Kamil Giżycki
W POGONIZA MWE
1.
Pan Goraj, jeden ze wspólników firmy S. Goraj i W. Rawicz, zajmującej się łowieniem dzikich zwierząt dla ogrodów zoologicznych, przechadzał się od kilkunastu już minut wzdłuż barier lotniska w Monrovii i od czasu do czasu niespokojnie spoglądał na zegarek. Służba lotniskowa sennie snuła się tu i tam, kilku ludzi grało w kości, a jeden cicho brząkał na krajowej, trzechstrunnej gitarze. Celnicy, siedzący przy stołach, spali z głowami złożonymi na skrzyżowanych ramionach, przy kasie lotniska kilku po europejsku ubranych Murzynów kupowało bilety.
Dochodziła dopiero godzina dziesiąta, ale upał był straszliwy i senność ogarniała wszystkich. Nagle pan Goraj zatrzymał się i począł nadsłuchiwać. Jego wyostrzone ucho uchwyciło daleki, ledwo dosłyszalny pomruk silników, przypominający raczej brzęczenie skrzydeł owada. Pomruk ten z każdą chwilą stawał się wyraźniejszy, aż wreszcie na czystym, rozsłonecznionym niebie ukazał się czarny punkt, który rósł, pęczniał, aż wreszcie przeistoczył się w olbrzymi czteromotorowy samolot. Potężna maszyna z głośnym rykiem silników przeleciała nad miastem i morzem, zniżyła lot i sprawnie wylądowała na betonowym runwayu [(ang.) pas startowy].
Lotnisko momentalnie ożyło. Murzyni stanowiący ziemną obsługę podstawili schody do otwartych już drzwi samolotu, w których ukazała się najpierw drobna, szczupła, dwunastoletnia może dziewczynka, potem czternastoletni chłopiec, a wreszcie wysoki mężczyzna. Podeszli do bariery, w której znajdowała się furtka prowadząca do biura celnego. Celnicy szybko przejrzeli walizki i torby i już za chwilę nasi podróżni witali się z panem Gorajem.
– Jak się masz, Dziko? – wesoło pytał pan Goraj. – Mieliście dobrą podróż? A ty, Jacku? – serdecznie witał syna. – Dzień dobry, Władziu! No to jesteśmy znowu razem.
Pan Rawicz mocno ściskał dłonie swego wspólnika i przyjaciela.
– Pewno masz już dla nas kwaterę? Tak z powietrza to ta Monrovia nieszczególnie wygląda, ani porównać z naszym Chartumem! Długo już tu siedzisz?
– Pokoje macie w znośnym, jak na Liberię, hotelu. Siedzę tu już dwa tygodnie. Przyjechałem statkiem Muhammed Salim z Aleksandrii i wyładowałem cały sprzęt. No, a teraz chodźmy do samochodu, pojedziemy wprost do hotelu. Tam porozmawiamy sobie spokojnie o wszystkim.
Tuż przed dworcem lotniczym czekał samochód, usadowili się więc wygodnie, pan Goraj zasiadł za kierownicą i ruszyli z miejsca jak wicher. Mijali pola, nowe, budujące się dzielnice, wioski, nowe wielkie budowle, aż wpadli w szeroką ulicę, gdzie na każdym nieomal skrzyżowaniu stał policjant regulujący ruch. Po drodze spotykali kobiety ...
renfri73