały zespół musiał angażować się przez kilka ostatnich tygodni. W porównaniu z częścią tamtych

              spraw użycie pocisku kinetycznego przeciwko wątpliwemu celowi to było po prostu małe piwo.

              – Raczej ich problem, ma’am – powiedział po chwili Chasnikov. – Pocisk trafił zgodnie

              z podanymi koordynatami, ale te były złe. Przysłali nam poprawkę, tylko za późno. Nie dało się już

              jej uwzględnić.

              – A czy przekazali, w co właściwie chcieli tym razem trafić? Oraz czy im się udało?

              – Nie, ma’am. Tylko te koordynaty. Równie dobrze mogli walnąć we własny oddział. I jak dotąd

              nie ma meldunku o skuteczności ostrzału. – I nie będzie, pomyślał. Jak zwykle zresztą.

              – Rozumiem. – Tanner potarła koniuszek nosa i wzruszyła ramionami. – Przygotuj raport, Chaz.

              Wyłóż w nim jasno, że u nas wszystko zagrało. Przekażę go komandorowi Diadorowi. Jestem pewna,

              że wraz ze skipperem dołoży wszelkich starań, by uświadomić tym na dole, jak groźny w skutkach

              może być brak precyzji przy ostrzale bronią kinetyczną. I jak ważne jest podawanie w takich

              przypadkach właściwych koordynatów. Nie możemy marnować pieniędzy podatników na pociski,

              które lecą diabli wiedzą dokąd.

              No i mam nadzieję, że kapitan Venelli wykorzysta ten skromny zapis, by wydrążyć komuś nową

             

             

              dziurę w dupie, pomyślała. Uważała, że Chaz miał poniekąd rację: zbyt głęboko wpakowali się już

              w to bagno. Na dole nie było pewnie nic wartego użycia KEW, ale do tych idiotów o zbrodniczych

              skłonnościach jakoś to nie docierało. Byli gotowi posyłać wciąż nowe głowice, nawet gdyby

              chodziło o samotnego idiotę przedzierającego się przez zarośla z karabinem pulsacyjnym w garści.

              Podczas kariery we Flocie Pogranicza Sharon Tanner przyszło robić wiele rzeczy, z których

              wcale nie była dumna. Tym razem też tak było.

              W miejscu, gdzie jeszcze niedawno znajdowała się wioska o nazwie Glen mo Chridhe, szum

              deszczu zginął w łoskocie spadających z nieba śmieci. Trwało to kilka sekund, po czym sypiące

              iskrami szczątki ponownie znieruchomiały. Krater uderzeniowy miał średnicę około dwunastu

              metrów. Bez trudu mógłby pomieścić towarowy ślizgacz i był też o wiele większy od piwnicy,

              w której schronił się właśnie pewien trzynastoletni chłopiec niosący jedzenie, które zdołał jakoś

              wyszukać dla swojej młodszej siostry.

              – Dostali Tammasa – powiedziała Erin MacFadzean matowym głosem, w którym słychać było

              zmęczenie i narastającą rozpacz. Kobieta spojrzała przez mroczną piwnicę na Megan MacLean. W jej

              oczach malował się smutek. – Fergus właśnie przekazał.

              – Gdzie to się stało? – spytała MacLean, przecierając piekące oczy i zaciskając zęby na wieść

              o kolejnej stracie.

              – W Rothes – odparła MacFadzean. – Ci z góry zatrzymali furgon po drodze do Mackessack.

              – Żyje? – MacLean opuściła ręce.

              – Fergus nie wie. Mówi, że była solidna strzelanina, i chyba sam ledwie uszedł z życiem.

              – Rozumiem.

              MacLean położyła płasko dłonie na blacie przed sobą. Przez chwilę spoglądała na nie, po czym

              wciągnęła głęboko powietrze. Wstyd jej było przyznać się do tego nawet przed sobą, ale wiedziała,

              że dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby Tammas MacPhee nie przeżył. Nie to chciałoby się myśleć

              o przyjacielu, którego znało się od trzydziestu lat.

              – Spróbuj skontaktować się z Tadem Ogilvym – powiedziała po chwili. – Powiedz mu, że

              Tammas… wypadł z gry. Teraz to Tad odpowiada za wszystko, co mamy jeszcze poza stolicą.

              – Wykonuję – odparła MacFadzean i opuściła pomieszczenie.

              Gdy tylko drzwi się zamknęły, MacLean się przygarbiła. Wcześniej nie chciała okazywać

              zmęczenia, chociaż wiedziała, że i tak nikogo nie oszuka. Zwłaszcza że wszyscy tutaj czuli się tak

              samo. Musiała jednak grać swoją rolę aż do samego nieuniknionego końca. Tyle dobrego, że to już

              nie potrwa długo.

              Nie tak miało to wyglądać. Ligę Wyzwolenia Loomisu stworzyła siedem lat temu i wtedy była to

              całkowicie legalna partia. Udało się ją powołać do życia podczas jednego z rzadkich flirtów Partii

              Dobrobytu z demokracją. Znając Halkirk, nie oczekiwała, że naprawdę coś osiągnie, ale chciała

              uświadomić MacMinn i MacCrimmonowi, że nie wszyscy mają zamiar żyć na klęczkach i jakaś

              opozycja jednak istnieje. Kandydaci LWL wygrali nawet w dwóch okręgach stolicy, uzyskując cztery

              dziesiąte miejsc w parlamencie, co uczyniło jej ugrupowanie największą partią opozycyjną. Zapewne

              nie doszłoby do tego, gdyby Partia Dobrobytu nie próbowała akurat dobrze wypaść w materiałach

              dziennikarzy ze światów centralnych, a tak mieli chociaż te dwa miejsca.

              Nie żeby coś z tego wynikło. Gdy przyszło do następnych wyborów, żadnych dziennikarzy

              z zewnątrz nie było i prezydent nawet nie udawała, że zależy jej na uczciwym liczeniu głosów. Wtedy

              właśnie Megan MacLean posłuchała Tammasa MacPhee, wiceprezesa partii, oraz MacFadzean.

              Oficjalna działalność pozostała bez zmian, nadal prowadzili różne kampanie i próbowali lobbować

              w takich czy innych sprawach, ale MacFadzean wzięła się cichcem do organizowania nielegalnego,

              zbrojnego ramienia partii.

              Z dzisiejszej perspektywy patrząc, uznawała to za błąd, ale nadal nie widziała innego wyjścia,

              zwłaszcza w sytuacji, gdy Połączone Siły Bezpieczeństwa Publicznego stawały się coraz bardziej

              brutalne, a sekretarz bezpieczeństwa MacQuarie dawno już porzuc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin