Elfriede Jelinek - Wykluczeni.doc

(873 KB) Pobierz
ELFRIEDE JELINEK

Elfriede Jelinek

Wykluczeni

Die Ausgesperrten

przełożyły: Anna Majkiewicz i Joanna Ziemska


Copyright © 1980 by Rowohlt Verlag GmbH, Reinbek bei Hamburg

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2005

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2005

Wydanie I

Warszawa 2005

Pewnej nocy, pod koniec lat pięćdziesiątych, w Parku Miejskim w Wiedniu dochodzi do napadu rabunkowego. Następujące osoby uczepiły się przypadkowego spacerowicza: Rainer Maria Witkowski i jego bliźniacza siostra Anna Witkowska, Sophie Pachhofen, niegdyś von Pachhofen, i Hans Sepp. Rainer Maria Witkowski nosi imiona po Rainerze Marii Rilkem. Wszyscy mają około 18 lat, Hans Sepp jest co prawda kilka lat starszy, ale również nie osiągnął dojrzałości. Z obu dziewcząt Annę przepełnia większa złość, która przejawia się w tym, że to właśnie ona zachodzi ofiarę od przodu. Trzeba mieć szczególną odwagę, żeby człowiekowi patrzącemu prosto na ciebie (aczkolwiek nie widzi wiele, bo jest ciemno) podrapać twarz, wzgl. dobrać się do oczu. Oczy są bowiem zwierciadłem duszy, które powinno zostać nienaruszone. W przeciwnym razie każdy pomyśli, że duszę diabli wzięli.

Właśnie Anna powinna tego człowieka zostawić w spokoju, bo jego charakter jest o niebo lepszy niż jej. Bo on jest ofiarą. Anna jest sprawczynią. Ofiara zawsze jest lepsza, bo jest niewinna. W tym czasie na świecie jest jeszcze wielu niewinnych sprawców. Pełni wojennych wspomnień obrzucają publiczność przyjaznymi spojrzeniami znad parapetów ozdobionych kwiatami, machają ręką lub piastują wysokie urzędy. Pomiędzy geranium. Trzeba wreszcie wszystko wybaczyć i wyrzucić z pamięci, aby móc zacząć od nowa.

Później, gdy się już jest mądrzejszym, wiadomo, że ofiarą był prokurent z przedsiębiorstwa średniej wielkości. Ofiara zwykła przebywać w starannie uporządkowanym gospodarstwie domowym, to coś, czym Anna gardzi szczególnie. Czystość przeczy jej naturze, bardzo nieczystej od środka i od zewnątrz.

Młodzi ludzie przywłaszczają sobie portfel tego człowieka. Mimo to zostaje on okrutnie pobity. Anna go dziabie, myśląc, jak dobrze, że wreszcie mogę gdzieś wyładować wielką nienawiść, nie muszę robić tego na sobie, co byłoby niewłaściwym miejscem. Jak dobrze, że się przy tym wzbogacę. Miejmy nadzieję, że trochę tego będzie (raczej było średnio). Hans również młóci przyzwyczajonymi do pracy manualnej pięściami. Jako mężczyzna ogranicza się do męskich odmian przemocy: ciosy pięści i podstępne uderzenia z byka (taran); sławetne jak kraj długi i szeroki kopniaki w kość piszczelową pozostawia Sophie, która stosuje je raz po raz. Jak dwa napierające na zmianę tłoki skomplikowanej maszyny. Wyglądało to tak, jakbyś nie chciała brudzić sobie rąk i pozostawiasz to nogom, później mówi do niej Rainer i czule bierze ją w ramiona. Kopnięty w kolano odlatuje od niej ze stłumionym syknięciem. Ona tego nie chce.

Rainer, który uważa się za tego jedynego odpowiedniego dla Sophie (dlatego przecież wziął ją w ramiona), targa za ubranie ofiary w poszukiwaniu portfela, ale nie może znaleźć (w końcu ma). Po chwili mężczyznę, który już prawie się nie broni, uderza kolanem w brzuch, wydobywa się stamtąd bulgoczący dźwięk, a z ust wypływa ślina. Krwi nikt nie widział, bo było za ciemno. To brutalność wobec bezbronnego i dlatego niepotrzebna, mówi Sophie, szarpiąc za włosy leżącego w sposób nieuporządkowany na ziemi, skubie, aż miło patrzeć. Właśnie to, co niepotrzebne, jest najlepsze, mówi Rainer, który dalej chce walczyć. Tak uzgodniliśmy. Właśnie to, co niepotrzebne, jest naszą zasadą. Według mnie lepsze jest to, co potrzebne, wlepiając oczy w portfel, odzywa się Hans, który dziwnym zbiegiem okoliczności kocha pieniądze. Pieniądze nie są ważne, Rainer pluje na portfel, jak myślisz, są tu setki czy tysiączki? Pieniądze nie są naszą zasadą, błysnęła Sophie, której rodzice mają ich wiele, dlatego jest zepsuta dobrobytem. Hans, tryskając potem jak bezduszna maszyna, przy której można z nudów wyzionąć ducha, wciąż młóci ofiarę. Tak właśnie widzi go rodzeństwo: jako maszynę. Anna już od jakiegoś czasu uważa, że to piękna maszyna, wkrótce będzie myśleć tak samo Sophie. To może stać się zarodkiem waśni. Pięści Hansa spadają niczym młoty, podnosząc się tylko po to, żeby złapać rozmach. Aj cicho jęczy ofiara, ale nawet na to nie ma już siły. I: policja! Nikt tego nie słyszy. W Annie wyzwala to potrzebę kopnięcia go w jaja, gdyż z samej zasady jest przeciwko policji, jak wszyscy anarchiści. Mężczyzna milknie wystraszony, zwija się, lekko kołysze ciałem, w końcu leży nieruchomo. Pieniądze i tak już mają.

Tłuczącego jak rozwścieczone zwierzę Hansa Anna odrywa od prokurenta i szarpie do ucieczki. Słychać już kroki innych spacerowiczów. Co oni tu robią o tak późnej porze? Im też się kiedyś przytrafi coś takiego. Z ust gimnazjalistów i robotnika wydobywa się świst, gdy dobiegają Johannesgasse do Konserwatorium Miasta Wiednia, skąd dochodzi donośny szum instrumentów blaszanych i smyczkowych (i gdzie Anna uczy się gry na fortepianie), i znikają za nim w głuchym szumie ulicy. Właśnie mają tu miejsce próby orkiestry, które od zawsze odbywają się tak późno, by również osoby pracujące mogły w nich uczestniczyć. Teraz najlepiej do Karntnerstrasse, tam jest ruch i gwar, rzuca, sapiąc, Sophie, skryjemy się w tłumie nocnych ludzi (których można tam zastać). Nie skryjemy się w żadnym tłumie, ponieważ zawsze od niego odstajemy (Anna). Nie wolno się nam ukrywać, powinniśmy robić to otwarcie, ponieważ w ten sposób otwarcie wyznajemy naszą zasadę gwałtu zadawanego na chybił trafił (Rainer). Ty kretynie (Hans). Anna już nic nie mówi, jedynie w zamyśleniu zlizuje resztki słonego potu ofiary i krew z zadrapań ofiary z prawej dłoni, bijącej dłoni, na co Rainer reaguje spojrzeniem pełnym aprobaty, co u Sophie wywołuje obrzydzenie, a u Hansa potrzebę grzmotnięcia jej po palcach. Ty świnio.

W Annie jest tyle wściekłości, co na pewno bierze się z konfliktu pokoleń, że z wielką chęcią w tym najokazalszym pasażu handlowym Wiednia jeszcze rozwaliłaby oświetlone szyby wystawowe. Bardzo pożąda tego, co się za nimi kryje, kieszonkowe na to nie wystarcza. Dlatego trzeba sobie dorobić właśnie w taki sposób. Aż się skręca z zazdrości, kiedy widzi, że szkolna koleżanka ma na sobie nowy kostium i białą bluzkę czy nowe buty na obcasie. Ale reaguje na to tak: zbiera mi się na wymioty, gdy widzę takie wypindrzone lale. W tych swoich głupich fatałaszkach są płytkie i nie mają za grosz rozumu. Ona to coś innego, zawsze ma na sobie brudne dżinsy i o wiele za duży męski sweter, aby jej wnętrze miało odpowiedni wygląd zewnętrzny. Psychiatra, do którego chodzi z powodu okresowej utraty mowy (pojawiającej się, a potem znikającej bez śladu), wciąż zadaje jej pytanie: Powiedz mi, dziecko, dlaczego się nie ubierzesz ładnie i nie zakręcisz włosów, bo w zasadzie piękna z ciebie dziewczyna i powinnaś iść do szkoły tańca. Popatrz tylko, jak wyglądasz, wszyscy chłopcy się tobą brzydzą.

To Anna wszystkim się brzydzi.

Nieważne. Czwórka młodocianych wykolejeńców dość wyraźnie odstaje od rozbawionych tu ludzi, szukających nocnych rozkoszy, których najczęściej nie znajdują, ponieważ to miasto się do tego nie nadaje. Młodzież to zazwyczaj świeżość, ale ta tutaj jest inna. Skoro świadomie odrzuca świeżość, nic na to nie można poradzić. Nie szukają tu rozkoszy, bo już jej doświadczyli. Aby nie rzucać się w oczy, ich bieg w końcu przechodzi w umyślnie niewinny krok. Rainer bierze pod rękę Sophie, która usiłuje doprowadzić do porządku fryzurę, spoglądając w ciemne szyby po prawej i po lewej. Sprawia wrażenie najbardziej nietkniętej, właśnie taka jest, właściwie zawsze wygląda tak, jak gdyby nosiła białe rękawiczki. To zawsze podnieca mężczyznę, ale go nie zaspokaja. Dlatego trzeba obmyślać takie napady, gdyż Sophie nie zaspokaja. Powodów jest jeszcze więcej. Rainer jest raczej głową kliki, Hans raczej jej rękoma, Sophie jest kimś w rodzaju podglądaczki, a Anna pała złością do wszystkich ludzi, co nie jest korzystne, ponieważ zaślepia i mąci trzeźwość spojrzenia. A przecież Anna i tak jedynie spojrzeniem dotyka tych wszystkich pięknych rzeczy, ponieważ nabywa się je za pieniądze. Anna jednak nie wie, że wartości wewnętrznych nie da się nabyć za pieniądze, bo przecież one są wewnątrz i nikt ich nie dostrzega. Anna pragnie także rzeczy zewnętrznych, choć się do tego nie przyznaje. Ludzi nie należy okładać z nienawiści, lecz tak zwyczajnie bez powodu, jest to cel sam w sobie, upomina brat Rainer. Ważne, że okładam, nieważne, czy z nienawiści, czy bez (Anna). Ty nic nie kapujesz, z wyższością mówi do niej Rainer.

Kurwa (Hans), tym ordynarnym słowem chce powiedzieć, że podarł sobie koszulę. Znowu stara będzie się czepiać. Zaraz się podzielimy w ciemnej bramie, mówi Anna, a jutro kupisz sobie nową.

Rainer nienawidzi rodziców, ale się ich boi. Spłodzili go, a teraz go utrzymują, a on trzyma się sztuki poetyckiej. Strach należy do nienawiści (Anna, która z zagadnienia nienawiści spokojnie mogłaby zrobić doktorat), gdybyśmy nie czuli strachu, to po co nam nienawiść, wówczas wkracza jałowa obojętność. Lepiej od razu umrzeć. Mieszczuchom obca jest taka nienawiść. Bez silnych uczuć bylibyśmy podobni do przedmiotów albo nieżywi, co i tak nastąpi zbyt wcześnie. Kocham sztukę w jej rozlicznych formach.

Do niczego nie czuję nienawiści, mówi Sophie, bo w moim życiu nie ma nic godnego nienawiści. Przecież jedynym uczuciem, jakie żywisz, jest miłość do mnie, mówi Rainer. Gdy razem wwiercamy nasze palce w oko ofiary, to jesteśmy ze sobą mocniej związani niż w małżeństwie. W ogóle jesteśmy przeciwnikami małżeństwa. Muszę iść, mówi Sophie, która zawsze dokądś właśnie musi iść.

Nie możesz mnie teraz zostawić, ponieważ jest mi potrzebny ktoś, komu mógłbym to wszystko wyjaśnić, mówi Rainer. Masz przecież jeszcze tych dwoje, odpowiada Sophie nieporuszona jego wybuchem uczuć, możesz im wszystko wyjaśnić. Muszę już iść. A twoja działka? Dasz mi jutro w szkole. Hans już wyciąga po pieniądze kilka swoich pazurów, strużka śliny dyskretnie wyraża żądzę. No dobrze, zaraz, reaguje Rainer.

Fajnie wyglądasz, jak kogoś walisz, mizdrzy się Anna do młodego robotnika i głaszcze jego muskuły na przedramionach, jego matka nigdy tego nie robi, bo nigdy by jej to nie przyszło do głowy. Ten gest jest dwuznaczny, oznacza on coś więcej, niż mogłoby się wydawać.

Kręcisz mnie (Anna do Hansa). No to trzymajcie się (Hans do Rainera i Anny). Do jutra. Gdy napięcie opada, rodzeństwo udaje się do domu w ósmej dzielnicy, gdzie mieszkają drobnomieszczanie, głównie urzędnicy i emeryci. Tych dwoje należy do mieszczuchów, tak jak pestki należą do jabłka, czują się tu jak w domu. Bo to ich dom, wspinają się schodami ponurej kamienicy na samą górę, niczego nie dotykając, by nie otarła się o nich nędza. Po chwili docierają na szczyt, znajdujący się na czwartym piętrze. Stacja końcowa. Wraz z nieprzytulnym domem na scenę wkracza gnuśność, drzwi niechętnie otwiera napięcie, gdyż ma dziś jeszcze niejedno do zrobienia, a rodzeństwo jest mu do tego niepotrzebne. Rodzeństwo wkracza w swą codzienność, zamykając za sobą drzwi na klucz.

Oto jesteśmy w mieszkaniu, są tu również rodzice. Panuje jednostajna cisza, jak zawsze przed i po napadach. Dzieci z roli dziecka niepostrzeżenie wślizgnęły się w rolę dorosłego, obarczonego obowiązkami. Obowiązków tych nie wypełniają.

Wokół nędznego starego mieszkania wznosi się cesarskie niegdyś miasto w postaci niezliczonych mieszkań bez wygód. Krążą po nich brzydcy, niepozorni, a często też starzy ludzie, do wychodków i kranów na korytarzu wychodzą z wiadrami i dzbankami, a potem z nimi wracają. Daje to ciągłe tam i z powrotem, nie odbywa się przy tym nic produktywnego.

Czasem wśród tego wyrasta geniusz, często na podłożu brudu i na granicy szaleństwa, za wszelką cenę pragnie się wydobyć z brudu, jednak nie zawsze udaje mu się ujść szaleństwu. Witkowscy nie podejrzewają, że również w ich smrodach już wyrósł geniusz: Rainer. Udało mu się już wydostać z domowej mazi do wysokości bioder, teraz szykuje się, by wyciągnąć nogę i spróbować stanąć, lecz wciąż się pogrąża niczym nosorożec, który utknął w błocie. Widział to kiedyś w filmie Żyjąca pustynia. Jego głowa, w której panoszy się obrzydliwy robal literackiego talentu, jest już wysoko w powietrzu i spogląda ponad morzem zbutwiałych starych majtek, poobijanych mebli, strzępów gazet, podartych książek, stosów kartonów po proszku do prania, rondli z osadem i pleśnią, rondli z osadem bez pleśni, kubków z trudną do określenia skorupą, okruchów chleba, spisanych ołówków, resztek startej gumki do ścierania, rozwiązanych krzyżówek, przepoconych skarpet i mimowolnie przenosi się do imperium sztuki, do jedynego imperium, które stoi otworem, jeśli ma się trochę szczęścia.

Dziś Rainer i Anna są w gimnazjum, dokąd niestety muszą chodzić codziennie aż do samej matury. Pan Witkowski wrócił z wojny na jednej nodze, ale z podniesioną głową, podczas wojny był czymś więcej niż teraz, był mianowicie nieuszkodzony, dwunożny i w SS. Taki sam nacisk jak wtedy przy wyborze zawodu kładzie teraz na swoje hobby, które nie zna żadnych ograniczeń: fotografię artystyczną. Jego wrogowie uszli przez kominy krematoriów w Treblince i w Auschwitz lub zasłali ziemie słowiańskie. Ciasne granice, w które teraz wtłoczone zostały Niemcy, ojciec Rainera każdego dnia przekracza na nowo podczas wykonywania artystycznych fotografii. Tylko mieszczuch zna takie granice w życiu prywatnym, na fotografiach są to ubrania, a senior Witkowski rozsadza ciasne ramy ubrania i moralności. Matka od razu zrozumiała, po kim syn odziedziczył artystyczne ciągoty: po ojcu. Ojciec ma artystyczne oko hobbysty. Rozbieraj się, Margarethe!, zrobimy jedną łub parę fotek. Znowu rozbieranie, zawsze ci to przychodzi do głowy, gdy latam ze szmatą. Kto, jeśli nie ja, utrzymuje rodzinę, odzywa się pan Witkowski, w ciągu dnia inwalida-rencista, w nocy portier. Moje hobby, porno-fotografika, to jedyne, co przy moim uszkodzeniu mi pozostało. Ta pornografia nie jest dla ludzi dojrzałych, lecz dla tych, którymi trzeba pokierować. Skoro własne dzieci nie poszły moją hobbystyczną drogą, przynajmniej ty dotrzymasz mi kroku, Gretel. A teraz raz dwa, do dzieła, mój aparat już czeka, żeby spełnić swą powinność.

Nie możesz mi robić zdjęć w ubraniu, jak inni? Nie, bo w ubraniu potrafi każdy niedzielny fotograf. Poza tym radość jest podwójna, raz, kiedy pstrykam zdjęcia, a potem, kiedy je oglądam i bawię się w krytyka. A pomiędzy tym jest jeszcze wywoływanie i powiększanie. To też sprawia przyjemność. W sztuce człowiek zawsze walczy o efekt końcowy. Na zdjęciu uwidaczniają się twoje zmagania z samą sobą, Gretl. Talent artysty widać między innymi w jego oczach, płonie w ich głębi.

Więc ruszaj się: kuro domowa; podglądana we własnej kuchni przez obcych podczas toalety usiłuje się zakryć, ale ma pod ręką tylko niewystarczające narzędzia, na przykład łapkę do gorących garnków. Dzięki Bogu, nie zakryje nawet koniecznego minimum. A ja chcę właśnie tego minimum. Ponieważ kura domowa do tego wszystkiego nie grzeszy zręcznością, zakrywa często niewłaściwe zamiast właściwego. No już, Gretl, postaraj się! Ale z ciebie głupia gęś, teraz najważniejsze jest w cieniu, mianowicie twoja cipa. Robię tak jak ostatnim razem!

I właśnie tak jest źle, musisz za każdym razem robić to inaczej, żeby powstało oryginalne wrażenie artystyczne. To nie twoja rzecz, kto tu w końcu jest specjalistą od fotografiki, ty czy ja? Ty, Otto. No właśnie.

Matka, która znała lepsze czasy (czasy małżonki oficera SS), lepsze od dzisiejszych czasów małżonki fotografa, szarpie się i miota, lecz nie przynosi to lepszego efektu, wręcz przeciwnie.

Pokaż twarz zastraszoną. Dopiero łamanie oporu podnieca, ja również często łamałem opór podczas wojny, a nawet osobiście likwidowałem rzesze ludzi. Dzisiaj przyszło mi mozolić się z jedną nogą, a kiedyś kobiety na mnie leciały, taki był czar munduru. Szykowny uniform. Do dziś pamiętam, jak wiele razy w butach z cholewami po kostki brodziliśmy we krwi po polskich wsiach. I wysuń trochę biodro do przodu, ty ofermo, gdzie podziała się ta twoja cipka? No, jest wreszcie.

Matka nuci pod nosem jedną z melancholijnych pieśni Koschata[1] z brzozową ławką. Jej myśli krążą wokół kłoszących się pól i spacerów wśród zieleni, czyli wokół rzeczy, których tylko z trudem i oporami można się domagać od jednonogiego, choćby dlatego, żeby od razu nie spaskudził wszystkim nastroju. Ojciec myśli o polach chwały, na których nie poległ. Dlatego teraz dba o poletko rodzinnej chwały, żeby jego żona, ta wywłoka, nie przyprawiła mu rogów z nieuszkodzonymi mężczyznami. Trudno ją odpowiednio nadzorować, a co robi u sklepikarza, kiedy się do niego udaje? Pani Witkowska mówi, że każdy potrzebuje trochę świeżości. Pan Witkowski mówi, że zaraz ją odświeży, i rzuca czymś twardym, trafia ją w ramię, aż się zgięła. Będzie kolejny siniak. No przecież proszę, ty kurwo. Nie wymagam zbyt wiele. Bo cię zdzielę kulami, aż się znajdziesz na podłodze. Kiedyś rzuciłbym się na ciebie i wziął siłą, ale teraz to niemożliwe, jednonogi nie może się nigdzie rzucić (bo trudno mu się podnieść). Jak ryba, która nie ma nóg, ale wdzięcznie pływa i nurkuje. I z tego powodu moje zdjęcia są perfekcyjne. A teraz rozkracz się! Okiem hobbysty stwierdzam, że znowu nie umyłaś włosów, jak ci kazałem. Mają być jedwabiste, a nie potargane jak ciernisty krzew. Wciąż utrudniasz mi spełnienie, które dostrzegam w fotografice aktów. Za każdym razem, gdy przeciwstawiasz się moim wycieczkom do imperium fotografiki, mam ochotę rozwalić ci mózgownicę. Ale ja wcale nie przeciwstawiam się twoim wycieczkom do imperium fotografiki, kochany Otto.

Anna gardzi po pierwsze ludźmi, którzy mają dom, samochód i rodzinę, a po drugie całą resztą. Stale jest tak podminowana wściekłością, jakby miała za chwilę wybuchnąć. Jak kompletnie czerwony staw. Staw pełen niemoty, która bez przerwy chce jej coś wyperswadować. Nie ma w sobie nic z dziewczyny z trwałą lub bujającym się z tyłu głowy końskim ogonem i wsłuchującej się w przeboje w sklepie z płytami, a przy tym niespokojnie ruszającej nogami, bo przecież porywa ją gorący rytm. Wszystkie inne oprócz niej poruszają się po gładkiej i kruchej bezkresnej lodowej tafli, Anna zaś na przemian je kopie i popycha do przodu. Aż po bezkresną krawędź, której końca nie widać, a która, miejmy nadzieję, istnieje po to, aby dało się je wszystkie zmieść do śmiertelnie zimnej wody. To, o czym rozmawia z bratem, to kwestie filozoficzne lub literackie, a to, co przemawia przez nią, to język dźwięków, które wydaje z siebie pianino.

Pewnego razu na wycieczce szkolnej dziewczyny z klasy pstryknęły zdjęcie, na którym wszystkie cmokają zdjęcie Petera Krausa na rozkładówce w BRAVO. Osiem śmiejących się twarzyczek układa usta w dzióbek, robi cmok-cmok i śmieje się do obiektywu. Anna jako jedyna nie chciała ułożyć ust w dzióbek i szydzono z niej. Prawdziwe szyderstwo pojawiło się dopiero po chwili, gdy jedna z dziewczyn powiedziała do niej: Anni, chodź tu szybko, tu w szafie grającej mają płyty z Bachem, to coś dla ciebie, no nie? A ta kretynka Anna, chyba oślepiona słońcem, ogłupiona przez szkołę muzyczną i nieprzygotowana przez szaloną matkę do życia społecznego, nie ma nic lepszego do roboty, jak podbiec, żeby też mieć coś swojego, muzykę, której nikt nie rozumie, tylko ona, i którą ona potrafi wyjaśnić. Ale co wydostaje się z tej skrzyni? Gorąca płyta Elvisa, Tuttifrutti, którą należy odrzucić choćby ze względu na poziom wykształcenia. Dziewczyny tarzają się po podłodze gospody, głupia ta nasza koleżanka Anna, która wierzy, że z szafy grającej mogą wydobywać się dźwięki Bacha, a nie to, czego słucha młodzież. Co za pokręcona uczennica z tej Anny, która grze na pianinie poświęca swój wolny czas. W przypadku Anny to rodzaj sprzątania, tak jak robi to zamiatarka uliczna, w przypadku Rainera rodzaj schodów ułożonych z żywych ludzi, a u szczytu stoi w poświacie młody poeta i czyta własny wiersz, który ujmuje całego człowieka i ma mieć charakter mityczny.

Poza literaturą, którą może opanować każdy, kto umie mówić, jeden lepiej, a drugi gorzej, a którą pewni ludzie, którzy nie mogą sobie na to pozwolić, by jakąś lepszą metodą przerastać swe otoczenie, zarezerwowali dla siebie, Rainer niestety żadnej rzeczy nie uczynił sobie poddaną. A literatura może spełnić wiele z tego, czego pragnie Rainer. Gdy bliźniacze rodzeństwo zostaje wbrew oczekiwaniom zaproszone na fajną prywatkę, od razu odmawia, nie zadajemy się z takimi ludźmi, to są kretyńskie i głupie rozrywki. Ale mówią to tylko dlatego, że nie umieją tańczyć i nie mogą zdzierżyć, kiedy inni robią coś lepiej od nich samych. Wyrzeczenia przychodzą młodości zazwyczaj bardzo trudno, starości łatwiej, ponieważ wcześniej cały czas ćwiczyła wyrzeczenia.

Rainer mówi, że można sobie przywłaszczyć nawet człowieka. Należy po pierwsze wiedzieć więcej niż on, wtedy uzna autorytet innego. Na przykład taki Hans, młody robotnik, poznany w piwnicy jazzowej. Rainer będzie mu wszystko objaśniał, aż ten stanie się bezwolnym narzędziem w jego rękach; to trudniejsze niż przekształcanie tekstów literackich, bo ludzie zdolni są do stawiania niespodziewanego oporu. To męczy, ale stanowi nie lada wyzwanie.

Sztuka jest giętka i nadzwyczaj cierpliwa. Ludzie bywają uparci, ale otwarci na wyjaśnienia. Myślą, że wiedzą lepiej, ale Rainer wie naprawdę lepiej.

Koledzy w klasie to szare stado baranów, niedouczonych i niedojrzałych. Opowiadają o tym, jak spędzili weekend w przeznaczonych na imprezy samodzielnie wykończonych piwnicach w domach rodziców, we własnym pokoju w komfortowym mieszkaniu na Hietzingu, w lesie na grzybobraniu lub jak w kabinie na basenie robili to z jakąś dziewczyną. Dziewczyny opowiadają o tym, co pozwoliły robić ze sobą albo jak się przed tym broniły i jak je błagano. Ale nie uległy, bo chcą zostać dziewicami. I tak od słowa do słowa. Rainer, nie byłeś jeszcze z dziewczyną? Przynajmniej przy tych intymnych sprawach nie nazywają go jak zwykle „Pan profesor”. Rainer wyjaśnia od razu, że rozpusta jest rodzajem ekstazy. (????). Czy wiecie, że świadomość w tej ekstazie staje się świadomością ciała i przez to refleksyjną świadomością cielesności. Podobnie jak przy bólu fizycznym żądze również działają na zasadzie odruchu, który sprawia, że człowiek zajmuje się tymi żądzami bardzo intensywnie. (Cooo? Nie rozumiem z tego ani słowa.) Anna opowiada, że żądze to śmierć pożądania, ponieważ nie są dopełnieniem pożądania, ale jednocześnie jego celem i uwieńczeniem. Dąży się do żądzy, a ona jest przecież całkowicie pozbawiona sensu. Cała klasa odwraca się od tego przedstawienia i stwierdza, że Pan profesor i Pani profesor nie wiedzą, o czym mówią. Jeszcze nigdy nie mieli w ręce ani pizdy, ani kutasa.

Sophie Pachhofen gazełuje przez śmierdzące kredą pomieszczenia, szuka w portmonetce pieniędzy na osławione drugie śniadanie i colę. Przepełniona zazdrością Anna chowa pajdę chleba ze smalcem, którą przygotowała jej matka, wkładając w to całe serce, bo Anna jest jej ukochanym dzieckiem (jest kobietą tak jak ona), Rainer jest raczej syneczkiem tatusia. Miłość do Sophie dotyka Rainera jak cios kantem ręki w szyję, więc do tej dziewczyny, którą skrycie uwielbia, mówi: świadomość coraz bardziej traci z oczu ucieleśnianie się drugiej osoby i wchłania w siebie swe własne, albowiem staje się ono celem ostatecznym. Teraz już wiesz, Sophie. W takim duchu należy działać. Rainer wbija paznokcie w dłonie. Tak strasznie chciałby zdobyć Sophie, która pragnie tego równie mocno. Tylko nie chce się do tego przyznać.

Rainer oznajmia Sophie, że jest drapieżnikiem, a ona zdobyczą drapieżnika. Sophie odpowiada, nie rozumiem, o co tu chodzi. Chcesz przyjść kiedyś pograć w tenisa? Rainer mówi, że grywa tylko na własnym terenie. Sophie ślizga się po nim spojrzeniem. Rainer mówi, iż powinna wziąć pod uwagę, że chęć pieszczenia przemienia się w chęć bycia pieszczonym. Pragnie się czuć, jak ciało rozkwita aż do obrzydzenia. Czy Sophie już kiedyś tego doznała? Jeżeli nie, to on jej pokaże, jak to jest.

Sophie wychodzi.

Rzygać mi się chce z tego wszystkiego, szczególnie dzisiaj, mówi Anna. Kiedy Sophie wróci z bułką z salami ze sklepiku, Rainer jej rozkaże, by mu wręczyła bułkę. To kwestia woli. Sophie właśnie wraca, a Rainer na próbę i przybierając brutalny wyraz twarzy, kilkoma palcami naciska tętnicę szyjną. Aj, to boli, odbiło ci, w szyi jest tyle nerwów, które z łatwością można niechcący śmiertelnie uszkodzić. Kto mówi, że niechcący, stwierdza Rainer. Widziałem to na jakimś francuskim filmie.

Przecież nie uśmiercasz ludzi tylko dlatego, że widziałeś to na jakimś filmie. Kto wie, do czego jestem jeszcze zdolny, odpowiada Rainer. Wiem tylko, że jestem zdolny do niewyobrażalnie okrutnych rzeczy i muszę się powstrzymywać, żeby tego nie robić.

W tle Anna zaczaja się na porzuconą połówkę bułki. Tobie też przyniosłam, oferuje jej Sophie. Z rybą i cebulą, tak jak lubisz. Ekstra!

Anna pożera połówkę bułki, od razu idzie do ubikacji i wkłada palec do gardła. I znów się pojawiają, tylko w odwrotnej kolejności, śledzie i cebula, fuj. Anna z zainteresowaniem przygląda się wymiocinom i spuszcza wodę. Ma uczucie, jakby cała składała się z brudu, nic dziwnego, niczym magnes nieustannie wyprowadza ten brud z domu.

Pewnego razu, kiedy była jeszcze dzieckiem, obserwowała mamusię w wannie. Matka, wbrew swym kąpielowym zwyczajom, miała na sobie stare białe majtki, które w wodzie nadymały się jak żagiel. Były na nich czerwone plamy. Ohyda. Ciało jest łatwo psującym się dodatkiem wiszącym na człowieku, a nie jego istotą. Mimo że do kupienia jest wiele rzeczy, które można w ciało wsadzić bądź je na nim zawiesić. Kiedy Anna spogląda na coś białego, natychmiast chce to poplamić.

Anna musi stale myśleć o nieprzyjemnościach, które przechodzą przez jej mózg tylko w jedną stronę. Rampa podnosi się zawsze w jednym kierunku. Coś wchodzi do środka, ale nigdy stamtąd nie wychodzi, nieprzyjemności pchają się do tej mózgownicy, ale wyjście awaryjne zabite jest gwoździami. Na przykład poniżające wydarzenie z przeszłości, kiedy przed laty kilka matek poskarżyło się na nią u wychowawcy klasy. Ponieważ seksualność Anny wydobywała się z jej ust w postaci świńskich dowcipów (seksualność Rainera też się zawsze wydobywa ustami). W ten sposób miała zatruwać dziecięce duszyczki rozmaitych uczniów. Wtedy zaczęły się jej problemy z mówieniem, język coraz częściej mówi nie, dzisiaj nie pracuję. W tej chwili Anna znowu plami, najchętniej ujrzałaby zbrukaną powierzchnię Sophie. Ale ta jest z najlepszej odpornej na brud materii. Materia ta odpycha każdy brud.

Jeszcze jeden przykład. Anna ma 14 lat. Siedzi nago na podłodze z rozłożonymi nogami i próbuje się rozdziewiczyć za pomocą starego lusterka do golenia i żyletki, żeby pozbyć się skóry, która podobno tam narosła. Nic nie wie o anatomii i pomyłkowo przecina sobie krocze, bardzo to krwawi. Kiedy Anna wychodzi ze śmierdzącej ubikacji szkolnej na świeższe powietrze, od razu jako pierwsza oczywiście wpada na nią śnieżnobiała Sophie i ją przygniata. Sophie – lawina. Wpadniesz do mnie po południu? OK.

Anna usilnie i wytrwale wywołuje wymioty, jednak nie pojawia się ani krew (jak wtedy), ani atrament, ani sok malinowy, ani rzygowiny.

Sophie delikatnie prześlizguje się obok niej i wychodzi na zewnątrz. Gdzie jest jasno. Tak jasno, że Sophie już się nie odróżnia i znika bez śladu.

Ojciec Hansa Seppa uczestniczył w ruchu robotniczym, zamordowano go na Schodach Śmierci w Mauthausen[2]. Światło zachodzącego słońca, jak gdyby nigdy takich rzeczy nie widziało, załamuje się w oknach przy Kochgasse i odbite jest o wiele mocniejsze. Przed potęgą natury trzeba przymknąć oczy. Z oślepienia. Mieszkańcy są wyćwiczeni w przymykaniu oczu. Naprzeciwko znajduje się sklepik z przyborami do szycia i robótek ręcznych. Szydełkowane serweteczki z kolorowej włóczki i wełny w oknie, a w sklepie ostre igły. Hans poruszony widokiem przedmiotów codzienności wchodzi kreaturalnie do budynku komunalnego, w którym mieszka z matką. Tępo przekłuwa wzrokiem starą kobietę i jej córkę (obie w czarnych roboczych fartuchach), które obsługują pracujące chałupniczo kobiety. Matka Hansa również pracuje chałupniczo. W zaniedbanym mieszkaniu adresuje, oczywiście za pieniądze, koperty. Również ziemniaki i pomarańcze, i banany w sklepie owocowo-warzywnym mają w sobie coś naturalnego. Anna i Rainer z pewnością porównaliby je z czymś, co znają ze sztucznej i zgrabnie zrobionej sztuki poetyckiej, zarozumiale myśli Hans. Bliższa jest mi natura, żyję z tętnem czasu. Pozwalam, żeby to we mnie wchodziło i ze mnie wychodziło. Na Laudongasse skrzypi piątka, z rzadka tylko cichnąc na przystanku, koło piekarni. Jeszcze nie zepsuła mnie ani sztuka, ani literatura, myśli Hans. Również matka spogląda w odbicie zachodzącego słońca. W głowie i w sercu ma socjaldemokrację, która już tyle razy ją zawiodła. Jeśli tak dalej pójdzie, to spróbuje u komunistów. Hans, skąd masz ten sweter? Ta wełna (kaszmir) jest kilka klas ponad nasz budżet domowy. Matka podpala nitkę i po zapachu już wie: prawdziwa wełna. Hans, który do domu wraca z Elin-Union[3], gdzie wyuczył się na montera urządzeń elektroenergetycznych, od razu informuje, że sweter dostał w prezencie od swej przyjaciółki Sophie, która ma bogatych rodziców. Mimo to jest mężczyzną, a ona kobietą. Tak już pozostanie, on o to zadba. Jeśli dalej będziesz tak robił, staniesz się, i nawet tego nie zauważysz, zdrajcą sprawy robotniczej, mówi matka. Hans idzie do kuchni, jedynego ogrzewanego pomieszczenia, i nalewa sobie mleka, żeby nadal móc intensywnie uprawiać sport. Śpi w przyległym pokoiku, matka w zimnym dużym pokoju mieszkalnym. Mam w dupie klasę robotniczą, niech żyje rock and roli. To klasa, do której należysz. Ale mam nadzieję, że długo to nie potrwa, bo chcę być instruktorem sportowym lub, kto wie, może kimś więcej.

W tej chwili nowa ławica pracującej masy z przybyłej właśnie piątki zalewa boczne ulice. Pełne zaduchu klatki schodowe raptownie ożywają, matki rodzin dają szczupaka w kierunku drzwi, by podjąć swych utrzymywaczy. Wyrywają im nędzne teczki; zużyte naczynia, termosy; nieco lepszym wyrywają teczki plus gazety, resztki urzędniczych pstrągów, zatłuszczone papiery itp. I hop w domowe skarpety, nie tak dawno jeszcze noszone do pracy. Po prostu wiedzą, co to oszczędzanie, nawet jeśli nie muszą tego robić. Nie trzeba od razu kupować nowego, skoro jeszcze jest stare. Rozlegają się przenikliwe udręczone głosy pierwszych spoliczkowanych dzieci. Karolkowi dziś nie wolno iść na dół, nie nie. Na skwerku za rogiem swobodnie sznurujące po trawie psy paskudzą to tu, to tam. Inwalidzi wojenni, którzy kiedyś jeszcze ożywiali obraz ulicy, teraz z zainteresowaniem im się przyglądają i myślą o czasach, kiedy, gdzieś we wrogim, obcym kraju byli kimś, kim już teraz nie są.

Strzelają ze smyczy, co pieseczkom zbytnio nie przeszkadza. Nikt nie jest posłuszny byłym żołnierzom, a oni sami też nie mają już nikogo, komu mogliby być ślepo posłuszni. Nastąpił niestety upadek autorytetów.

Hans pochłania kilka kromek z margaryną i w starym lusterku do golenia, które podobno należało do jego zabitego ojca, ogląda sterczący wybrylantynowany lok. Tylko znowu nie zaczynaj historyjek z kacetu, już mam ich powyżej uszu.

Naprzeciwko właścicielka sklepu z przyborami do robótek ręcznych spuszcza do połowy rolety, z tyłu wychyla się jeszcze klientka dyskutująca o nowych wzorach; właśnie nadchodzi czas powszechnie lubianych haftowanych obrazków na ścianę i na dobre wybucha. Ludzie zaczynają myśleć o rzeczach zbytecznych, choć ledwo co zdobyli rzeczy pierwszej potrzeby. Będzie lepiej, jeśli o rzeczach koniecznych nawet nie zaczną myśleć. Słońce świeci w życiu przy zbytku, szczególnie jeśli samemu posiada się zbyt lichy dobytek. Dzień powszedni wypełnia poza tym szarość.

Od czterech tygodni nie pojawiasz się na wieczornych spotkaniach grupy, a właśnie teraz jesteś potrzebny do rozwieszania plakatów (matka do Hansa). Spierdalaj (Hans do matki). Po chwili oschle cytuje mu z książki. Położenie robotników do późnych lat pięćdziesiątych było jeszcze gorsze niż w czasach kryzysu gospodarczego w roku 1937. Ten okres zalicza się do osławionych lat powojennych. Wydajność wzrosła, co pociągnęło za sobą zaostrzenie się wyzysku, a produkcja żywności mocno spadła. W czasach, w których rozgrywa się akcja, wszystkim powodzi się już znacznie lepiej, a cudowi gospodarczemu (niemieckie wyrażenie, które w wielu filmach przedstawia się w postaci ław w kształcie nerki oraz domowych barków, jak również tłustych blondynek po liftingu z ogromnym biustem podtrzymywanym drucianą konstrukcją) wolno wkroczyć bez przeszkód. Jest przyjmowany z okrzykiem witamy. Ale wciąż są ludzie, do których nic nie wkracza, a już z pewnością nie cud. Wciąż otwierają drzwi, ale nic nie wchodzi, jedynie zimno z dworu. Do pokrzywdzonych należy pani Sepp. Kiedy matka, zacinając się, po raz kolejny nerwowo męczy syna decydującym rokiem 1950, w którym pogrzebała swoje przedostatnie nadzieje (temat dnia: pijani członkowie gwardii przybocznej Franza Olaha[4] wpadają niczym kombajny do fabryki, biją, łoją skórę, pałują, żeby zmusić strajkujących do podjęcia pracy. Olah to poseł z ramienia SPÖ, szef łamistrajków, i tak dalej i tak dalej, bla bla bla), nie zauważa, że od jakiegoś czasu w jej synu, odwrotnie proporcjonalnie, kiełkują płonne nadzieje, które on uważa za realne. Hans jest młody i zdrowy i zdaje się na własne pięści, podobnie jak zdali się na swoje funkcyjni z socjaldemokracji Probst, Koci i Wrba, gdy strajki zrównywali z ziemią. Hans nauczył się, że nie trzeba od razu być funkcyjnym tej popularnej partii robotniczej, żeby zrobić z kogoś miazgę, można dokonać tego również bezpośrednio i przede wszystkim tylko dla siebie. W ten sposób majątek sam się gromadzi i pomnaża.

Zapalają się pierwsze lampy uliczne, uderza w nie prąd. Prąd zrobił Hans sam. A nie Pan Bóg. Przecież zawsze podobała ci się twoja praca, przypomina mu matka. Są ładniejsze rzeczy i nawet je znam, zapewnia gorliwie Hans. I za to twój ojciec stracił życie. Jeśli o mnie chodzi, to wcale nie musiał go tracić, mam to gdzieś (Hans). Wyobraź sobie, mamo, że jest nas o jedną osobę więcej, wtedy nie dałoby się tu nawet obrócić. Hans, są przecież ludzie, którzy mają więcej przestrzeni, niż mogą jej zająć. W Dolinie św. Heleny[5], tam gdzie stoi niewielka ławeczka, i w dzielnicy Wiednia Hietzing, tam gdzie stoją stare wille rodzinne. Tam mieszka Sophie, i ja, tak czy owak, też do jednej z tych willi wejdę, obiecuje Hans. Troskliwie składa kosztowny sweter z kaszmiru i wkłada sfilcowaną domową katankę z dzieciństwa. Oszczędza na później (zawczasu należy się tego nauczyć, bo za młodu zawsze jest jeszcze czas, na starość to już za późno), a później też coś zaoszczędzi na jeszcze później, żeby miał coś w potrzebie, która – ma nadzieję – nie nadejdzie. Teraz jak na komendę rozpętuje się w całym domu krzątanina wokół wieczornego gotowania, przykre i przyjemne zapachy ciągną się po klatce schodowej i osiadają na łuszczącym się tynku, gdzie spotykają się na pogawędkę ze starymi znajomymi: z kapustą i fasolą, ziemniakami i grochem. Zza drzwi dochodzi drugi atak wycia spoliczkowanych dzieciaków. Zmęczony ojciec ma stargane nerwy. Pssst, cicho, bo puści izolacja nerwów.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin