Henry Oyen
Pirat z Florydy
Przekład: Gizela Nadlerowa
Tytuł oryginalny: The Plunderer
Wydanie oryginalne 1919
Wydanie polskie 1990
Powieść sensacyjno-przygodowa, której akcja rozgrywa się w czasach zasiedlania słabo zaludnionych obszarów południowej Florydy. Głównym bohaterem książki jest Roger Payne - młody, żądny przygód Amerykanin, który od towarzystwa zajmującego się sprzedażą terenów na Florydzie zakupuje 100 akrów ziemi. A ponieważ pragnie swą posiadłość jak najszybciej zobaczyć, udaje się na rekonesans. Już w drodze, na statku dowiaduje się, że wraz z wieloma innymi ludźmi padł ofiarą sprytnej szajki oszustów, która zamiast rzekomo urodzajnej prerii sprzedawała łatwowiernym i skuszonym niewysoką ceną nabywcom dżunglę i bagna.
Roger Payne zdecydował się ostatecznie. Odczekał jeszcze, aż drzwi gabinetu zamkną się za wychodzącą z pośpiechem stenotypistką, po czym bezceremonialnie zarzucił swe długie nogi na blat biurka i ryknął donośnym głosem w kierunku swego wspólnika siedzącego naprzeciw niego.
- Jim!
Jim Tibbetts zmarszczył gniewnie czoło. Właśnie sumował potężną kolumnę cyfr, będącą zestawieniem wydatków przedsiębiorstwa, a tubalny głos wspólnika omal nie zniweczył tego mozolnego obrachunku.
Roger Payne uśmiechnął się jednak, gdyż bardzo lubił Tibbettsa. W przeciwnym razie nigdy by przecież nie założył z nim spółki i nie uruchomił przedsiębiorstwa handlu maszynami znanego pod firmą „Tibbetts i Payne”. Pracowali razem od dwóch lat. Tak, dwa lata minęły już od dnia, kiedy instalując urządzenia nawadniające pierwszy raz zastosował maszynę sprzedaną mu przez Tibbettsa. Dla Payne'a owe dwa lata równały się niemal dwóm latom więzienia, ale obecnie podjął już decyzję.
Payne w czterech ścianach biura nie czuł się na właściwym miejscu. Po prostu nie pasował do tego otoczenia. Nawet jego smagła karnacja jaskrawo odbijała od tła. Nie była to powierzchowna opalenizna, którą każdy może zdobyć na dwutygodniowym urlopie. Ciemny koloryt jego skóry miał naturalny odcień. Widać było, że pochodził z bezpośredniego zetknięcia z wichrem i słońcem, mógł też być efektem zamieci śnieżnych albo wynikiem pieszczoty zefirów połudiowych.
Twarz jego była wąska, rysy ostre, a ciało szczupłe, o mięśniach twardych jak stal. Nawet nieskazitelny krój ubrania, zrobionego na zamówienie, nie mógł zamaskować jego mocno rozrośniętych barków. Szeroka klatka piersiowa i masywne ręce sprawiały, że można było wątpić w zdolność ich właściciela do manipulowania maszyną do liczenia.
Dodajmy do tego śmiały błękit oczu Rogera, rzucających raz po raz nieobecne i zgoła niekupieckie spojrzenia na pulsujący miejskim życiem, lecz ponury wąwóz ulicy Wabash Avenue. Wyraz tych oczu zgoła nie licował z człowiekiem interesu.
Cała jego sylwetka tak od strony fizycznej, jak i duchowej nie była w ogóle dostrojona do przedsiębiorstwa i Roger wiedział o tym doskonale. Zsunął więc nagle nogi z biurka, stanął w pełnej energii pozie na wprost Tibbettsa i wybuchnął:
- Jim! Chciałbym, żeby mi pan spłacił mój udział.
Tibbetts, zdziwiony, zamrugał oczyma. Był to mężczyzna łysy, krępy, w okularach, w obejściu uprzejmy.
- Co też pan wygaduje?
Pochylił się nad swoją pracą i zaczął na nowo sumować kolumny cyfr. Robił dodawanie z dołu do góry, po czym sprawdzał wyniki sumując w odwrotnym kierunku, ścierał gumą cyfry naniesione ołówkiem i wpisywał je ponownie starannie i czysto atramentem. Wreszcie odłożył na bok sprawdzony arkusz rachunkowy i z rezygnacją splótł ręce.
- Wiedziałem, Rogerze, że kiedyś musi do tego dojść. Przeczuwałem to już od wielu tygodni. Obijał się pan o te mury jak więzień. Tam, do diaska, Rogerze, to mnie bardzo martwi.
- Jimie - odparł Roger. - Przyzna pan chyba, że to przedsiębiorstwo nie jest dla mnie odpowiednim terenem działania?
- Tym niemniej jest to dobry interes - zaprotestował łagodnie Tibbetts. - Rozwija się znakomicie, a pracujemy przecież zaledwie dwa lata. Niech się pan zastanowi, ileśmy już uzyskali i jakie mamy widoki na przyszłość. Za trzy, cztery lata możemy się stać zamożnymi ludźmi. A dlaczego powiodło się nam tak dobrze - zapytuję pana? Bowiem Roger Payne umie obchodzić się z maszynami, a Jim Tibbetts jest swego rodzaju geniuszem w zakresie sprzedaży. Naprawdę byłoby szkoda zrezygnować z tego wszystkiego.
- Dwa lata - powtórzył wolno Roger. - Proszę mi wierzyć, Jimie, że z jednej strony wydają mi się one wiecznością, z drugiej czymś nierzeczywistym. Dawniej pracowałem naprawdę. Wznosiłem mosty, zakładałem instalacje nawadniające, budowałem szosy i to było życie. A teraz?
- Było to zwykłe marnowanie czasu, wie pan to dobrze - zaprotestował Tibbetts. - Ile zaoszczędził pan w tym okresie? Parę nędznych dolarów? A jak stoją pana interesy teraz, po dwóch latach pracy w naszym przedsiębiorstwie?
- Tamto życie było dla mnie synonimem wolności - odparł Payne.
- Rogerze - dodał Tibbetts niemal ze smutkiem - przecież nie zacznie pan znowu marzyć.
- Nie - stwierdził Payne z naciskiem. - Teraz dopiero się budzę. To tak jakbym przespał te ostatnie dwa lata, ale wreszcie otworzyły mi się oczy. Doszedłem do przekonania, że nie mam nic wspólnego ze sprawami, które stanowią tu zasadniczą treść istnienia firmy. Przecież sam pan zauważył, że miotałem się tutaj jak więzień. Bo nim byłem, a wie pan dlaczego? Bo zgubiłem swoją drogę. Teraz ją odnalazłem, wobec czego za wszelką cenę muszę się stąd wyrwać.
- Skąd ten przymus, Rogerze?
Roger Payne wyciągnął swą ciemną, twardą pięść i pogroził nią ponurym kamiennym murom przeciwległych kamienic.
- Stamtąd, Jimie. Te mury stały mi się więzieniem. Pojmuję, że pan czuje się tu zupełnie dobrze, ale ja nie. Muszę stąd uciekać i to jak najprędzej.
- Wytłumaczże mi, do diabła, dlaczego natychmiast i jak najprędzej. Zgadzam się z tym, że robi się pan coraz starszy, to normalne zjawisko. Ale ileż to czasu minęło od dnia, kiedy podarowałem panu tę oto szpilkę do krawata w dniu dwudziestych siódmych urodzin? Powtarzam, dwudziestych siódmych, nie pięćdziesiątych siódmych, bo to jest dopiero wiek, w którym można sobie pozwolić na marzenia i na wycofanie się z interesów.
- Wiem o tym i właśnie chcę uciekać, zanim wchłonie mnie ten przeklęty mechanizm. Bezlitośnie wciąga on każdego, kto nie potrafi uciec w porę. Nawet mnie by połknął. Możliwe, że po trzydziestu latach, tak jak pan mówi, mógłbym wycofać się z interesów i raz jeszcze próbować życia w lasach, ale wtedy byłoby istotnie za późno. Jimie, niech pan powie, czy nie byłoby to doprawdy żałosne widowisko, gdybym dopiero po trzydziestu latach ślęczenia przy biurku zabrał się do urzeczywistnienia snu mej młodości? Byłoby to wręcz groteskowe. Nie, muszę stąd odejść.
Zerwał się, nadał fotelowi obrotowemu nogą inny kierunek i ciągnął dalej.
- Nie dam się uwięzić. Po stokroć wolałbym już wyruszyć pieszo na Zachód i podjąć się znowu robót przy nawadnianiu terenów, i jeździć znów z Dagosami tam i z powrotem w interesach Higginsa, niż tkwić tu i zbijać mamonę.
- Zwariowany, szalony chłopcze - mruknął Tibbetts nie chcąc się zdradzić ze wzruszeniem.
- Zgoda, Jimie. Jestem szalony. Niech i tak będzie. Tym niemniej nie zmienię swoich poglądów na tę sprawę. Musi mi pan spłacić mój udział w przedsiębiorstwie i znaleźć sobie nowego wspólnika. A ja? - Nabrał w płuca powietrza. - Ja odejdę stąd na łono przyrody, na swobodę.
- Ale co pan zamierza tam robić? Założyłbym się, że sam pan nie wie. Czy też może ma pan już jakiś plan?
- O tak, mam. Przede wszystkim wyrwać się z miasta, skoro tylko pozałatwiam najważniejsze sprawy.
- Dokąd chce się pan udać?
- Do domu. Do Jordan City i w pierwszym rzędzie rozejrzeć się w mojej starej ojczyźnie.
- Do Jordan City? A po co? Czyżby miał pan zamiar tam utknąć?
Payne roześmiał się.
- Wcale nie mam zamiaru tam pozostać.
- Więc co dalej?
- Muszę się zastanowić, co z sobą począć. Na razie nie mam pojęcia, co zrobię. W żadnym wypadku nie będzie to zajęcie, które by mnie zmusiło do powrotu do wielkiego miasta.
Jim Tibbetts patrzył długo badawczym wzrokiem w ogorzałą twarz swego wspólnika, a to, co na niej wyczytał, obróciło wniwecz resztki jego nadziei.
- Widzę, że pańskie postanowienie jest niezłomne - stwierdził ze smutkiem.
- Głowa do góry, Jimie - odparł Payne. - Wie pan przecież, że mi nie zależy na pieniądzach, porozumiemy się przeto bez trudu.
Tibbetts pokiwał głową i przez dłuższą chwilę trwał w milczeniu.
- Jeżeli tak się już pan upiera przy swoim postanowieniu wystąpienia z firmy, to nie odejdzie pan stąd z pustą kiesą po dwóch latach naszej współpracy. Czy rzeczywiście jest pan zdecydowany rozstać się ze mną?
- Tak. To byłoby dla mnie piekło, gdybym musiał tu zostać.
Tibbetts chwycił w swą delikatną, białą dłoń wyciągniętą doń silną rękę Rogera i przytrzymał ją przez moment. Po chwili wahania powiedział:
- Rozumiem pana, Rogerze, to musiało się stać.
Na urodzajnych preriach dookoła Jordan City pasą się trzody rasowych wołów, które ocenić można by na tysiące sztuk. Bujne zboże osiąga tam wzrost dorosłego mężczyzny, a wypełnione po wręby spichlerze stoją przy każdym domku farmerów. Banki Jordan City mogą się pochwalić kontami swych klientów, na których figurują sumy budzące szacunek nawet w Ameryce.
Jordan City należy do starych miast. Jego dzieje sięgają początków osiedlania się w dolinie rzeki Missisipi. Wzdłuż najdawniejszych ulic biegną olbrzymie, odwieczne klony. Z wyjątkiem wyasfaltowanych szos państwowych wszystkie pozostałe drogi zabrukowane są twardymi czerwonymi cegłami. W starszych dzielnicach miasta nawet chodniki zrobione są z tych samych cegieł, a w szparach tu i ówdzie wyrastają kępy miękkiego mchu. W obramowaniu pomarańczowych gajów i krzaków bzu stoją kamienne domostwa, w których bogaci okoliczni farmerzy po wycofaniu się z interesów dożywają ostatnich lat.
Istnieje tam również nowsza dzielnica o domach utrzymanych w stylu hinduskich bungalowów. Dookoła nich kręcą się agenci przedsiębiorstw gramofonowych. W niedzielę zaś ojcowie rodzin zasiadają uroczyście przy kierownicach swych fordów, żeby wywieźć całą rodzinę za miasto na świeże powietrze. Bogatsi farmerzy, zamieszkujący starsze dzielnice miasta, wyruszają na wycieczki podmiejskie swymi sześciocylindrowymi maszynami.
Prezydent jordanowskiej „Bank and Trust Company” major Trimble przyjmuje wkłady obu dzielnic miasta, kierując się w operacjach finansowych bezwzględną bezstronnością. Wysoka wieża kościoła metodystów działa jak magnes przyciągający w niedzielę obywateli obu tych dzielnic. Następuje wymiana zdań przeważnie na tematy robót polowych, hodowli bydła i pogody. Młodzież męska ucieka zwykle do Chicago na podbój świata.
W tej farmami otoczonej oazie spokoju wylądowała pewnego dnia wraz z południowym pociągiem poważna i czcigodna osobistość. Było to w tym samym czasie, kiedy Roger Payne powziął swą decyzję. Osobistość ta odznaczała się tuszą, była dobrze odżywiona i miała bardzo pewny siebie sposób bycia. Izaak Granger. Już samo nazwisko jak czarodziejski klucz otwierało podwoje domostw ekskluzywnych i wpływowych sfer Jordan City, decydujących zarówno o powodzeniu banku majora Trimble, jak też o popularności świątyni metodystów.
Mister Granger posiadał jeszcze moc innych zalet, dzięki którym potrafił podbijać ludzkie serca. Zgodnie z informacjami najpoważniejszej gazety lokalnej „Jordan Record”, wydawanej przez majora Trimble, przybył on do Jordan City, żeby się w tym najpiękniejszym z miast osiedlić na stałe. Ponadto uchodził on za starego przyjaciela majora Trimble. Wywodził się rzekomo z dawnego świetnego rodu, odznaczającego się zamożnością, przynajmniej tak mówił major Trimble każdemu, kto chciał go wysłuchać.
Na skutek wszystkich tych okoliczności major Trimble oczekiwał mr Grangera na dworcu. Swoim ogromnym autem zawiózł go do domu i przedstawił małżonce. Dziwne było poniekąd, że tak stary przyjaciel majora nie znał dotychczas jego żony.
Kiedy wreszcie obaj mężczyźni znaleźli się sami w bibliotece, Izaak Granger zdjął płaszcz i zapytał:
- No, jakże się przedstawiają nasze sprawy? Czy są widoki na dobry połów? A przede wszystkim, czy zarzucił pan już sieci?
- W pierwszym rzędzie, przezacny mój gościu - odparł major, pocierając swój długi, ostry nos - pragnąłbym obejrzeć listy polecające senatora Fairclothe'a.
Przybyły uśmiechnął się i wyciągnął z portfelu żądane listy. Major Trimble zbadał je szczegółowo, jak przystało na doświadczonego bankiera.
- All right - stwierdził i czekał dalszego ciągu. Mr Granger wręczył mu jeszcze weksel bankowy. - All right - powtórzył raz jeszcze bankier. - A ponadto dziesięć procent od wszelkich transakcji dokonanych na tym terenie lub dzięki pośrednictwu naszej instytucji.
- Dziesięć procent - zgodził się mr Granger - ale poza tym nie ponosi pan żadnej odpowiedzialności.
- O to sam się już zatroszczę - odparł lakonicznie major Trimble, a po chwili dodał jeszcze. - Sądzę, Granger, że zrobi pan tu dobre interesy.
Istotnie mr Granger robił owe dobre interesy.
Jeszcze na długo przedtem, zanim Roger Payne sprzedał swój udział w firmie „Tibbetts i Payne”, Izaak Granger dyrygował chórem w kościele metodystów, a jego małżonka, przystojna i okazała dama, przewodniczyła Stowarzyszeniu Miłośników Jordan City. Jej pozycja towarzyska była nie do zachwiania. Zanim jeszcze Roger uciekł ostatecznie z wielkiego miasta, Izaaka Grangera, a wraz z nim i całe Jordan City spotkał wyjątkowy zaszczyt i wyróżnienie.
Granger wylegitymował się listami polecającymi senatora Lafayette'a Fairclothe'a. Były one pisane na papierze listowym senatu Stanów Zjednoczonych i informowały o mianowaniu Izaaka Grangera kierownikiem oddziału „Prairie Highlands Association”. Prezesem tego przedsiębiorstwa był właśnie senator Lafayette Fairclothe. Firma ta, ciesząca się poparciem rządu, wyświadczała łaknącej ziemi ludności tego rodzaju dobrodziejstwo, że zapewniała jej pierwszeństwo w kupnie żyznych połaci prerii położonych na Florydzie koło Western Everglades.
Pewnego popołudnia na parę dni przed przybyciem Rogera do Jordan City zjawili się u Grangera jego sąsiedzi i przyjaciele z majorem Trimble'em na czele z prośbą, iżby w pierwszym rzędzie im umożliwiono nabywanie żyznych terenów na Florydzie. Spotkało się to z pełnym zrozumieniem i uznaniem Grangera.
Major Trimble jako stary przyjaciel rodziny Rogera namawiał go, aby sam skorzystał z tej wyjątkowej okazji, i prosił, aby werbował do tego interesu, którego Granger był przedstawicielem, jak najliczniejsze rzesze współobywateli, nakłaniając ich do udawania się na Florydę. Ostrożność podyktowała Rogerowi bezpośrednie skomunikowanie się z senatorem Fairclothe'em. Szczere i konkretne odpowiedzi, jakie otrzymał listownie od senatora, utwierdziły go w mniemaniu, że interes jest pewny.
W słowach senator Stanów Zjednoczonych tkwi jakaś dziwna magia. Ponadto wrodzona żyłka awanturnicza, nieprzeparte dążenie do swobody i tęsknota za pierwotną przyrodą zdecydowały o tym, że Roger nabył tysiąc akrów prerii na płaskowzgórzu w górnym biegu rzeki Chokohatchee.
Musiał się błyskawicznie zdecydować, albowiem wiedział, że sam major Trimble miał chęć na ten właśnie kawał ziemi. Po uprawomocnieniu się aktu kupna Roger porozumiał się telegraficznie ze swym przyjacielem, inżynierem Higginsem, i od tego momentu wszystkie jego myśli były ściśle ukierunkowane na własny szmat ziemi na słonecznej Florydzie.
Migotliwe promienie słońca zabłysnęły nad jeziorem i rozzłociły wysoki cypel półwyspu Gumbo Key, zwiastując podzwrotnikowy świt. Za chwilę rozjaśniły się mroki dżungli palm kokosowych i zabarwiły purpurą biało lakierowane burty „Good Hope”. Nazwę tę nosiła łódź wycieczkowa towarzystwa „Paradise Garden Colony”, która przycumowana do nadbrzeżnego pala kołysała się w wąskim przesmyku zachodniego wybrzeża półwyspu.
Roger Payne zbudził się nagle ze snu. Po raz pierwszy oglądał niezwykłe widowisko wstającego dnia w południowej Florydzie. Widywał już najrozmaitsze świty w swoim życiu: wyblakłe, spopielałe i hałaśliwe poranki miast, blady, z wolna wypełzający brzask północnej zimy, skąpane w błękicie przedświty w górach Zachodu, ale jutrzenkę, która jak błyskawica rozpalała niebo, widział po raz pierwszy.
Przeleżał jeszcze chwilę na wąskim legowisku. Wyprężył swe muskularne ciało tak, że stopami oparł się silnie o ścianę, uderzając jednocześnie o przeciwległy kraniec koi, i zaczął się zastanawiać nad tym, jakim cudem mężczyzna jego wzrostu, a więc liczący ponad sześć stóp, mógł spać w tej podobnej do trumny kajucie.
„Good Hope” przybyła tu z ostatniego portu we Flora City po całej nocy żeglugi. Na jej pokładzie znajdowali się przeważnie drobni kupcy, którzy chcieli się dostać w górę rzeki Chokohatchee, żeby dotrzeć do „Paradise Garden Colony”. Teraz stateczek stał na kotwicy u ujścia rzeki i czekał na światło poranka. Roger Payne wraz z innymi płynący na statku do nowo nabytych posiadłości w górze rzeki Chokohatchee ochoczo zerwał się z posłania.
- Wstawaj, Higgins. Już dnieje.
Higgins, który dzielił z nim kajutę, mruknął coś gniewnie pod nosem. Był to młody jeszcze człowiek, lecz zahartowany wieloletnią twardą pracą w najodleglejszych i najdzikszych zakątkach świata. Ciało miał masywne i krępe, a okrągłą głowę pokrytą rudym owłosieniem.
- Odkąd to kochasz się we wschodach słońca? - zapytał z ironią. - Lepiej idź na pokład i nasyć nim swe oczy. Moje nie odczuwają tego rodzaju pragnień. Pozwól mi spać. A może trudno ci doczekać się chwili, kiedy ponownie ujrzysz ową młodą damę, która ubiegłego wieczora nie chciała opuścić swej kajuty?
- Daj spokój. Prawie nie zwróciłem na nią uwagi.
...
entlik